piątek, 13 marca 2020

ЎЎЎ 5. Валянціна Гаўрыльлева. Краіна Ўот-Джулустана. Ч. 5. Койданава. "Кальвіна". 2020.










               O WIELKIEJ PODRÓŻY RUDEGO SIERIOGI, MĄDREGO STARCA IBRAHIMA
                            I PRZEBIEGŁEGO MYŚLIWEGO SEMENA WIELKIEJ GŁOWY
        Rozdział pierwszy,
        z którego czytelnik dowiaduje się, co doradził stary Ibrahim Sieriodze
    Kaukaz to wielka kraina. Są tam wysokie, pokryte śniegiem góry i kręte wąwozy. W takich warunkach nietrudno ukryć nawet dorosłego mężczyznę, nie mówiąc już o trzyletnim chłopcu.
    O tym właśnie już od pięciu godzin rozprawiał dostojny starzec Ibrahim ze swoim lokatorem, kołchozowym kierowcą Sieriogą. A wszystko zaczęło się od tego, że po powrocie z miasta rudowłosy Sierioga nie poszedł jak zwykle umyć się do strumienia, ale zbliżył się do Ibrahima, który siedząc przed domem na ławeczce snuł rozmyślania nad sensem życia.
    — Znalazła się! Znalazła się! — wołał Sieriogą, wymachując przy tym jakimś papierem.
    — Kto znalazła się, dżygit? — zapytał ze spokojem Ibrahim nie przeczuwając nawet, że zwyczajne słowa „znalazła się” wciągną go w nieprawdopodobny wir wydarzeń.
    — Żona się znalazła! Trzy lata jej szukałem.
    — Co ty wygadujesz? Jaki żona? — oburzył się Ibrahim i pociągnął orlim nosem. Ale żaden podejrzany zapach od Sieriogi nie zalatywał. — No, cóż — uspokoił się mądry starzec. — Jesteś przecież dorosły, więc jeśli znalazłeś żonę, to się żeń. I nam ze starą weselej będzie.
    — Jak to żeń się! W tym cała rzecz, że ja od dawna już jestem żonaty.
    — Od dawna jesteś żonaty? A gdzie twój żona?
    — Zniknęła.
    — Ech, nie gorączkuj się, siadaj. Mamy czas, język jest do gadania, uszy do słuchania — zacznij od początku. Poczekaj jeszcze chwilę!
    Ibrahim odsunął się, a kiedy Sierioga usiadł, spojrzał mu surowo w oczy.
    — A cóż ty sobie myślisz, dżygit? — powiedział z wymówką. — Mieszkasz u mnie już cały rok i ani słowem nie wspomniałeś o żonie? Myślałem, że jesteś wolny, przez cały czas szukałem dla ciebie żony — uważasz, że to łatwo znaleźć żonę dla takiego rudzielca jak ty! Ale znalazłem. Jest narzeczona! Pozostało tylko ją ukraść. A ty co? Dlaczego nic nie mówiłeś?
    — O czym miałem mówić — machnął ręką Sierioga. — Nie ma o czym mówić. Wstyd...
    — Dlaczego wstyd?
    Sierioga usadowił się wygodniej.
    — Poznałem ją na Syberii, w pewnym dużym mieście — zaczął z goryczą — służyłem wtedy w wojsku ostatni rok, a ona kończyła technikum. Z zawodu jest weterynarzem, specjalistką od jeleni.
    — Jak to od jeleni? Przecież jelenie są dzikie i nikt ich nie leczy.
    — Od reniferów. Na Północy renifery uważane są za zwierzęta domowe.
    — Gdzie to jest?
    — Nad Kołymą.
    — Daleko. Przypominam sobie, oglądałem kiedyś mapę — pomiędzy Kaukazem a tamtymi miejscami na mapie cały osiołek się zmieści. Ale opowiadaj dalej.
    — Dziewczyna — mówił dalej Sierioga — była jak malowanie: smukła, zgrabna, buzia okrągła, a włosy — czarne jak noc.
    — Nie to co twoje — wymamrotał Ibrahim.
    — Ale charakter miała, powiadam ci, całkiem jak skrzynia biegów. Spokojnie, spokojnie, aż tu nagle jak nie skoczy — i kraksa gotowa. Skończyła naukę, ja odsłużyłem wojsko. „Teraz, mówię do niej, pojedziemy w moje rodzinne strony, do Mołdawii.” Zaciekawiło ją to, pojechaliśmy. Urządziliśmy się tam w kołchozie, dostaliśmy pracę. Tak minął miesiąc. Pewnego razu mówi do mnie: „Jakoś mi się te krowy nie podobają.” A ja jej na to: „Brak ci reniferów, co?” „Zgadłeś, powiada, reniferów.” Całkiem poważnie, z zadumą w głosie.
    — No, no, ciekawe — ponaglił go Ibrahim.
    — To wciąż jeszcze na pierwszym biegu. Potem zaraz wrzuciła drugi: „Trochę tutaj za gorąco, powiada. Ani w dzień, ani w nocy nie robi się chłodniej.” A następnego dnia wrzuciła trzeci bieg: „Wyjedźmy stąd, słyszysz!” „Dokąd?” — pytam. „Do domu!” — „Jak to do domu?” — „Na Północ!” — „Coś ty, mówię jej, przecież tutaj mamy pracę, dom. Po co mamy wyjeżdżać? Zimno tam u was!” — „Do domu!” — krzyczy. A potem zniknęła. Zostawiła tylko kartkę: „Nie szukaj mnie, bo i tak nie znajdziesz.” Oto jak sprawy wyglądają. Chciałem za nią jechać, ale dokąd? Północ, bracie, to nie wasz auł. Pieszo jej nie przewędrujesz, ani reniferami nie objedziesz. Przez dwa lata pracowałem jeszcze tam w Mołdawii — myślałem, że może wróci. Ale gdzie tam, ani listu, ani kartki.
    — A więc to tak — surowo podsumował Ibrahim. — Takie postępowanie kobiecie nie przystoi. Nie mąż za żoną, tylko żona za mężem jak nitka za igłą podążać powinna. Można by przypuszczać, że to z powodu twoich włosów. Ale włosy rozmaite bywają. Zresztą można ich w ogóle nie widzieć, bo w dzień papacha na głowie, a w nocy i tak jest ciemno. Pluń, dżygit, na taką babę i zapomnij o niej.
    — Dobrze ci mówić, ale cóż, kiedy ją kocham? A poza tym mam pieczątkę w dowodzie i nie mogę się z inną ożenić.
    — Paskudna baba! Rozwieść się trzeba najpierw, a potem po świecie latać, ile dusza zapragnie. Niechby moja stara spróbowała zrobić mi taki kawał, już ja bym jej pokazał.
    — A co byś zrobił? — z nadzieją w głósie zapytał Sierioga.
    — Odszukałbym ją, związał, zakneblował i przywiózł z powrotem! Po drodze przetrzepałbym jej trochę skórę. A w domu przywiązałbym do nogi dwmpudowy odważnik.
    — Tak nie można — z rozczarowaniem westchnął Sierioga. — Ona by uciekła nawet z tym odważnikiem.
    — Ale mówiłeś przecież, że się znalazła?
    — Znalazła się! — ożywił się Sierioga. — Milicja ją odnalazła. Dziś właśnie przysłali zawiadomienie: „Mais Siemionowna Sokołowa wraz z synem Jegorem Sergiejewiczem Sokołowem, lat trzy, mieszka w osadzie Ułu-Kel.” Podali nawet nazwę ulicy i numer domu.
    — Z jakim synem? — zaniepokoił się Ibrahim. — Czyim synem? Nie było przecież syna!
    — Nie było — pokornie objaśniał Sierioga. — Ale tak jakby był. To znaczy ona była w ciąży, kiedy wyjechała.
    — Jegor, powiadasz?
    — Jegor.
    — A imię ojca twoje?
    — Moje.
    — To znaczy syn twój.
    — Mój.
    — Ale ty go jeszcze na oczy nie widziałeś?
    — Nie widziałem.
    — Wstrętna baba — zakonkludował ze złością Ibrahim.
    Umilkł i zamyślił się, szarpiąc siwe wąsy. Potem wesoły uśmiech rozjaśnił jego smagłą twarz, i Ibrahim chytrze mrugnął do Sieriogi.
    — Wiesz co?
    — Co?
    — Nie domyślasz się?
    — Nie.
    — Wykradniesz go.
    — Kogo?
    — Syna.
    — Syna?
    — Oczywiście! Żony nie warto, bo i tak ucieknie. A syn nie ucieknie. To przecież twój syn, więc powinien być z tobą.
    — Ejże, Ibrahimie, nie żartuj sobie ze mnie.
    — Albo mi żarty w głowie! Też sobie znalazłeś żartownisia. Kiedy miałem twoje lata, ukradł em swoją żonę, tę staruchę-diablicę, na swoje utrapienie. A cóż to za sztuka ukraść dziecko? Wsadzisz chłopca do koszyka — i tyle cię zobaczą. W naszych wąwozach żadna milicja go nie znajdzie. Tutaj nawet dorosłego mężczyznę można z łatwością ukryć, a cóż dopiero trzyletniego chłopca.
    — A co z nim będziemy robić?
    — Jak to co? Wychowamy go. Zrobimy z niego dżygita jak się patrzy. Allach dopomoże, moja stara też. I mnie będzie weselej. Moich pięcioro dawno już się rozjechało po świecie. Nie może tak przecież być, żeby dwóch mężczyzn nie potrafiło wychować jednego chłopca.
    — Masz rację, Ibrahimie, ale...
    — Ale co?
    — Mais będzie płakać, rozpaczać...
    — Niech sobie płacze. A ty nie będziesz płakał? To przecież twój syn! Syn powinien być przy ojcu, a nie plątać się koło matczynej spódnicy. A żoną nie musisz się przejmować. Baba, jak zechce, to sobie jeszcze pięcioro urodzi. A ty skąd drugiego weźmiesz?
    Wszystko pomieszało się dokumentnie w głowie Sieriogi i rzeczywiście zaczęło mu się wydawać, że plan Ibrahima nie jest taki nierealny. A mądry starzec Ibrahim tak mówił dalej:
    — Zajedziesz, ma się rozumieć, do hotelu. Rozejrzysz się, co i jak. Tylko jak będziesz chodził — nie zdejmuj z głowy papachy, bo wtedy zauważą cię i zapamiętają. A potem chłopaka do koszyka — i tyle cię będą widzieli!
    Pobiegł do domu i wrócił ze sporym koszem.
    — Masz tu koszyk, widzisz? Czy nie zmieści się do niego trzyletni chłopiec? Tu jest przykrycie: zamkniesz kosz, dasz chłopakowi czekoladkę, żeby cicho siedział, i w nogi.
    Coś na podobieństwo błyskawicy przemknęło przez głowę Sieriogi.
    — Pojadę! — zawołał głośno. — Zaraz jutro pojadę! — Chociaż pieniędzy za wiele nie mam... — dodał po chwili milczenia.
    — Pieniądze? Na co pieniądze? Zarobisz po drodze. Ruszaj zaraz jutro!
    ...Ściemniło się już. A z ławeczki długo jeszcze słychać było głosy:
    — Zrobimy z niego dżygita, co, Sierioga?
    — Ma się rozumieć, że zrobimy.
    — Wykształcimy go, co, Sierioga?
    — Pewnie, że wykształcimy.
    — Zostanie sławnym człowiekiem?
    — Oczywiście.
    — Może doktorem?
    — Dlaczego nie.
    — Słuchaj, a może kosmonautą?
    — Wszystko jest możliwe.
    — Ech, pewno że tak, co tu gadać!
        Rozdział drugi,
        w którym mądry Ibrahim podejmuje zadziwiającą decyzję
    Tej nocy rudowłosy kierowca źle spał. Można powiedzieć, że w ogóle nie spał: przewracał się z boku na bok, rzucał się, chwytał się za głowę i przez cały czas myślał, myślał, myślał. I wszystko wydawało mu się albo bardzo proste, albo też całkiem niemożliwe. W końcu opanowała go tchórzliwa myśl, że lepiej byłoby nie jechać. Z drugiej strony jednak bardzo pragnął chociaż raz rzucić okiem na syna. Był po prostu ciekaw, jak też wygląda jego syn. Do kogo jest podobny: do Mais, czy do niego? Żywił także ukryte pragnienie, aby zobuczyć się z żoną, surowo z nią porozmawiać, a potem ją... pocałować. Ale choćby nawet Sierio-gn był nic wiedzieć jak głupi, zdawał sobie do-Nkon.dr sprawę, że w ciągu trzech lat wszystko mogło się zmienić, Mais pewnie wyszła za mąż... Jakie znaczenie ma dla kobiety pieczątka w dowodzie? Lepiej w ogóle nie pokazywać się jej na oczy: złapać Jegorkę i w nogi! Chłopiec na pewno jest udany. A imię Mais wybrała mu całkiem niezłe, chrzęści w ustach niczym świeży ogóreczek! Jegor...
    Dopiero nad ranem Sierioga zasnął. I przyśnił mu się osobliwy sen: śniło mu się, że obok niego stoi Jegor, nie maleńki, lecz zupełnie dorosły, patrzy mu w oczy i stuka Sieriogę palcem w czoło.
    Co to może oznaczać? — myślał Sierioga ze strachem po przebudzeniu. Rozwidniło się już, słońce przebiło się przez chmury. Sierioga znów zamknął oczy, gdy nagle nad samym jego uchem rozległ się gardłowy krzyk Ibrahima:
    — Wstawaj, Sierioga! Cały plan się zmienia!
    — Cały plan się zmienia? — powtórzył Sierioga czując, jak ogromny ciężar spada mu z serca. — To znaczy, że nie trzeba jechać?
    — Jak to nie trzeba jechać? Co ty wygadujesz? Plan się zmienia, ale to wcale nie znaczy, że nie jedziesz. To znaczy, że ja jadę z tobą!
    Sierioga zamachał rękami i usiadł na pościeli.
    — Ibrahimie — powiedział — czy pomyślałeś, co mówisz?
    — Jak to, czy pomyślałem? Całą noc myślałem. Myślałem, myślałem i doszedłem do wniosku, że sam nie dasz sobie rady. Bo pomyśl tylko: pójdziesz wykraść dziecko i żona cię zobaczy. Co wtedy zrobisz? Przepadłeś z kretesem. A jeśli ja pójdę — niech sobie patrzy, ile chce; i tak mnie nie zna. Poza tym ja mam doświadczenie: ukradłem już żonę, a ty jeszcze nic nie ukradłeś.
    — Mój ojciec kradł konie.
    — Jak to?
    — Wszyscy Cyganie kradną konie.
    — To nie ma nic do rzeczy. Po pierwsze, to ojciec kradł, a nie ty. A po drugie, dziecko to nie koń: koń sam cię powiezie, a dzieciaka trzeba nieść.
    — Wszystko to prawda — przyznał Sierioga. Teraz i jemu zaczęło się wydawać, że bez Ibrahi-ma całe przedsięwzięcie nie może się udać. — Ale czy pomyślałeś, jaka to droga?! Do Kołymy jest bardzo daleko. Przecież to jest na Północy, zimno tam będzie. A ty jesteś już wiekowym starcem, ile masz lat, Ibrahimie?
    — Ech, co tam lata! — rozzłościł się Ibrahim. — Nie jesteś przecież kobietą, nie wychodzisz za mnie za mąż, więc nic ci do moich lat. A że droga jest daleka, to mi właśnie odpowiada. Rozejrzę się trochę po świecie, ludziom się przypatrzę. Całe życie przesiedziałem w tym aule, pasłem owce i oprócz nich nie widziałem nic. Tak głębokie rozgoryczenie odbiło się na smagłej twarzy dostojnego starca, że Sieriodze mimo woli zrobiło się go żal.
    — A pieniądze? — zapytał.
    — Na co pieniądze?
    — Na podróż.
    — A dużo trzeba?
    — Nie wiem. Pewnie ze dwieście rubli.
    — Tam i z powrotem?
    — Jeszcze czego! Tylko w jedną stronę! Na powrót trzeba drugie tyle.
    — Dużo — zmarkotniał Ibrahim.
    — To tylko sama podróż. A przecież w podróży trzeba coś jeść! Prawda? Mieszkać w hotelu też trzeba. A kto może wiedzieć, jak długo będziemy jechać?
    — Masz rację — westchnął Ibrahim. — Pieniądze oczywiście by się znalazły. Ale w tym cały szkopuł, że ja ich nie mam. Stara trzyma pieniądze na książeczce, u ona mało, że nie da — ale nie można się przed nią wygadać, dokąd jedziemy, bo mnie nie puści. Ech, stara diablica, życie mi tylko zatruwa. Ale co robić?
    Obydwaj zamyślili się.
    Nagle stary uderzył się w czoło i radośnie zawołał:
    — Ależ to jasne jak słońce. Trzeba coś sprzedać!
    — Ale co?
    — Cokolwiek. Pojedziemy nie bezpośrednio, tylko przez Moskwę. Dla zmylenia śladów: niech stara myśli, że jadę do syna. Mam syna w Leningradzie. A w Moskwie na bazarze coś sprzedamy, zasilimy kasę. Oj, zasilimy! Masz pojęcie, jak się ludzie na handlu bogacą?
    — A co tam zawieziemy?
    — A co inni wożą z Kaukazu? Winogrona, jabłka.
    — Skąd je weźmiesz?
    — Do diabła, masz rację. Góry to góry, nie mam przecież sadu. Całe życie pasłem tylko owce. Ani granaty, ani winogrona u mnie nie rosną. Orzech rośnie wprawdzie, ale u sąsiada. U mnie nic nie rośnie.
    — Jeśli chcesz wiedzieć, to na tych winogronach niewiele byśmy zarobili. Choćbyśmy je nawet sprzedawali po dwa ruble za kilogram. Ile by trzeba tych kilogramów! Nie dalibyśmy rady udźwignąć.
    — Masz rację, Sierioga. Ale nie, nie masz racji. Co ty sobie myślisz, że Ibrahim ma głowę od parady?
    Ibrahim wstał i z dumnie podniesioną głową zaczął przechadzać się po izbie.
    — Myślałeś pewnie — powiedział z przekonaniem — że Ibrahim nic nie rozumie. Ale Ibrahim dobrze rozumie. Mam towar. I to nie byle jaki! Na wagę złota. W górach, Sierioga, wszystko jest. Zaraz przyniosę ci taki towar, że padniesz z wrażenia.
    Wyszedł i po chwili wrócił z wielkim workiem nabitym suchą trawą.
    — Ty pewnie myślisz, że to jest zwyczajna trawa? Nie, przyjacielu, to jest lekarstwo. Już od dwudziestu lat leczę nim reumatyzm. Jeśli chcesz wiedzieć, to stara po tę trawę — czumczan się ona nazywa — chodziła aż na sam szczyt Bunczuku! To trawa na wagę złota! Wiązka — pół rubla. A ile tutaj wiązek? Spójrz!
    Podniósł do góry mocno nabity worek i potrząsnął nim. Worek zaszeleścił, posypał się z niego pył
    — Tomyśl tylko! Ludzie wożą z Kaukazu winogrona, wożą granaty. A co jest wart granat? Zjesz go i po wszystkim. A to jest lekarstwo, bez oszukaństwa! A może myślisz, że w Moskwie ludzi kości nie bolą? Bolą i to jak! Rozdrapią wszystko od razu. A ten, kto kupi — ucieszy się, pomoczy nogi w wywarze — i spokój.
    — Ale czy nam uwierzą, Ibrahimie? Przecież na tym zielsku nie jest napisane, że ma ono lecznicze właściwości.
    — Już ty się o to nie martw — uśmiechnął się Ibrahim. — Mam w Moskwie bratanka, który handluje na bazarze. Od dawna już tam siedzi. Potrafi sprzedać wszystko, co tylko zechcesz. Glinę, nawet zwykłe kamienie umie sprzedać jako diamenty. Nawet pokłóciłem się z nim kiedyś z tego powodu. Pytam go: „Dlaczego okrywasz hańbą pamięć mojego brata, a swojego ojca? Lepiej byś zrobił, gdybyś pasł owce!” Nie chciał, diabeł, posłuchać. No, teraz to wszystko pójdzie jak po maśle. Bierz urlop i jeszcze dziś wieczorem wyruszamy!
        Rozdział trzeci,
        w którym stary góral ściga młodego złodziejaszka
    Stukają, stukają koła pociągu. Sierioga jedzie, ale aż wierzyć mu się nie chce, że jedzie. Za oknem migają stacje, ptaszki śpiewają, ludzie gdzieś się wybierają w interesach i bez interesów. A Serio-ga jedzie kraść syna. Ciężko mu na sercu, niewyraźnie jakoś: jak po wódce. Pogawędziłby chętnie z Ibrahimem, ale Ibrahim snuje się po wagonach, ludziom się przygląda.
    A nocą w pociągu znów przyśnił mu się ten dziwmy sen. Śniło mu się, że Jegor siedzi u niego na kolanach. Tym razem jest to mały Jegor, trzyletni. Patrzy Sieriodze w oczy i puka go w czoło.
    Do Moskwy jeszcze daleko, cały dzień drogi i cała noc. A co będzie, jeśli Jegor każdej nocy będzie go palcem pukał w czoło? Gdzie się podział Ibrahim?
    — Jestem — powiedział Ibrahim, otwierając drzwi przedziału.
    — Gdzie ty się włóczysz?
    — Ech, Sierioga, chodzę sobie, przyglądam się ludziom. Różni się przecież ludzie trafiają. Jeden ci powie: „siadajcie, dziadku”. Drudzy powiedzą: „siadaj, stary.” A inni w ogóle nie zaproszą, żeby usiąść.
    — Przecież masz gdzie siedzieć. Usiadłbyś lepiej na swoim miejscu.
    — Nic z tego, mój kochany, ciebie już widziałem wiele razy i jeszcze zdążę ci się przyjrzeć. A ci wszyscy ludzie dojadą do Moskwy — i fiut! — już ich nie ma. Nie, nie przeszkadzaj mi.
    — Dziwne sny mi się śnią.
    — Głowę masz rudą, dlatego sny są złe. A co ci się śniło?
    — Śniło mi się, że mój Jegorka pukał mnie palcem w czoło.
    — Niedobrze — nachmurzył się Ibrahim.
    — A co to może znaczyć?
    — Rozpuściła syna twoja żona, ot co ten sen znaczy. Twój syn jest źle wychowany. Ale to nic, już my się do niego weźmiemy. Nie martw się.
    Ibrahim znów się gdzieś ulotnił i Sierioga został sam. Jak na złość w przedziale nie było nikogo. Siedzi sobie Sierioga i duma. Pod nogami ma worek z szeleszczącym lekarstwem. Smutek ogarnął Sieriogę. Przypomniało mu się, jaki był szczęśliwy, kiedy się ożenił. I Mais — drobną, czarnooką  — na rękach nosił. Ech, niezręcznie mu jakoś kraść własnego syna. A może się wszystko odmieni, kiedy spotkają się z Mais. Dlaczego uciekła? Dlatego że Sierioga nie chciał z nią jechać na Daleką Pólnoc. A teraz właśnie przyjedzie. Powinna przecież rozumieć, że mają tylko jednego syna i że dzielić się nim nie sposób.
    Znów pojawił się Ibrahim — przyniósł butelkę piwu.
    — Pij, Sierioga! To dobra rzecz! Wypiłem już dwie butelki.
    — Pijaństwo sobie urządzasz, co?
    — Jakie pijaństwo? Przecież to tylko piwo, napój bezalkoholowy.
    — Słuchaj, Ibrahim, a może ona ma rację?
    — Kto?
    — Mais. Moja żona.
    — Jak to ma rację? Coś ty, Sierioga?
    — Przecież chciała jechać do swoich, w swoje rodzinne strony.
    — Co ty tam bzdurzysz — rozzłościł się Ibrahim. — Kobieta powinna być tam, gdzie mąż.
    Ibrahim znów sobie poszedł. Sierioga się zamyślił. Ogarnął go smutek. Taką kobietę utracił: i ładną, i mądrą, i wykształconą. A teraz nawet nie może się do niej zbliżyć, bo cała sprawa weźmie w łeb.
    Cóż, ale syn jest mu koniecznie potrzebny, koniecznie. Jak żyć samemu? Syn to przecież nie córka. We dwóch mogą dokonać takich rzeczy, o jakich Ibrahimowi nawet się nie śniło.
    ...Następnym razem Ibrahim wrócił, ale nie sam. Razem z nim pojawił się ruchliwy młody człowiek, szesnastolatek, o śniadej twarzy i spiczastym nosie. Obydwaj nieśli po butelce piwa w każdej ręce.
    — Wchodź, wchodź, będziesz naszym gościem — Ibrahim popychał piersią nowego znajomego. — Siadaj tutaj, zaraz otworzymy butelkę, a ty opowiadaj. Więc jak ci na imię?
    — Jegor.
    — Słyszałeś? — Ibrahim, zwrócił się do Sieriogi, trącając Jegora w ramię. — Słyszałeś? Imiennik twojego syna.
    — Słyszałem — wymamrotał Sierioga przyglądając się, jak imiennik jego syna zręcznie zrywa zębami kapsel z butelki.
    — No więc — zagaił Ibrahim, nalewając piwa do szklanek — opowiedz nam, Jegorze, coś o swoim dzieciństwie.
    — To było tak — zaczął ruchliwy z zapałem — mama od nas uciekła z porucznikiem, pewnie już dawno został generałem. Ja wtedy miałem trzy łata.
    — Widzisz? — mrugnął do Sieriogi Ibrahim. — Widzisz, jak to w życiu bywa. Kiedy opowiedziałem mu twoją historię, okazało się, że i on ma podobne przeżycia.
    — Widzę — burknął znów Sierioga przypatrując się, jak imiennik jego syna z niezmąconym spokojem pociąga piwo ze szklanki.
    — Ojciec chciał mnie oddać do domu dziecka. Mówił: „Co ja z nim będę robił? Nie jestem babą, żeby się opiekować maluchem. A poza tym to on mi się wcale nie podoba. To jej syn i dlatego mi się nie podoba.”
    Oczka ruchliwego błyskały w upojeniu.
    — I byłby mnie chyba oddał, ale dziadek nie pozwolił. „Coś ty, powiada, jak ci nie wstyd własnego syna oddawać do domu dziecka? Przecież to jest twój syn, nie jej. Ona dlatego od niego odeszła, że to nie jest jej syn, tylko twój.” I dziadek ojca przekonał.
    — O, to, to! — wesoło zawołał Ibrahim. — Zupełnie tak samo jak u ciebie, Sierioga. Mądrego masz dziadka, Jegorze. Najmądrzejszego spośród mądrych.
    — I obaj mnie wychowali — kończył Jegor. — Wkrótce sam zacznę zarabiać na chleb i utrzymywać ojca i dziadka.
    — Ech, co za chłopak! — zawołał Ibrahim. — My we dwóch także potrafimy wychować malca. Nie gorzej nam to pójdzie! Nie gorzej!
    Potem podrostek sam zaczął zadawać pytania.
    — Co to za mundur masz na sobie, dziadku? — pociągnął Ibrnhima za połę.
    — To nie mundur, mój kochany. — Ibrahim uśmiechnął się dobrotliwie. — To czerkieska.
    — A co to za ładownice?
    — To nie ładownice, mój miły, to gazyry.
    — To wy pewnie z Kaukazu?
    — Oczywiście, że z Kaukazu. Z najwyższych gór Kaukazu, nad nami jest już tylko niebo.
    — A bogato się tam u was żyje?
    — Oczywiście, miły! Jesteśmy najbogatsi ze wszystkich! Patrzysz na nas i myślisz sobie pewnie: ot, jedzie sobie biedny stary dziad i zwyczajny kierowca. A my jesteśmy milionerami.
    — Ach tak?
    — Nie wierzysz mi? A widzisz ten worek? Słyszysz, jak szeleści? Myślisz pewnie, że jest w nim sucha trawa, co? Ale jesteś w błędzie. W tym worku leżą pieniądze, żywe pieniądze, tysiące leżą w tym worku. Więc jednak pieniądze?
    — Na Allacha, kiedy mi wreszcie uwierzysz? Sierioga także nie wierzył, ale się w końcu przekonał. Czy mówię prawdę, Sierioga?
    — Prawdę — powiedział obojętnie Sierioga, rozmyślając nadal o swoich sprawach.
    — Cały worek pieniędzy? — z niedowierzaniem zapytał ruchliwy.
    — Oczywiście! A po co miałbym kłamać? W Moskwie sam się przekonasz.
    — Tak... bogaci z was ludzie — powiedział sennie podrostek, kładąc głowę na stolik.
    Sierioga nie słuchał, o czym jeszcze mówili tamci dwaj. Po pewnym czasie otrząsnąwszy się z niewesołych myśli zobaczył, jak Ibrahim układał Jegora na wolnym miejscu.
    — Ech — mruczał Ibrahim — całkiem się chłopak rozkleił. Niech sobie odpocznie, i tak miejsce jest wolne. Mówił, że jedzie do Moskwy, więc niech sobie jedzie.
    Wkrótce słońce zaszło i Sierioga zmienił pozycję z siedzącej na leżącą, ale biegu jego myśli w niczym to nie zmieniło. Na dole głośno chrapał podrostek i pogwizdywał przez nos Ibrahim. Zmęczony dwiema bezsennymi nocami Sierioga w końcu zasnął.
    Momentalnie zaszła nieoczekiwana, nieprzewidziana, zupełnie nieprawdopodobna zmiana. Wciąż nie przestając chrapać, z dolnej ławki wstał wychowany przez ojca i dziadka podrostek. Teraz, jak się zdawało, chrapał jeszcze donośniej i wydawał niesamowite dźwięki. Wsunął rękę pod stolik i z trudem wyciągnął stamtąd szeleszczący worek. Pociąg właśnie zatrzymał się na niewielkiej stacyjce. Ruchliwy gwałtownym ruchem otworzył drzwi przedziału. W ten oto sposób, ma się rozumieć, przepadłby bezpowrotnie najcenniejszy przedmiot należący do naszych podróżnych, ale na szczęście worek utknął w wąskich drzwiach.
    — Ej, co się tam dzieje? Co się dzieje? — zawołał Ibrahim obudzony szelestem i chrapaniem.
    Worek w końcu przeszedł przez drzwi i złodziej wypadł na korytarz. W tej samej chwili Ibrahim domyślił się wszystkiego, i wołając: „Trzymaj złodzieja!”, zaczął wciągać buty. Potem, w pośpiechu chwyciwszy burkę, rzucił się w pogoń za chłopakiem, wciąż wołając to samo. W tym momencie ruchliwy z workiem zeskoczył na peron. Ibrahim zrobił to samo.
    Miał szczęście: na drodze złodzieja od razu pojawiło się trzech milicjantów. „Stój!” — gromkimi głosami zawołali wszyscy trzej i rzekomy Jegor, domyśliwszy się, że sprawa jest przegrana, rzucił worek i uskoczył za róg. Milicjanci z głośnym tupotem rzucili się za nim, a worek powrócił do prawowitego właściciela.
    — Nie do wiary — wymamrotał Ibrahim, przypatrując się szeleszczącym bokom swego skarbu — jacy to ludzie na świecie bywają.
    Ale nagle zauważył, że pociąg rusza z miejsca. Schwyciwszy worek i plącząc się w połach kurtki, rzucił się ile sił w nogach w pogoń za wagonem. Niestety, burka, jego stara poczciwa burka, która służyła mu wiernie przez tyle lat, zdradziła swego pana. Więc kiedy światełko ostatniego wagonu mrugnęło i zamigotało we mgle, Ibrahim zrzucił burkę z ramion i z wściekłością zaczął ją deptać nogami, płacząc przy tym niewidocznymi męskimi łzami.
    W taki oto sposób Sierioga, który przez cały ten czas spał, znalazł się wczesnym rankiem na moskiewskim peronie bez Ibrahima.
        Rozdział czwarty,
        w którym pojawia się sprytny myśliwy Semen Wielka Głowa
    Kiedy pochodzący znad dolnej Kołymy znakomity myśliwy i łowca zwierząt Semen Kyłtasow, obdarzony dzięki swemu niewątpliwemu mistrzostwu i mądrości przydomkiem Wielka Głowa, stawiał swoje rozgrzane unty na balkonie hotelowego pokoju, nie przypuszczał nawet, jakie następstwa pociągnie za sobą to niewiele znaczące, wydawałoby się, zdarzenie.
    Te unty, lekkie, letnie unty, bardzo użyteczne w tundrze, zapomniał po prostu zdjąć, kiedy popychano go w stronę samolotu. A odprowadzała go cała rodzina. Ale w Moskwie, gdy tylko stąpnął na rozgrzany asfalt, ogarnęła go złość na żonę i córki. Musiał bowiem natychmiast udać się do sklepu i kupić odpowiedniejsze obuwie.
    Następnego dnia znakomity myśliwy powinien był lecieć do Soczi na kurację. O wyjeździe tym marzył przez wiele lat, ale w Moskwie doszedł do przekonania, że marzył niepotrzebnie.
    „Za dużo tu ludzi” — z niezadowoleniem pomyślał Semen, wychodząc z hotelu.
    Szedł powoli, z zainteresowaniem przyglądając się mijanym ludziom. A ludzie, których spotykał po drodze, byli rozmaici. Spotkał nawet człowieka, który tak bardzo był podobny do Jakuta, że pomyślał o nim: „Jakut”. Powitał go wylewnie, i schwyciwszy mężczyznę za rękę, odezwał się doń po jakucku. Ale przechodzień odpowiedział żałośnie po rosyjsku: „Nie rozumiem”, wyrwał rękę z uścisku i poszedł w swoją stronę.
    „Za dużo tu ludzi” — z niechęcią myślał Semen.
    Nagle nozdrza jego rozdęły się i pośpiesznie wszedł do sklepu. Ze wszystkich stron otoczyły go futra. Kołnierze, płaszcze, czapki — z lisów polarnych i z lisów rudych, upolowanych przez niego. „A więc to tutaj one wędrują” — pomyślał z satysfakcją wielki myśliwy. Do Moskwy. I pomyśleć tylko, ludzie się tu tłoczą, przymierzają, kupują i nawet się nie domyślają, że tuż obok stoi on, znakomity łowca zwierząt Semen Wielka Głowa, który dla nich właśnie znosi mrozy, zamiecie i huraganowe wichry wiejące od Oceanu Lodowatego. Stoi wprawdzie skromnie na boku, ale to przecież dzieło jego rąk. Semen poczuł nagle chęć opowiedzenia komuś, skąd się biorą te wszystkie piękne rzeczy. Tak też uczynił: zbliżył się do sprzedawczyni i pociągnął ją za rękaw.
    — Czego chcecie, dziadku? — zdziwiła się sprzedawczyni.
    Ale Semen tylko się uśmiechnął i nic nie odpowiedział. Stracił nagle dar wymowy. Chciał wyrazić zbyt wiele i zabrakło mu słów.
    Czego chcecie? — spłoszyła się sprzedawczyni.
    Pragnął odezwać się do niej na przykład tak: „Moja miła! Oto stoi przed tobą zasłużony myśliwy Semen Kyłtasow. To właśnie ja upolowałem te wszystkie lisy. Przyjechałem tu znad Dolnej Kołymy i rad jestem, że taka ładna dziewczyna jak ty zajmuje się ich sprzedażą.”
    — Co wam jest? — speszyła się jeszcze bardziej dziewczyna.
    — To bezczelność tak przeszkadzać w pracy — odezwał się ktoś.
    — Pijany, czy co? — odezwał się drugi głos.
    — Jakiś idiota — powiedział ktoś inny.
    Semen oburzył się i puściwszy rękaw sprzedawczyni wyszedł ze sklepu. Powędrował, dokąd oczy poniosą.
    „Za dużo tu ludzi” — myślał z wściekłością.
    Szedł i szedł stukając po bruku nowymi butami. Nagle obok niego zatrzymał się autobus i otworzyły się drzwi. Semen machinalnie wszedł do środka i usiadł. Autobus ruszył, a Semen zajął się oglądaniem mijanych domów. Były wielkie i piękne.
    W końcu opamiętał się: „Dokąd ja tak jadę?”
    Wysiadł z autobusu. Dokoła wszyscy ludzie się spieszyli, nie było kogo zapytać o drogę.
    — Ej... — zwrócił się do młodego chłopaka. Ale ten tylko się obejrzał.
    — Ej... — zaszedł drogę tęgiej kobiecie.
    Ale ta wyminęła Semena nie zwróciwszy nawet na niego uwagi.
    „Tak to jest — pomyślał. — Jak się okazuje, można tutaj zginąć.”
    Nagle spostrzegł ławkę i siedzącego na niej starego człowieka w okularach, który czytał gazetę. Zbliżył się do niego bardzo ostrożnie, jakby w obawie, że może go spłoszyć niczym lisa.
    — Mam zmartwienie — powiedział siadając obok. — Zgubiłem hotel.
    — Zgubił pan?
    — Tak.
    — Jak to pan zgubił?
    — Normalnie. Wyszedłem, poszedłem przed siebie, a potem już go nie znalazłem.
    — A jak się ten hotel nazywał?
    — Jak się nazywał? Co to ma do rzeczy?
    — Jak to co ma do rzeczy? Przecież w Moskwie są dziesiątki hoteli.
    — Dziesiątki?
    — Tak.
    — O, to bardzo niedobrze — zaczął lamentować Semen, schwyciwszy się za głowę.
    — Coś panu poradzę. Niech pan podejdzie do milicjanta i powie mu, co się stało. On panu pomoże.
    Milicjanta spostrzegł Semen na skrzyżowaniu ulic i ruszył wprost do niego. Rozległ się pisk hamulców i dwa samochody o mało się nie zderzyły. Milicjant zaś spojrzał na Semena takim wzrokiem, że stary myśliwy zadrżał.
    — Obywatelu — metalicznym głosem powiedział kierujący ruchem — dlaczego naruszacie przepisy?
    — Chciałem tylko zapytać, jak odnaleźć hotel.
    — Z takimi sprawami należy się zgłaszać do biura adresowego. A teraz zapłacicie mandat.
    Semen zapłacił mandat i poszedł dalej. „Biuro adresowe, biuro adresowe” — powtarzał rozglądając się trwożliwie. Ale milicjant na skrzyżowaniu nadal wymachiwał pałką, widocznie zapomniawszy o nim zupełnie.
    W biurze adresowym poradzono Semenowi, żeby wziął taksówkę. Kierowca przez trzy godziny z zapałem woził go z jednego końca Moskwy na drugi i pytał za każdym razem:
    — Czy to ten?
    — Chyba nie.
    — To jedziemy dalej.
    W końcu powiedział:
    — No, ojczulku, zapłać mi za kurs. Nie mam czasu cię dłużej wozić. Idę na obiad.
    Co było robić? Semen zapłacił i wysiadł. Było gorąco. Chciało mu się płakać. Ale dzielny myśliwy zacisnął zęby.
    W tej chwili zobaczył tłum ludzi zmierzających w stronę żelaznej bramy, za którą zieleniły się drzewa, bulgotała woda i rozlegały się różne dziwne dźwięki. Semen poszedł za innymi. W ten sposób znalazł się w zoo.
    Lwy, tygrysy, pantery, nie wiedzieć czemu, nie zainteresowały go wcale. Za to spodobał mu się wielbłąd. Stał dumnie, wyglądał dostojnie, że aż się chciało przyjaźnie uścisnąć mu kopyto. Białemu niedźwiedziowi Semen współczuł: gorąco musi być krzywonogiemu, przecież to także mieszkaniec Północy. Aż nagle zobaczył coś, na widok czego serce załomotało mu ze szczęścia: za niewysokim ogrodzeniem flegmatycznie przeżuwał trawę renifer.
    — Tak, tak — zagadnął go Semen — widzę, że nie czujesz się tu najlepiej. Wystarczy spojrzeć na twój smutny pysk. Jak się tu zresztą nie smucić? Zagnali cię za ogrodzenie w samym środku wielkiego miasta, z dala od stron rodzinnych. Cóż to za życie?! A ze mną jest tak samo — niby jestem na wolności, ale też jak w klatce: gdzie się tylko ruszę — wciąż nie tam, gdzie trzeba.
    W tym momencie przypomniał sobie o untach.
    „A co by było — błysnęła mu w głowie myśl — gdybym tak wskoczył na tego renifera, uderzył go piętami po bokach i przeskoczył jak wiatr przez ogrodzenie? O, to, to! Po pierwsze — oswobodzę renifera, a po drugie — on mnie zawiezie do hotelu. Na pewno poczuje unty. Wprawdzie renifer to nie pies, ale i on przecież powinien wyczuć jakiś znajomy zapach. Tak, tak, tylko w ten sposób mogę wydostać się z tej pułapki. Innej rady nie ma.”
    I natychmiast ujrzał siebie przeskakującego nienawistne ogrodzenie na dorodnym reniferze. Wkrótce pod brzuchem rogatego wierzchowca mignęła żelazna brama i kopyta zadudniły po asfalcie. Renifer biegł szybko, szybciej od taksówki. A oto i znajomy milicjant na skrzyżowaniu. „Hej — woła milicjant — nie wolno w Moskwie jeździć na reniferach, zapłacicie mandat!” Do diabła z nim! Niech mnie najpierw dogoni, a potem gada o mandatach. I oto już ostatni zakręt, już widać hotel, a na balkonie suszą się unty. Semen zeskakuje z renifera i mówi do niego: „Wiesz co, do diabła z Soczi! Wracajmy z powrotem nad Kołymę!” A renifer ze zrozumieniem pochyla wielkie, rozłożyste rogi.
    Jednak kiedy Semen wdrapał się już na renifera i ścisnął piętami jego boki, leniwe zwierzę nawet uchem nie zastrzygło. „No! — krzyknął Semen — Chat! [* Okrzyk ponaglający.]” Ale rogaty wierzchowiec nie przestąpił nawet z nogi na nogę. Semen zupełnie stracił pewność siebie. Zaczął namawiać zwierzę.
    — Posłuchaj — tłumaczył mu — pomyśl tylko! Jesteś w pułapce tak samo jak ja. Razem możemy się z niej wydostać. Ty pomożesz mi odnaleźć hotel, a ja odprowadzę cię do domu. Tam będziesz zajadał prawdziwy chrobotek reniferowy zamiast tego paskudztwa. Znów będziesz mógł biegać i zimą, i latem.
    Renifer przestał wprawdzie żuć trawę, ale nie ruszał z miejsca. Tymczasem dokoła nich zaczął się gromadzić tłum.
    — Posłuchaj mnie, stary — Semen zniżył głos do prośby. — Jesteś przecież mądry, odważny i szybki. Dlaczego nie chcesz wyrwać się z niewoli?
    Po ogrodzie rozeszła się już wiadomość, że jakiś człowiek wsiadł na renifera. Zewsząd biegli gapie. Wszystko to nic, gdyby nie fakt, że Semen zauważył przeciskających się przez tłum mężczyzn z czerwonymi opaskami na rękawach. Jego serce przeczuło coś niedobrego.
    — A więc to tak! — powiedział do renifera. — Spasłeś się, rozleniwiłeś na darmowym wikcie. A więc to tak! Jesteś zbyt leniwy, żeby ruszyć z miejsca! Tfu! Że też ci nie wstyd!
    — Co się tutaj dzieje? — zapytała jedna z czerwonych opasek.
    — Dosiadł renifera i przeklina w jakimś obcym języku — powiedział ktoś z tłumu.
    — Hej, dziadku! — wołano do Semena. — Złaź!
    „Znów kłopot” — pomyślał Semen, ani myśląc się poddać. Ale dokąd się wycofać? Ostatnia nadzieją zawiodła. Semen zrozumiał, że wszelkie tłumaczenia wobec czerwonych opasek nie zdadzą się na nic. Zanosiło się na nowy mandat, nie wiadomo tylko, jakiej wysokości. Zlazł w końcu z renifera i splunął mu pod nogi.
    — Dlaczego wlazłeś na renifera? — usłyszał groźne pytanie.
    — Wybierał się pewnie na biegun północny! — kpiącym głosem zawołał ktoś z tłumu.
    — Ech, Północ, Północ! — Semen uchwycił się tego słowa jak tonący brzytwy. — Ja jestem z Północy, renifer z Północy, więc jesteśmy braćmi. — Nienawistnym okiem spojrzał na nieruchawe zwierzę.
    — Z jakiej tam Północy — wymamrotała opaska. — Przecież ten renifer nigdy w życiu Północy nawet nie powąchał. Urodził się w ogrodzie zoologicznym.
    — No, chodźmy już — powiedziała druga opaska.
    „Ale wpadłem” — pomyślał Semen z goryczą i ruszył za mężczyznami w opaskach. Ale oto nag-le, jak grom z jasnego nieba, zadźwięczały mu w uszach znajome słowa:
    — Hej, dogor! Kel manna, kel manna! [* Hej, przyjacielu! Chodź tutaj, chodź tutaj!]
    — Channagyn? En channagyn? [* Gdzie? Gdzie jesteś?] — wrzasnął Semen i rzucił się w stronę, z której dobiegał głos.
    Opaski machnęły tylko rękami i poszły w swoją stronę. A Semen, prawie płacząc, ściskał w objęciach rudowłosego mężczyznę, który właśnie wypowiedział te słowa.
        R pozdział piąty,
        w którym sprytny myśliwy zmienia kurs o 180°
    — Posłuchaj, dogor — powiedział Semen, kiedy już wypili po kieliszku. — Jesteś jakiś smutny. Wyznaj mi całą prawdę, dogor. Ty mi pomogłeś — i ja tobie teraz pomogę.
    A pomógł mu Sierioga w bardzo prosty sposób. Zmusił Semena, aby przeszukał kieszenie i odgrzebał kwit hotelowy. Kwit się odnalazł, a na nim — nazwa hotelu. Dalej wszystko poszło jak z płatka: nowi znajomi wzięli taksówkę, a po drodze, żeby znajomość umocnić, kupili to i owo.
    — To na nic — powiedział ze smutkiem Sierioga. — Nie możesz mi w niczym pomóc. Mam wielki kłopot.
    — Jaki mianowicie?
    — Zgubiłem przyjaciela. Już trzy dni go szukam i nigdzie nie mogę odnaleźć.
    — Istotnie, trudno mi będzie ci dopomóc — zmartwił się Semen. — W Moskwie nawet własnego hotelu nie można odnaleźć, a co dopiero człowieka. W jaki sposób go zgubiłeś?
    — Jechaliśmy razem do Moskwy i nagle zniknął z pociągu. Jak się to stało — nie mam pojęcia. Zniknął razem z workiem. Wieźliśmy lekarstwo na sprzedaż i ono też przepadło. Rano wysiadam z wagonu, myślę sobie, przyjedzie następnym pociągiem. A pociągi — rozumiesz — przyjeżdżają i przyjeżdżają. Ale Ibrahima jak nie ma, tak nie ma. Przegapić go nie mogłem, bo to człowiek rzucający się w oczy: w burce i z workiem.
    — A co było w worku?
    — Mówiłem, że lekarstwo.
    — Na co?
    — Na reumatyzm.
    — O, to ważna rzecz. Cały worek, powiadasz?
    — Cały worek.
    — Szkoda, że przepadł.
    — Czekałem na dworcu i czekałem, aż zachciało mi się jeść. Poszedłem do sklepu kupić kiełbasę. I wyobraź sobie — kiedy stałem w kolejce, przyjechały aż trzy pociągi. Pewnie którymś z nich przyjechał. A to pech! Potem do końca dnia sterczałem na peronie — ale Ibrahima nie odnalazłem.
    — To rzeczywiście nieprzyjemna sprawa.
    — Przenocowałem na dworcu, a rano postanowiłem rozejrzeć się po bazarach. Jego bratanek handluje na bazarze, właśnie do niego przyjechaliśmy. Ale nie wiem, na którym, Ibrahim też nie wiedział. A w Moskwie bazarów jest cała masa.
    — Pewnie tyle samo co hoteli.
    — Na pewno nie mniej. Dwa dni chodziłem po bazarach. Podeszwy zdarłem. Ale nigdzie go nie ma.
    Wypili.
    — Posłuchaj! — powiedział Semen — a może go rzeczywiście nie ma?
    — Jak to nie ma?
    — Zwyczajnie. Przyjechał, rozejrzał się, zobaczył, że ciebie nie ma, i wrócił z powrotem.
    — Coś ty! To do Ibrahima niepodobne. Nie wiesz, co ta za człowiek. Orzeł! Prawdziwy przyjaciel.
    — Ty wiesz lepiej.
    — Już mu chyba stuknęła setka, broda biała, głowa biała, ale serce młode.
    — Więc mówisz, starzec?
    Wypili jeszcze raz.
    — Wiesz, co ci poradzę? — powiedział Semen. — Wracaj z powrotem. Niepotrzebnie się tu kręcisz, starego i tak nie znajdziesz, a sam zginiesz.
    Sierioga westchnął.
    — W tym cały kłopot, że wracać nie mogę. Jeśli przyjadę sam, żona Ibrahima mi nie daruje. (Idzie, powie, podziałeś mojego męża? To diabeł, nie kobieta! A poza tym mam do załatwienia poważną sprawę. Muszę jechać dalej, a sam nie dam rady: nie uda mi się.
    — A dokąd musisz jechać, dogor?
    — Nad Kołymę.
    — Ale gdzie dokładnie?
    — Do Ułu-Kel.
    — Nigdy tam nie byłem, prawdę powiedziawszy. Mówią, że tam niebrzydko. Moja córka mieszka w Ułu-Kel, więc i mnie samemu wypadałoby tam pojechać. A jaką masz tam sprawę?
    — To tajemnica.
        Powiedz, nie ukrywaj, w czym będę mógł, to ci pomogę. Mówiłem ci przecież, że tam mieszka moja córka. Zrozumiałeś?
    Wypili jeszcze raz.
    — Moja sprawa jest naprawdę poważna — Sierioga machnął ręką — ale zdaje się, że tobie mogę powiedzieć, o co chodzi.
    I podumawszy jeszcze chwilę z wyraźnym wahaniem, opowiedział wszystko, co już czytelnikowi jest wiadome, nie wyłączając swoich snów i drogocennego worka Ibrahima. Wysłuchawszy wszystkiego Semen nazywany Wielką Głową zamyślił się, zapalił fajeczkę i wypuścił gęsty kłąb dymu.
    — To bardzo nieładnie. Tak oszukać męża. Wybacz, dogor, ale zdarzają się jeszcze u nas takie głupie kobiety.
    — Ale ona wcale nie jest głupia, starczyłoby jej rozumu na pięciu takich jak ja. Klimat jej nie odpowiadał, a może i ja także — westchnął Sierioga.
    — Nie do wiary! — zawołał Semen i uderzył pięścią w stół. — Zostawić takiego człowieka! Takiego złotego człowieka! Cały ze złota — iw środku, i z wierzchu!
    Jeszcze raz dokładnie przyjrzał się Sieriodze i zadowolony wypuścił tak gęsty kłąb dymu, że skrył się za nim na dobrą chwilę.
    — Gdzie jesteś, dogor? — zawołał Sierioga ze strachem.
    — Tutaj, tutaj, nie bój się. Powiem ci jeszcze — kończył Semen — że masz rację. Zgadzam się z tobą całkowicie. To bardzo przykre, że zaginął twój Ibrahim. Ciężko ci będzie samemu. Czy byłeś tam chociaż raz?
    — Nie.
    — To niedobrze. Bo musisz wiedzieć, że Jakuci to przebiegły naród. Jak sądzisz, czy mnie można ufać?
    — Można.
    — Hm, może masz i rację, ale lepiej nie ufaj. To znaczy ufaj, ale równocześnie mnie podejrzewaj. Chociaż nie — mnie możesz ufać. Tylko swojej żonie nie wierz zupełnie: choćby się uśmiechała — nie wierz, choćby płakała — nie wierz.
    — Jakoś mętnie gadasz.
    — Może i mętnie. Jednak trudno ci będzie samemu. Żal mi cię, bo dobry z ciebie chłopak, złoty. Mnie możesz zaufać. Pomogłeś Semenowi — Semen pomoże tobie.
    Zamyślił się na dłuższą chwilę.
    — Słuchaj, czy w Soczi jest jeszcze goręcej niż w Moskwie?
    — Oczywiście, przecież Soczi leży na południu.
    — Prawdę mówisz. Więc ci odpowiem: nie jadę do żadnego Soczi. Jutro kupimy podarunki, a pojutrze polecimy do Ułu-Kel. Pomogę ci, a przy okazji odwiedzę córkę. Pięć lat jej nie widziałem. Inne córki zostały ze mną, a ta wyjechała, niech ją diabli!
    — Przyjacielu! — wrzasnął Sierioga. — Na pewno pomożesz? Ja za to — do grobowej deski! Ciebie! Kochać! Będę! Niech cię ucałuję!
    — Całuj, całuj — z zadowoleniem mruczał znakomity myśliwy. — A ten stary niech sobie jedzie do domu. Po diabła wysiadał z pociągu? Niech wraca do swojej starej.
        Rozdział szósty,
        w którym Sieriodze i Semenowi wydaje się, że widzą Ibrahima
    „Hm — rozmyślał następnego dnia znakomity myśliwy, przyglądając się śpiącemu na kanapie Sieriodze — co to ja temu chłopakowi wczoraj obiecałem? Zdaje się, że ukraść syna. Ojej! Jak ja to zrobię? Czy to wypada kraść dzieci matkom?
    Hm — rozwijał dalej swoją myśl Semen — tak w ogóle to może i nie wypada. Ale w tym szczególnym przypadku obejść się bez kradzieży nie można. Przecież człowiek ma prawo widzieć własnego syna, czyż nie? Ta kobieta to prawdziwy lekkoduch. Jeśli jej nie żal męża, to i syna nie będzie żałować.
    — Ale, ale — Semen przeszedł natychmiast na inny temat — a co będzie z Soczi? — Jednak z tym problemem uporał się szybko: — Niech diabli porwą Soczi!”
    Pozostawał nadal problem zasadniczy: czy to wypada, aby znakomity myśliwy kradł dziecko? Z tym problemem Semen ani rusz nie mógł sobie poradzić.
    W tym momencie złota głowa nowego przyjaciela poruszyła się.
    — Ej, Sierioga, wstawaj. Mamy mnóstwo spraw do załatwienia.
    Sierioga zerwał się z posłania.
    — Jakich znów spraw?
    — Trzeba zrobić zakupy, dużo rzeczy musimy kupić. Nie co dzień bywa się przecież w Moskwie. Trzeba coś kupić dla żony, i dla siebie, i dla córek;
    — Więc chodźmy.
    — Weź tego grata — Semen przysunął nogą koszyk. — Będziemy wkładać do niego zakupy.
    Tym razem wychodząc z hotelu Semen długo mu się przyglądał i poruszał wargami, starając się zapamiętać jego nazwę.
    ... Spraw było rzeczywiście niemało. Koszyk na plecach Sieriogi stawał się coraz cięższy. Leżały już tam suknie i pantofle dla wszystkich córek Semena, garnitur dla niego i jeszcze mnóstwo innych rzeczy, a on wciąż wypatrywał, co by tu jeszcze kupić. W końcu znaleźli się w pobliżu jakiegoś niewielkiego bazaru.
    — Semen! — zawołał Sierioga. — Chodź, wstąpimy tutaj! Tu można kupić wszystko, czego tylko dusza zapragnie!
    — Możemy wstąpić. Oho, ho! — zadziwił się Semen. — Coś podobnego! A to ci dopiero! Co to takiego, przyjacielu? — I pochylił się nad sprzedawcą granatów.
    Ale Sierioga niespodziewanie drgnął i trącił go w bok.
    — Semen! Patrz!
    — Na co?
    — Patrz tam, tam! Czy widzisz to wielkie, czarne, kosmate?
    — Coś jakby widzę.
    — Burka! Burka Ibrahima! To Ibrahim!
    — Czemu stoisz? Biegnij, zatrzymaj go!
    — Już biegnę! A ty tu stój, nigdzie nie odchodź, bo się zgubisz!
    I Sierioga zrzuciwszy kosz na ziemię pobiegł przez bazar. Ale niestety ani burki, ani Ibrahima nigdzie nie było, tylko pod ścianą przy straganie z czosnkiem siedział mieszkaniec Kaukazu z wydatnym nosem i okrągłymi oczami.
    — Gdzie się podział stary? — zawołał Sierioga.
    — Jaki stary?
    — W burce.
    — W burce? Nikogo w burce tu nie było.
    — Był. Mówię ci, że był! Sam widziałem.
    — Wydawało ci się, młody człowieku. A na co ci stary w burce? Tobie potrzebni są młodzi.
    — Ech, do diabła! — rozzłościł się Sierioga.
    Bezradnie rozejrzał się na wszystkie strony.
    Ibrahima nigdzie nie było. Następnie zaczął miotać się to w jedną, to w drugą stronę, w końcu zawołał na cały bazar:
    — Ibrahim!
    Żadnego skutku. Gdzie on się mógł podziać? Wydostał się przez jakąś dziurę czy co? Nie, to niemożliwe, nie wypada przecież, żeby dziarski góral przeciskał się przez dziurę w ogrodzeniu. Gdyby to był naprawdę on, poszedłby pewnym krokiem w stronę wyjścia, a jego burka powiewałaby za nim niczym skrzydła. Sierioga już zaczynał powątpiewać, czy się nie omylił, kiedy nagle spostrzegł pod nogami okrągłookiego worek. Worek Ibrahima.
    — A to co takiego?
    — Jak to co? Worek.
    — Czyj worek?
    — Mój.
    — Twój? A skąd go wziąłeś?
    — Wziąłem, skąd mi się podobało. Przywiozłem ze sobą.
    — Ech, ty oszuście! To ty jesteś bratankiem!
    — Wszyscy jesteśmy bratankami, jeśli Allach da nam stryjka.
    — Jesteś bratankiem Ibrahima, jestem tego pewien.
    — Nie rozumiem, młody człowieku, dlaczego się tak ciskasz? Nie znam żadnego Ibrahima.
    — A co jest w tym worku?
    — Siano.
    — Siano?
    — Tak.
    — A na co ci siano?
    — Żeby osła nakarmić.
    — A gdzie masz tego osła? Dla jakiego osła jest to siano?
    — Choćby dla takiego jak ty! — wrzasnął sprzedawca. — Co się tak przyczepiłeś do tego worka? Podoba ci się, to go sobie bierz i wynoś się. Tylko pamiętaj, kochasiu, że w tym worku nie ma pieniędzy, nie ma czerwońców, ale siano, najzwyklejsze siano, którego na pieniądze nie zamienisz. A nadaje się tylko do tego, żeby osła nakarmić.
    „Diabli go wiedzą — pomyślał Sierioga odchodząc. — Może i mówi prawdę. Mało to worków na świecie? Powiada, żeby go brać. Gdyby to był tamten worek, pewnie by go nie oddał tak łatwo.”
        Rozdział siódmy,
        w którym Sieriodze i Semenowi znów się wydaje, że widzą Ibrahima
    — Tak, tak — mamrotał Semen człapiąc ciężko z lotniska — dziś jest poniedziałek, a bilety dostaliśmy dopiero na piątek. Jak wytrzymamy do piątku w takim upale?
    — Nic się nie martw — pocieszał go Sierioga — pochodzimy sobie po Moskwie, wybierzemy się do kina, napijemy się chłodnego piwa.
    — O! — ucieszył się Semen. — Wiesz, co zrobimy? Ty będziesz sobie chodził po Moskwie, pójdziesz do kina, a ja będę popijał chłodne piwo.
    Ale znalazł dla siebie przyjemniejsze zajęcie: w pobliżu hotelu odkrył lodziarnię „Biały Niedźwiedź”. Nad wejściem do lodziarni namalowany był oślepiająco biały niedźwiedź, dźwigający w łapach tacę. Kiedy Semen spostrzegł takie samo zwierzę i wewnątrz lodziarni, jego zachwyt nie miał granic. Przesiedział więc tam aż do piątku zamawiając co godzina porcję melby w pucharku na wysokiej nóżce i butelkę oranżady. Za oknem utrzymywał się trzydziestostopniowy upał, ale Semen czuł się wyśmienicie.
    Za to Sierioga nie szczędząc nóg uwijał się po Moskwie jak w ukropie. Wciąż nie tracił nadziei, że odnajdzie Ibrahima. Wszystkie czterdzieści moskiewskich bazarów poznał tak dobrze, jak saklę starego górala, w której mieszkał przez ostatni rok. Na niektórych bazarach Sierioga bywał dwa razy dziennie, na innych nawet trzy razy, aż sam się dziwił swojej energii. Istnieją rozmaite plany Moskwy: są kolorowe panoramy, nieprzydatne nikomu, są oficjalne mapki z zaznaczeniem ulic, placów, sieci metra, a także linii tramwajowych, trolejbusowych i autobusowych, za których zmianami nie nadążają drukarnie, są plany drukowane w obcych językach. Mają swoje plany architekci, reporterzy, działacze sportowi organizujący sztafety na ulicach stolicy. Ale takiego planu, jaki miał w swojej głowie Sierioga, nie miał nikt. Był to dokładny plan rozmieszczenia wszystkich moskiewskich bazarów ze wskazaniem najkrótszej trasy pomiędzy nimi i optymalnych połączeń. Ibrahima jednak nigdzie nie było i Sierioga, wyciągając wieczorem na upragnionym tapczanie biedne, utrudzone nogi, ze strachem zasypiał. Dręczył go niepokój o siwobrodego przyjaciela oraz męczące przeczucie, że bez Ibrahima jego przedsięwzięcie nie może się udać. Ufał wprawdzie Semenowi, ale jednocześnie bał się go: kto może wiedzieć, co to za człowiek.
     Semen natomiast, wygadawszy się pierwszego wieczora, teraz prawie wcale się nie odzywał. Przez cały czas rozmyślał, czy to uczciwe — kraść dziecko. Rozwiązanie problemu nasunęło się nieoczekiwanie, jak wszystkie genialne koncepty.
    Kładąc się pewnego razu spać Semen cicho zapytał:
    — Ej, Sierioga, co zamierzasz robić z synem?
    — Z synem? — ożywił się Sierioga. — Oho, ho! Po pierwsze będę go karmił samym mięsem, żeby szybciej rósł.
    — Masz rację. Żeby szybciej rósł i nabierał sił.
    — A potem — w rozmarzeniu kończył Sierioga — musi nauczyć się strzelać. Kiedy będzie miał siedem lat.
    — O, to wyśmienicie, wyśmienicie! — Semen nie ukrywał zachwytu. — Będzie myśliwym, to wspaniale! Czy kupisz mu strzelbę?
    — Strzelbę? — pomyślał Sierioga. — Nie. Najpierw zrobię mu procę. Strzelbę odłożymy na później.
    — Tak. Też racja — przytaknął Semen.
    — No, a kiedy już wyrośnie, wsadzę go do samochodu. I będzie nas dwóch mężczyzn, dwóch kierowców. A może, kto wie, zostanie nawet kosmonautą? — Sierioga przypomniał sobie słowa Ibrahima i zasmucił się.
    — Oczywiście, to byłoby wcale nieźle — powiedział Semen po namyśle. — Kierowca, kosmonauta, to bardzo interesujące. Ale wiesz co, na twoim miejscu ja bym myśliwskiego wyszkolenia chłopca na procy nie zakończył. Nie! Dałbym mu do ręki strzelbę, nauczyłbym go tropić ślady, zastawiać sidła. Szkoda, że nie miałem syna. Pomyśl tylko, już byłby dorosły; moje dziewuchy wszystkie są już dorosłe. Zazdroszczę ci, Sierioga.
    — Prawda, dziewuchy to nie to samo — zgodził się Sierioga.
    — Tylko im głupstwa w głowie. A wiesz, dobrze robisz, że swojego zabierasz od baby. Przecież ona go wychowa na dziewuchę. Można powiedzieć, że ratujesz myśliwego! Tak! — Semen walnął pięścią w poduszkę. — Myśliwego! I ja, jako myśliwy, dopomogę ci w tym. Wyrośnie chłopak, to mi podziękuje.
    A następnego dnia znów się rozeszli każdy w swoją stronę: Semen — do swojego niedźwiedzia, Sierioga — na bazary. Ale w tym samym czasie, kiedy Semen sącząc oranżadę utwierdzał się w przekonaniu, że kradnąc chłopca ratuje myśliwego, Sierioga coraz bardziej upadał na duchu. Urwał się bowiem jedyny ślad: zniknął długonosy, przy którego straganie Sieriodze zdawało się, że widział Ibrahima. Dlatego w piątek na lotnisku Sierioga byłby już całkiem zgnębiony, gdyby obok niego z niezmąconym spokojem nie pykał fajeczki znakomity myśliwy znad Kołymy.
    — To nic, chłopcze — mówił. — Nie martw się. Twój stary na pewno od dawna już jest w domu. A zresztą co nam po nim? Tam gdzie ja się biorę do dzieła, nikt inny nie jest potrzebny.
    ... W tym czasie samolot zbliżał się do Swierdłowska. Pod skrzydłami pojawił się beton lotniska, samolot zatrząsł się i stewardesa oznajmiła, że postój będzie trwał czterdzieści minut.
    Nasi podróżni zeszli po oślizgłym od deszczu trapie, weszli do poczekalni i od razu skierowali się w stronę wyjścia, aby nie przegapić odlotu. Przy wyjściu tłoczyli się ludzie: ogłoszono właśnie odlot do Nowosybirska. Sierioga rzucił na tłum obojętne spojrzenie i nagle...
    — Semen! — zawołał głośno.
    — Co takiego? — odezwał się myśliwy, wstrząsając popiół z fajki obok kosza na śmieci.
    — Widzisz? Papacha!
    — Jaka papacha? Gdzie?
    — O, tam, przy drzwiach! Czarna, wielka, kosmata!
    — Coś chyba widzę. No i co z tego?
    — Przecież to papacha Ibrahima!
    — Znowu ci się zwiduje Ibrahim. Daj spokój!
    — Ależ nie! Nic mi się nie zwiduje! To Ibrahim! — zawołał Sierioga i rzucił się w tłum. Ale panował tam taki ścisk, że przeciśnięcie się było niemożliwością.
    — Ibrahim! — wrzasnął Sierioga. Ale w tej samej chwili nad jego uchem ryknął megafon, i to tak głośno, że nasz bohater nawet własnego głosu nie dosłyszał.
    — Nowosybirsk, Nowosybirsk! — rozległo się wielokrotnym echem, rozsunęły się szklane drzwi i ten, który być może był Ibrahimem, wyszedł na płytę lotniska, w ciemność. Sierioga torując sobie drogę łokciami przepychał się w tamtym kierunku, ale nagle na jego ramię opadła żelazna dłoń kontrolerki.
    — Pański bilet, młody człowieku...
    — Proszę mnie puścić! Tam jest mój przyjaciel! Przyjaciel! — wrzeszczał Sierioga, ale odepchnięto go na bok.
    — Czyś ty oszalał? — rozsądnie tłumaczył mu potem Semen. — Powiedz mi, proszę, po co twój stary miałby lecieć do Nowosybirska?
        Rozdział ósmy,
        w którym Semen działa, a Sierioga trapi się w hotelu „Tajga”
    A tak naprawdę, to po co Ibrahim miałby lecieć do Nowosybirska? Nad tym i nad wieloma innymi problemami głowił się Sierioga w hotelu „Tajga”, w samym centrum Jakucka. I tak go męczyły te rozmyślania, że prawie wcale nie wychodził na ulicę. Za to Semen działał.
    Jego działania ograniczały się w zasadzie do następujących czynności. Prawie do dwunastej spał. Potem znikał z pokoju — niewykluczone, że szedł coś zjeść. Wracał do hotelu w tym czasie, kiedy w holu na drugim piętrze pokojowa zasłaniała okna i włączała telewizor — to jest około szóstej. Rozsiadał się w fotelu, ćmił fajeczkę i przez godzinę z powagą wpatrywał się w ekran. W tym czasie przed telewizorem zbierało się około dziesięciu widzów. Semen uważnie lustrował każdego, wybierał jednego, według jakiegoś sobie tylko znanego kryterium, i prowadził go do pokoju.
    Teraz Sierioga szedł oglądać telewizję. Dawno już znudziły go długie, na wpół bezsensowne rozmowy. Sieriogę zżerała rozpacz. Zdążył już uświadomić sobie, że Semen w żaden sposób mu nie pomoże. Tliła się w nim jeszcze odrobina nadziei, że może myśliwy robi coś pożytecznego pomiędzy dwunastą a szóstą, kiedy znika tak tajemniczo. W ten sposób minęło dziesięć dni.
    Aż tu nagle wszystko się skończyło. Skończyło się prosto i pomyślnie. Pewnego dnia Semen wrócił wcześniej niż zwykle, i nie sam, lecz w towarzystwie sympatycznego młodego człowieka o atletycznej budowie. A kiedy Sierioga wzruszając ramionami skierował się w stronę drzwi, Semen zatrzymał go.
    — Zaczekaj! Zaczekaj!
    Sierioga zatrzymał się ulegle, a Semen powiedział do atlety:
    — To właśnie on! No i jak? Ujdzie?
    — Niczego sobie! — zachichotał nieznajomy. — Nadaje się!
    — Co to znaczy ujdzie? Do czego się nadaję? — zdenerwował się Sierioga.
    — Na geologa. Zrozumiałeś?
    — Nic nie zrozumiałem.
    — Potem zrozumiesz. No, na mnie już czas. A więc jutro o dziewiątej na lotnisku. — Nieznajomy ostrzegawczo podniósł do góry palec. — Uważajcie tylko, nie spóźnijcie się. Samolot nie będzie czekać.
    I zniknął.
    — Posłuchaj — w chwilę potem szeptał Sieriodze do ucha z zapałem myśliwy — tak trudnej do załatwienia sprawy jeszcze nigdy nie miałem. Sam rozumiesz, w Ułu-Kel nigdy nie byłem, jak się tam dostać, zupełnie nie wiem: regularnych połączeń samolotowych nie ma. Ale dotrzeć tam to jeszcze nic, problem polega na tym, jak się stamtąd wydostać, z dzieckiem na dodatek? Początkowo myślałem, żeby pojechać do Czerskiego, a stamtąd do Ułu-Kel reniferami. Ale jak będziesz wiózł malca reniferowym zaprzęgiem? Długo szukałem odpowiedniego człowieka i dopiero dziś go znalazłem. Jest geologiem, kierownikiem grupy. Leci wprawdzie do Czerskiego, ale po drodze mają zostawić w Ułu-Kel jakiś ładunek. Tak czy inaczej musi tam lądować, więc jest mu obojętne, czy zatrzyma się na dziesięć minut czy na dwie godziny. Samolot ma do dyspozycji, piloci polecą tam, dokąd im każe, tylko pamiętaj, że my dwaj też jesteśmy geologami. Resztę już on załatwi.
    — A co będzie z synem?
    — Powiedziałem mu, że musisz odwieźć syna do Czerskiego, a ja wybieram się do Ułu-Kel do córki. Przecież to wszystko prawda, wcale nie skłamałem, czyż nie?
    — Prawda.
    — Porwiemy chłopca, ty polecisz dalej, a ja zostanę w Ułu-Kel u córki. Chyba już ci mówiłem, że tam mieszka moja córka?
    — Mówiłeś.
    — Pięć lat jej nie widziałem. Najpierw się uczyła, teraz pracuje, a listów w ogóle nie pisze.
    — Patrzcie ją.
    — Sam widzisz, jaka jest. Dobrze się złozyło. I tobie pomogę, i swoją sprawę przy okazji załatwię.
    — Z ciebie, Semen, naprawdę nadzwyczajny człowiek. Ty masz głowę.
    — Nie na darmo mnie nazywają Wielka Głowa.
    — Co racja, to racja!
    — Teraz posłuchaj dalej. Chłopca ja ukradnę.
    — Ach, dziękuję ci.
    — A jak się nazywa twój syn? Muszę wiedzieć, jak go zawołać, żeby się nie przestraszył.
    — Jegor.
    — To znaczy tak: „Jegorka, Jegorka, masz tu czekoladkę!” — i do koszyka go.
    — Ten koszyk to wyśmienita rzecz!
    — Ma się rozumieć. W takim koszyku każdy chłopiec pojedzie chociażby na koniec świata.
    — Ibrahim mi go dał.
    — Miał stary głowę, oj, miał. Ale do mojej mu daleko. On tylko ciebie namówił, żeby ukraść syna, a ja ci go sam ukradnę. No, powiedz, co trudniejsze?
    — Nie ma o czym gadać.
    — No, to śpij. Jutro Jegor będzie twój. Ja ci to mówię, Semen Kyłtasow.
        Rozdział dziewiąty,
        w którym Slerioga ulatuje w powietrze, a Semen zostaje na ziemi
    — Lecimy! — Semen wyszczerzył zęby w uśmiechu i szturchnął Sieriogę nogą.
    Ale Sierioga nie zareagował. Czuł się bardzo, ale to bardzo niedobrze.
    Po pierwsze, chociaż piloci nie zwracali na niego najmniejszej uwagi, przez cały czas obawiał się, że któryś z nich zagadnie go o jakiś problem geologiczny, a usłyszawszy odpowiedź, natychmiast wysadzi z samolotu. Po drugie, nie wiadomo już który raz z rzędu — znów przyśnił mu się pechowy sen. Ale przyczyną największego niepokoju Sieriogi było nazwisko jego towarzysza podróży i dobrodzieja.
    Sierioga usłyszał je wczoraj po raz pierwszy i od tego czasu nie mógł zasnąć.
    Bał się nawet spojrzeć Semenowi w oczy, nie mówiąc już o tym, żeby starego o coś zapytać, chociaż aż go korciło. Za to myśliwy gadał bez przerwy:
    — Jak ma na imię twoja żona?
    — A po co ci to wiedzieć? — odparł chłodno rudowłosy kierowca.
    — Ot, tak sobie. Może wstąpię do niej na bliny, to muszę wiedzieć jak się do niej zwracać. Cha-cha-cha! A gdzie ona mieszka?
    Wyciągnął jakiś papier.
    — Co to takiego? — zapytał Sierioga.
    — Coś. Popatrz, jeśli cię interesuje.
    I podał mu arkusz podzielony na kwadraty. Na górze wielkimi literami było napisane: „Ułu-Kei”.
    — Ułu-Kel! — zawołał Sierioga.
    — A ty pewnie myślałeś, że ja z tymi ludźmi o głupstwach rozmawiam. Tymczasem widzisz? Wszystko przewidziałem. Można powiedzieć, że domu nawet szukać nie trzeba. Adres mi podałeś? — podałeś. Nazwisko podałeś? — podałeś. Przyjrzyj się tylko, tam gdzie ona, ta twoja żona — jak jej na imię? — mieszka, tam jest narysowany czerwony krzyżyk. Dom, jak powiadają, jest spory, więc i dzieci pewnie dużo!
    — Co ty wygadujesz? — westchnął Sierioga. — Jakich dzieci?
    — A co ty sobie wyobrażasz, że twoja żona sama mieszka w takim wielkim domu? Ale nie bój się, o pomyłce nie może być nawet mowy. Znam imię dzieciaka, znam wiek — czego więcej trzeba?
    — A jeśli ona będzie w domu?
    — Wtedy sytuacja się skomplikuje. Trzeba będzie pożegnać samolot, a samemu się ukryć. A jest tam gdzie się ukryć, bo osada spora. Ale nie obawiaj się, Sierioga! Przylecimy przecież w godzinach pracy.
    Pod brzuchem samolotu rozciągał się obszar jakiejś bezkresnej mazi — ni to błoto, ni to krzaczki, wszystko burozielonego koloru. Pomiędzy tym wiły się rzeczki, oślepiająco połyskiwały większe i mniejsze jeziora.
    — Tundra! — oznajmił Semen.
    Samolot zaczął wytracać wysokość. Atleta-geolog, śpiący naprzeciw, poruszył się i wyjrzał przez iluminator.
    — O! — ziewnął. — Coś mi się zdaje, że to Ułu-Kel.
    Semen przysunął się do niego.
    — Więc jak, dogor? Dogadaliśmy się? Dwie godziny?
    — Ani sekundy dłużej, zrozumiano?
    — Zrozumiano — przytaknął Semen.
    Zgrzytnęły drzwi i wielki myśliwy zeskoczył na ziemię.
    — Hej, Sierioga! Wyłaź! Dojechaliśmy na miejsce!
    Sierioga wygramolił się, podreptał w miejscu — co też to za ziemia? Ziemia jak ziemia, sucha, twarda. Rozejrzał się dokoła. Ale nigdzie nie było widać żadnej osady.
    — Gdzie to Ułu-Kel? — zmieszał się Sierioga.
    — O tam, za tym wzgórzem. Dawaj koszyk. Ja wyruszam. Czas nagli. A ty czekaj tu na mnie, nie denerwuj się. Zaraz będę z powrotem.
    Sierioga zadrżał ze strachu.
    — Semen! — lamentował proszącym głosem. — Nie chodź tam! Nie trzeba!
    — Jak to nie chodź?
    — To się może źle skończyć! Tak czy inaczej, to nie może się udać.
    — Ejże, dogor, tak nie można. Nawet gdyby się miało nie udać, to spróbować trzeba. Przecież włożyliśmy w to tyle starań, a i niemało pieniędzy. No, cóż — rozejrzał się Semen. — Koszyk jest, cukierki w jednej kieszeni, czekolada w drugiej. A więc w drogę!
    I zniknął za wzgórzem.
    Tymćzasem geolog i piloci zabrali się do rozładunku samolotu, Sierioga próbował im pomagać, ale wszystko robił tak niezręcznie, że zawstydził się i zrezygnował. Zresztą jego pomoc nie była wcale potrzebna. Nie minęło pół godziny, jak cały ładunek został starannie ułożony u podnóża górki i dokładnie przykryty folią, po czym towarzysze podróży Sieriogi przeklinając komary wdrapali się z powrotem do samolotu.
    Sierioga został sam.
    Dopiero w tej chwili zauważył komary. I to wcale niemało. Można śmiało powiedzieć, że było ich zatrzęsienie. Ciągnęły chmurą znad pobliskich błot, czując świeżą krew. Sierioga zaczął wymachiwać rękami, podskakiwać, tłuc owady tnące go w twarz, szyję... Jednak liczba nieprzyjaciół wciąż rosła. Ginęły dziesiątkami, a przybywały ich setki, ginęły setkami, przybywały tysiące. Sierioga rzucił się w stronę samolotu, zatrzasnął drzwi i utkwił wzrok w iluminatorze.
    Wrogowie dali za wygraną i rozproszyli się.
    Wtedy Sierioga postanowił działać. Rozumiał dobrze, że siedzenie z założonymi rękami jest dla niego równoznaczne ze zgubą. Nie ulegało wątpliwości, że wprawdzie Semen wybrał się po Jegora, ale wróci z... milicjantami.
    — Posłuchaj, przyjacielu — potrząsnął za ramię geologa, który znów zdążył zapaść w drzemkę — nie będziemy czekać na starego. On i tak zostaje u córki. Jeśli nie wróci na czas, odlatujemy!
    — Tak właśnie się umówiliśmy — ziewnął geolog.
    Sierioga uspokoił się. Ale nie na długo. W jego głowie zrodziła się myśl, iż Semen może tak nagle wyłonić się zza wzgórza, że nic nie da się już zrobić. Czy nie lepiej byłoby nie czekać na niego? A może poprosić pilotów, żeby odlecieli natychmiast?
    Nie, to wzbudziłoby podejrzenia.
    Więc co robić?
    I wtedy Sierioga zdecydował się na, być może, najśmielszy krok w swoim życiu. Postanowił wdrapać się na niemal pionowe wzgórze i z jego wierzchołka obserwować osadę. A w wypadku gdyby zauważył jakiś podejrzany ruch lub gdyby Semen pojawił się nie sam, ale w towarzystwie — wtedy Sierioga zdąży jeszcze zbiec na dół, zmobilizować geologa, geolog — pilotów, piloci — silnik i wtedy, być może, Sierioga będzie uratowany.
    To prawda, że na zewnątrz samolotu istniało niebezpieczeństwo w postaci komarów. Ale co tam komary, chodziło o sprawę daleko ważniejszą. I Sierioga pognał na strome zbocze, biegł, dopóki się dało, potem upadł, chwytając się mchu. Mech okazał się słaby, trzeszczał i rwał się, mimo to Sierioga kontynuował swoją wspinaczkę, pełznąc na brzuchu i przytrzymując się żółtozielonych kępek. W końcu odetchnął z ulgą i usiadł na wierzchołku.
    Tutaj wiał bardzo silny wiatr i komarów prawie nie było. Tylko pojedyncze, co odważniejsze owady gnane wiatrem przelatywały koło uszu Sieriogi z głośnym bzyczeniem, ale żaden nie zdążył wbić weń krwiożerczego żądła. W dole przed załzawionymi oczami kierowcy rozciągała się drewniana osada o sześciu czy siedmiu ulicach. Za osadą połyskiwało wielkie jezioro, a dokoła jak okiem sięgnąć rozciągała się brudnozielona pustynia bez jednego chociażby drzewka.
    „A więc to tę daleką, chłodną, pustynną ziemię z błotami i komarami kocha Mais, i to kocha tak bardzo, że nie mogła nawet roku wytrzymać w słonecznej, ciepłej, rodzącej winogrona Mołdawii, a mnie samego znienawidziła za to, że ją stąd zabrałem” — pomyślał Sierioga z goryczą i nagle zupełnie inne myśli niż przed pół godziną — rozsądne i spokojne — owładnęły jego rudą głową. Sierioga zadumał się nad tym, czym dla człowieka jest ojczyzna i czy coś takiego istniało kiedykolwiek w jego niestałej, cygańskiej duszy, odziedziczonej po dawno zaginionym ojcu. „Irkuck i Warszawa, Orzeł i Kachowka — etapy wielkiej wędrówki.” Bywał Sierioga i w Irkucku, i w Kachowce, i w Orle, tylko w Warszawie nie był nigdy, a teraz zaniosło go aż poza krąg polarny. Wszędzie, gdziekolwiek bywał, czuł się dobrze, ale zawsze wydawało mu się, że gdzie indziej będzie jeszcze lepiej: łagodniejszy klimat, lepszy zarobek, serdeczniejsi ludzie. „Dość tego — zadecydował Sierioga — przywiozę tylko Jegora i nigdzie więcej już się nie ruszę. Starczy tej włóczęgi po świecie. Zresztą jak tu się włóczyć z małym chłopcem?”
    Wspomnienie o Jegorze przerwało mądre rozważania Sieriogi, który zaczął jeszcze uważniej wpatrywać się w osadę. Mijały minuty, dziesiątki minut, a Semena jak nie było, tak nie było. Sierioga skostniał na wietrze. Spojrzał na zegarek i jego serce radośnie zabiło: dwie godziny już niemal minęły, można było budzić geologa! I nie ujrzałby Sierioga nigdy swego syna, gdyby nagle od pobliskich domów nie oddzieliła się niezdarna figurka i oglądając się za siebie nie poczłapała w stronę wzgórza. To był Semen z koszem na plecach! Sierioga czekał z niepokojem, czy nie pokaże się ktoś jeszcze. Ale nikogo nie było! Zaczął wymachiwać rękami i zsunął się ze wzgórza, o mało nie połamawszy sobie żeber.
    — Spójrż! — zawołał Semen triumfująco.
    Buchało od niego gorąco, twarz mu pałała niczym rozpalona patelnia. Zza jego pleców jak pisklę z gniazda wyglądał czarnooki chłopiec o buzi dokładnie wysmarowanej czekoladą.
    — To on — powiedział Semen stawiając kosz na ziemi. — Całą godzinę musiałem czekać, aż zostanie sam. Ale ta twoja żona, szczerze mówiąc, nie spodobała mi się wcale. Masz rację, wredna baba.
    — Więc ją widziałeś? — wymamrotał Sierioga drętwiejąc.
    — Jakże miałem nie widzieć? Oczywiście, że widziałem! Wysoka jak tyczka, ma brodawkę pod okiem. Całą godzinę z dzieckiem się zabawiała. Nosiła chłopca, pieściła, niańczyła. Zupełnie go rozpuściła. Ledwo się doczekałem, żeby sobie poszła. Siedziałem przez cały czas za rogiem domu.
    — Jak to wysoka jak tyczka? O jakiej brodawce mówisz? — zawołał Sierioga z rozpaczą. — Moja była mała i nie miała żadnej brodawki.
    — Hm, nie wiem, ale chłopca nazywała synem.
    — Och! — jęknął Sierioga załamując ręce. — To pewnie nie mój syn.
    — Nie gadaj głupstw, zaraz ci to udowodnię. Po pierwsze, widzisz przecież, że on nie jest czystej krwi Jakutem, ale ma domieszkę twojej krwi. Po drugie: jak się nazywasz? — Semen zwrócił się do chłopca po jakucku.
    — Jegor — odpowiedział chłopiec oblizując palce.
    — A na nazwisko?
    — Sokołow — z jawną dumą odpowiedział chłopiec.
    — No? Widzisz? Widzisz? — zwrócił się Semen do Sieriogi. — Mądry z niego chłopiec! Zna swoje imię, zna nazwisko. Mądry chłopiec.
    — A jeśli on nie jest mój? — ledwo powstrzymując się od płaczu wołał Sierioga. — Przecież sam mówiłeś, że nazywała go synem.
    — Jakie to ma znaczenie — niepewnie odpowiedział Semen. — Może mi się tylko wydawało, siedziałem przecież daleko. Mogłem źle usłyszeć. A co cię to obchodzi? Co za różnica, czyj on jest? Ważne, że będzie twój. Chłopak jak malowanie. Bierz takiego, jaki jest — czas ucieka, drugiego nie zdążymy znaleźć.
    — A jak się nazywa twój tatuś? — Sierioga przykucnął obok malca.
    Chłopiec odwrócił się z przestrachem i spojrzał na Semena.
    — On nie rozumie po rosyjsku. Ale to nic, nauczysz go. Jak się twój tatuś nazywa? — zapytał Semen.
    — Nie wiem — padła odpowiedź.
    — Nie wie. To znaczy, że nie ma ojca. Wszystko się zgadza, przecież ciebie istotnie nie ma. To znaczy, nie ma cię z nim. A jak się mama nazywa?
    — Po prostu: mama. — Czarne oczka Jegora błysnęły.
    — Nic więcej z niego nie wyciągniesz. Ale bądź pewien — jest twój.
    — Więc dlaczego mówiłeś, że ona była wysoka jak tyczka i że miała brodawkę?
    — Mój drogi, nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Wyrosła! A jeśli dorosły człowiek rośnie, to dlaczego brodawka nie miałaby mu wyrosnąć? No! Żegnaj!
    — Lecimy? — zawołał geolog, wychylając się z samolotu.
        Żegnaj, żegnaj, Sierioga, kiedy się jeszcze zobaczymy? Chodź, niech cię uściskam. Napisz kiedyś do mnie. Adres jest łatwy: Kołyma, dla myśliwego Semena Kyłtasowa. Mnie tam wszyscy znają.
    — Bądź zdrów, Semen! Dziękuję ci za wszystko!
    I Sierioga złapawszy koszyk z synem ruszył w stronę samolotu. Drzwi się zatrzasnęły i Semen ujrzał w iluminatorze zmartwioną twarz Sieriogi.
    — Nie martw się, to na pewno twój syn, twój! — zawołał Semen.
    Silnik zaterkotał i wykonany ze sklejki „ptak” wzbił się w powietrze, unosząc na pokładzie nicponia Sieriogę i dziecko niewiadomego pochodzenia.
        Rozdział dziesiąty,
        w którym znakomity myśliwy znajduje się w bardzo niezręcznej sytuacji
    „Uff! — z zadowoleniem pomyślał Semen i chwycił swoje walizki. — Ale robotę odwaliłem! Żarty na bok! Ułożyć plan dziesięć tysięcy kilometrów stąd, w Moskwie — i wykonać go tak dokładnie! Wolne żarty! Nie każdy by to potrafił. Mógł tego dokonać tylko znakomity myśliwy Semen Kyłtasow, zwany Wielka Głowa.”
    Wyszedł zza skały i łaskawym okiem obrzucił rozłożoną na dnie doliny osadę Ułu-Kel. Osada Ułu-Kel nawet nie wie, że z jej chciwych łap został wyrwany przyszły myśliwy, który o mało nie ugrzązł w babskich spódnicach.
    „A tej wysokiej dobrze tak. Popamięta teraz, co to znaczy uciekać od męża. Aż dziw, że taka brzydula od takiego przystojnego młodzieńca uciekła. Trudno tym babom dogodzić.”
    Doszedł do pierwszych domów osady i bez pośpiechu powędrował zakurzoną ulicą. Słońce polarnego dnia stało wciąż tak samo wysoko nad horyzontem, wyraźnie jednak przesunęło się na zachód i ludzie wracali już z pracy. Osada ożywiła się. To tu, to tam trzaskały drzwi, ktoś przystanął pośrodku ulicy, przyglądając się nieznajomemu.
    „I pomyśleć tylko, że ten złoty chłopak przez cały czas pod niebiosa wychwalał takie wredne babsko. Jakich słów używał! Buzia okrągła jak księżyc, włosy czarne jak noc. Jednak durnie z nas, durnie!”
    Uchwyty naładowanych po brzegi walizek wpijały się w dłonie, więc Semen postanowił jakoś sobie ulżyć. Przystanął, przełożył jedną walizkę z lewej do prawej ręki, drugą z prawej do lewej, i poszedł dalej, ale jak się okazało, nie ulżyło mu to wcale, zapalił więc fajeczkę i oparł się o słup telegraficzny, aby odpocząć.
    „Przecież Sierioga zdawał sobie sprawę, że taka baba nie każdemu się spodoba. Dlatego chyba nie zdradził mi nawet jej imienia. Ale gdzie mam szukać córki?”
    Decyzję podjął błyskawicznie. Przecież Kyłtasowów wszyscy powinni znać. Semen zatrzymał sympatyczną, młodziutką dziewczynę i zapytał:
    — Moja złociutka, nie wiesz przypadkiem, gdzie mieszka Kyłtasowa?
    — Kyłtasowa? — zamyśliła się dziewczyna. — A kim ona jest?
    — Jest weterynarzem. Leczy renifery. Na imię ma Mais.
    — Mais? Pracuje u nas jako weterynarz jedna Mais. Przyjezdna. Ale ona nie nazywa się Kyłtasowa.
    — Jak to nie Kyłtasowa? Przecież to moja córka, a ja się nazywam Kyłtasow, jestem znanym myśliwym.
    — Córka? — zaśmiała się dziewczyna. — Może i córka. Ale ona wyszła za mąż i zmieniła nazwisko. Teraz nazywa się Sokołowa. Co z wami, dziadku?
    Walizki, które Semen już podniósł, upadły z hukiem na ziemię, a on sam zaniemówił z wrażenia. Tylko fajeczka w jego ustach nie przestawała się żarzyć i wydobywały się z niej kłęby dymu. Semen przypomniał sobie teraz, że córka rzeczywiście wyszła za mąż, ale ponieważ to było już dawno, zapomniał o tym, zwłaszcza że zięcia nigdy na oczy nie widział. Sokołowa... Przez cały czas, kiedy Semen szykował się do uprowadzenia Jegorki, nie opuszczało go wrażenie, że nazwisko Sieriogi coś mu przypomina.
    — E, co tam — mamrotał Semen — wszystko to kłamstwo. To niemożliwe. Sprawdzimy rzecz na miejscu.
    „Ale jak to sprawdzić?”
    — Moja droga! — zawołał w ślad za odchodzącą dziewczyną. — A gdzie ta Sokołowa mieszka?
    — Prosto i na prawo! — krzyknęła dziewczyna i znikła.
    „A to ci dopiero historia — sapał Semen wlokąc walizki. — Przecież właśnie stamtąd wracam! Żebym się tak z tego miejsca nie ruszył.”
    „Ech, do diabła! — roześmiał się nagle. — Tak czy siak, to na pewno nie tam. Zbieg okoliczności i tyle. Przecież nie mogłem się przesłyszeć, ta kobieta nazywała chłopca synem. Chłopiec jest z pewnością Sieriogi: typowy mieszaniec i na imię ma Jegor. A że ta baba nie jest moją Mais, za to głowę dam sobie uciąć. Wysoka jak tyczka i na dodatek z brodawką pod okiem!”
    Ale w tym momencie skoczył jak oparzony.
    „A co, jeśli Mais urosła? Wtedy nie ma się co dziwić, że wyskoczyła jej brodawka.”
    Szedł więc pełen to strachu, to znów nadziei. Już nawet nie czuł ciężaru walizek. Jeszcze'ze trzy razy zapytał, gdzie mieszka kobieta — weterynarz Mais, a kiedy dobroduszna staruszka pokazała mu palcem znany dom, pokiwał głową i usiadł na ławce, przysłuchując się głosom dobiegającym z otwartych okien.
    To, co usłyszał, było, z grubsza rzecz biorąc, płaczem i zawodzeniem dwóch kobiet. Poszczególnych słów nie udało się Semenowi zrozumieć, ale nie było mu to wcale potrzebne. Podumał, podumał, poćmił fajeczkę, a potem wszedł do domu. Podjął natychmiastową decyzję, jak powinien się zachować: do niczego się nie przyznawać. Na łóżku siedziały obejmując się dwie kobiety. Obydwie płakały, zawodziły, jedną z nich była ta z brodawką, drugą zaś bez wątpienia jego Mais.
    „No, to się wszystko wyjaśniło — pomyślał Semen. — Więc jest ich dwie! Teraz trzeba się tylko zorientować, czyj to był chłopiec. Ale, ale, nad czym się tu zastanawiać: wszystko jasne, kto by tę z brodawką brał za żonę?”
    I Semen zakaszlał, dając kobietom do zrozumienia, że nie są same. Mais zerwała się na równe nogi, popatrzyła bacznie na Semena, a potem z płaczem rzuciła mu się na szyję.
    — Ojciec! Skąd się tu wziąłeś? Oj, nieszczęście, nieszczęście!
    — Nieszczęście, nieszczęście! — wtórowała jej przyjaciółka.
    — O co chodzi, co się stało, opowiadaj zaraz — zapytał Semen rzeczowo i delikatnie odsunął córkę.
    — Och, zginął mój synek, Jegorka, mój jedyny synek!
    — Jaki synek? — zapytał Semen obłudnie. — Myślałem, że nie miałaś żadnego synka.
    — Miałam! Miałam synka! — chlipała Mais.
    — Och, dla mnie także on był jak syn — zalewała się łzami jej przyjaciółka.
    — Hm — powiedział Semen spoglądając nienawistnie na kobietę z brodawką — a dlaczego ja go nigdy nie widziałem? Kto to słyszał, żeby ukrywać wnuka przed dziadkiem?
    Och, jak wielką nienawiść czuł do tej wysokiej! Co za pomysły mają te przeklęte baby, żeby cudzego chłopca nazywać synem. „To mnie właśnie zmyliło, niech ją diabli porwą! — Semen usprawiedliwiał się przed samym sobą. — Niechby własnego urodziła, a potem nazywała go synem.”
    — Przecież wcale go nie ukrywałam! — chlipała Mais. — Napisałam ci, że urodziłam syna.
    — Ale go nie przywiozłaś, nie pokazałaś — dogadywał Semen — i dlatego zginął.
    — Co też ty wygadujesz, co to ma do rzeczy? — uśmiechnęła się żałośnie Mais.
    — Mówię ci, że właśnie dlatego — zawołał Semen w rozdrażnieniu.
    — Gdybym znał swojego wnuka, gdybym go chociaż raz widział, to bym...
    Semenowi głos się załamał.
    — Co znaczy to „bym”? — zaniepokoiła się Mais.
    — Gdybym go widział — brnął dalej — to bym się pospieszył, przecież mogłem przylecieć jeszcze wczoraj i dzisiaj siedziałbym razem z Jegorem.
    Wytarł z czoła obfity pot.
    — Oj, nieszczęście, nieszczęście — biadała przyjaciółka. — To ja jestem wszystkiemu winna! Gdybym nie wyszła po ten przeklęty puder, chłopiec byłby zdrów i cały! Na pół godzinki zostawiłam go samego!
    — No, dobrze — zmarszczył brwi Semen — a skąd wam przyszło do głowy, że on zginął? Może się gdzieś bawi, może poszedł do kogoś.
    — Obszukałyśmy całą osadę... — lały wciąż łzy kobiety — zaglądałyśmy do wszystkich domów... Byłyśmy nad jeziorem... Och, pewnie utonął...
    — No, dość już tego mazgajstwa! — rozzłościł się Semen. — To tak ojca witasz? Przynieś lepiej walizki. Tam i dla ciebie coś się znajdzie. Zagotuj wodę na herbatę, od rana nic nie miałem w u-stach. Co w tym znów takiego nadzwyczajnego? Dziecko się zgubiło! Urodzisz drugie, czy to takie trudne?
    Mais pochlipując wniosła walizki, nakryła stół obrusem i zaparzyła herbatę. Semen zaś wyjął z walizki wielki kwiecisty szal dla córki, następnie z wahaniem wręczył przyjaciółce jakieś perfumy. Potem usiadł przy stole.
    — Nie ulega wątpliwości — powiedział rozsądnie — że dziecko się odnajdzie. Nie zginie. A nie znajdzie się teraz, to się znajdzie potem, nie znajdzie się maleńki, to się znajdzie duży.
    — Ojcze, co ty wygadujesz — Mais znów zalała się łzami — jak może się dziecko odnaleźć potem, skoro zginęło teraz?
    — Nie zginie! — wrzasnął Semen. — Chłopiec może znajduje się teraz w pewnych rękach. Lepszych niż twoje.
    — Och, a w czyich to rękach?
    — Tego ci powiedzieć nie mogę. Tyle ci tylko powiem: źle się dzieje, kiedy chłopiec znajduje się w kobiecych rękach. Chłopiec powinien mieć ojca! A tu u was nie dość, że nie ma mężczyzny, to na dodatek są dwie baby. Oto dlaczego zginął.
    — Utonął, utonął! — rozpaczała Mais.
    — Mówię ci, że nie utonął! — W miarę jak butelka się opróżniała, mowa Semena stawała się coraz swobodniejsza. — Teraz mi powiedz, gdzie jest twój mąż?
    — Mąż! — Mais pogardliwie wydęła wargi. — Miałam męża, ale już go nie mam.
    — A gdzie on jest teraz?
    — Nie wiem.
    — Uciekł od ciebie czy jak? — szydził Semen.
    — Nie, ojcze, to ja od niego odeszłam.
    — A dlaczego, jeśli wolno wiedzieć?
    — Ach, ojcze, taki mi się trafił mąż, że już lepiej było od niego odejść.
    — Taki zły? — dopytywał się Semen.
    — Ot, taki mięczak, co mu kto powiedział, każdego słuchał.
    — I miał rację — groźnie powiedział Semen. — Mądrych ludzi trzeba słuchać.
    — Własnego zdania nie miał ani za grosz. Wszystkich słuchał. Tylko mnie nie słuchał. „Umyj podłogę” — mówię do niego, a on nie myje. „Ugotuj zupę” —i mówię. On nie gotuje. „Jedziemy nad Kołymę” — mówię, a on na to: „Mnie tutaj dobrze.”
    — I słusznie! A cóż to byłby za mężczyzna, gdyby mył podłogę, gotował zupę, jechał tam, dokąd się żonie podoba? Widzę, że słusznie zrobiłem, pomagając Sieriodze.
    — Pomogłeś Sieriodze? Jakiemu Sieriodze? W czym pomogłeś? — zapytały obydwie naraz.
    — O, tego nie mogę ci powiedzieć — Semen wstał. — Gdzie tu można się przespać? Spać mi się chce.
    — Zaczekaj — powstrzymała go Mais. — Jakiemu Sieriodze pomogłeś?
    — Twojemu.
    — Mojemu?
    — A czyjemu? Sokołowowi.
    — A gdzie go widziałeś?
    — Wszędzie. W Moskwie go widziałem. I tutaj, w Ułu-Kel go widziałem.
    — W Ułu-Kel? — głos Mais zadrżał. — Kiedy to było?
    — Jak to kiedy? Dzisiaj.
    — A więc Siergiej jest tutaj? — Mais puściła Semena i usiadła.
    — Był, był. Teraz już go nie ma.
    — A gdzie jest?
    — Odleciał. I powiem ci w tajemnicy, że zabrał ze sobą Jegorkę.
    Dopiero w tej chwili Semen spostrzegł, że powiedział za wiele. W tym momencie na jego twarz z obydwu stron spadły dwa uderzenia i kobiece paznokcie wbiły się w jego ubranie.
    — A więc to ty pomogłeś mu ukraść Jegorkę! I to ma być dziadek! Precz stąd! Precz! Żebym cię na oczy nie widziała...
    Nieszczęsny Semen, zaatakowany przez dwie kobiety, wyskoczył na ulicę i zaczął uciekać.
    — Stój! — zawołała Mais. — Dokąd poleciał Siergiej?
    Semen oprzytomniał.
    — Do Czerskiego — odpowiedział z drwiną. — Spróbuj go dogonić!
    I ruszył przed siebie, otrzepując poły marynarki. To nic, znajdzie sobie jakiś nocleg. A Mais tymczasem osunęła się na ławkę i zaniosła się takim szlochem, że przyjaciółka najpierw oniemiała, a potem rzuciła się ją pocieszać.
    — Mais, Mais, czemu tak płaczesz? Przecież Jegorka żyje, znajdzie się!
    — Trzy lata na niego czekałam — wołała Mais — a on jak postąpił? Ech, łajdak!
    Wstała i pogroziła pięścią w stronę nieba.
        Rozdział jedenasty,
        zawierający dwa telegramy
*
    CZERSKI LOTNISKO DO PASAŻERA SPECJALNEGO SAMOLOTU GEOLOGICZNEGO AN-2 Z JAKUCKA SERGIUSZA SOKOŁOWA WRACAJ UŁU-KEL WSZYSTKO PRZEBACZAM MAIS SOKOŁOWA
*
    UŁU-KEL DO SOKOŁOWEJ SAMOLOT SPECJALNY Z JAKUCKA NIE LĄDOWAŁ KOMENDANT PORTU W CZERSKIM.
*
        Rozdział dwunasty,
        w którym Semen nocuje w hotelu i słyszy fantastyczną opowieść
    Na pewno ty, drogi czytelniku, a szczególnie ty, droga czytelniczko, doskonale rozumiesz, w jaką otchłań rozpaczy została wtrącona Mais. Przez trzy lata dumna piękność oczekiwała (do czego sama się przyznała), że jej bezwolny małżonek przy-jedzie do niej. Co więcej, powiem w sekrecie: po upływie dwóch lat Mais wysłała do Sieriogi list na dawny adres. Ale, jak wiemy, Sieriogi już tam nie było. W końcu przyjechał — i to jak odmieniony! — jako śmiałek, spryciarz, porywacz, który pokonał tysiące kilometrów, doświadczył tysiąca przygód! Taki Sierioga podobał się Mais znacznie bardziej niż poprzedni. I tego tylko brakowało, żeby taki Sierioga nie zechciał nawet na nią spojrzeć, lecz jeszcze na dodatek ukradł jej bezcenny skarb, czarnookiego Jegorkę!
    Semena, ma się rozumieć, zawrócono z drogi, wypytano go o wszystko skrupulatnie, a potem wygnano powtórnie. Wyciśnięto z niego niewiele wiadomości: że w ostatnich latach Sierioga mieszkał na Kaukazie i że teraz odleciał do Czerskiego. Dzięki tym informacjom powędrował w świat telegram, którego treść przytoczyliśmy w poprzednim rozdziale. Mais ogarnęło przerażenie, kiedy otrzymała odpowiedź. Samolot się rozbił — to nie ulegało wątpliwości.
    Semen natomiast, kiedy został wyrzucony po raz drugi, za nic w świecie nie wróciłby do córki, choćby go prosiła na kolanach. Odezwała się w nim męska i myśliwska duma.
    W tym czasie osada już spała. Semenowi także chciało się spać, ale nie miał się gdzie podziać. Jednak myśliwy, jak nam wiadomo, nigdy nie upadał na duchu. Wyjął z kieszeni plan, o którym już wspominaliśmy, i bez trudu odnalazł na nim hotel. Był on na planie zaznaczony dwoma czerwonymi krzyżykami jako obiekt o szczególnym znaczeniu. Jednak odszukanie go w terenie okazało się dużo trudniejsze. Raz i drugi przechodził Semen ulicą, przy której powinien znajdować się hotel, ale napisu nigdzie nie było widać, a domy niczym się od siebie nie różniły. W końcu bystre oko tropiciela śladów wykryło jedyną różnicę: na którymś domu nie było telewizyjnej anteny. Semen skierował się w tamtą stronę.
    „Tak to jest — z goryczą rozmyślał po drodze — kto by przypuszczał, że Mais zrobiła się taka paskudna. To ta długoszyja tak na nią wpłynęła. I pomyśleć tylko, córka wygnała własnego ojca. I za co? Za nic.”
    Jednak droga była długa i Semen w swoich rozważaniach zaczął dochodzić do wniosku, że Mais miała jednak pewne powody, żeby wpaść w złość. Nawet gdyby nie była nadzwyczajną żoną i matką, to wszakże odebrano jej syna, co nawet wielodzietny Semen, gdyby mu się coś podobnego zdarzyło, poczytywałby za wielkie nieszczęście. Aż nagle przyszła mu do głowy nieoczekiwana myśl, że oto ukradł własnego wnuka.
    Tak się stało istotnie, bo przecież nie wziął od Sieriogi adresu. Gdzie teraz szukać wnuka, gdzie szukać kochanego zięcia? Można tylko żywić nadzieję, że Sierioga jakimś sposobem sam da o sobie znać. Ale Semen dobrze wiedział, że nie leżało to w interesie Sieriogi.
    Kto tu zawinił?
    Siebie oczywiście Semen wykluczył. On spełnił tylko swój obowiązek myśliwego i przyjaciela.
    A może zawiniła Mais?
    Mais niewątpliwie była winna. Ale ją można usprawiedliwić: jest przecież kobietą, a kobiecy charakter jest zmienny niby wiatr w tundrze.
    To znaczy, że zawinił Sierioga?
    Ale w czym zawinił? Chyba w tym, że odważył się na taki bohaterski krok! Przecież zwykły człowiek o słabym charakterze postąpiłby tak: otrzymawszy z biura adresowego adres Mais, najpierw napisałby do niej. Dowiedział się, co i jak. Potem, .być może, pojechałby do niej. Pogodził się z nią. Zdecydował zamieszkać na Północy. A co zrobił Sierioga? Sierioga przyznał się Semenowi, że tak właśnie zamierzał postąpić, ale uległ namowom starego górala. Ukradnij syna, powiedział tamten, i będzie po wszystkim.
    Więc kto jest wszystkiemu winien?
    Oczywiście ten stary!
    Semen z wściekłością zacisnął pięści. I gdyby w tej chwili stary góral pojawił się przed nim, z doradcy Sieriogi pozostałaby tylko burka i papacha, i to w nie najlepszym stanie. Ale zamiast starego stanęła przed Semenem znudzona dwudziestolatka, z braku innego zajęcia podcinająca sobie zbyt długą grzywkę.
    — Panienko — Semen zaszurał nogami — chciałbym przenocować.
    — Nie ma miejsc — odpowiedziała modnisia.
    — Poszukaj, poszukaj. Nie mam się gdzie podziać.
    — A skąd ja wezmę dla pana miejsce? Mamy tylko cztery pokoje. Wszystkie są zajęte.
    W tej chwili Semen zrozumiawszy całą beznadziejność swojej sytuacji, wydobył z kieszeni i podał dziewczynie nieważne co, najważniejsze, że się jej podobało i że dzięki temu zaczęła traktować poważniej swoje obowiązki służbowe.
    — A więc sytuacja wygląda tak — tłumaczyła dziewczyna, podziwiając równocześnie swoje odbicie w nowym lusterku z moskiewską etykietką — w pierwszym pokoju sześciu geologów — wszyscy śpią. W drugim kierownik klubu z żoną — opłacili pokój na cały miesiąc, nie wyrzucę ich przecież. W trzecim jest pomalowana podłoga — remont kapitalny. W czwartym... Prawda. W czwartym ten typ.
    Dziewczę podniosło oczy na Semena.
    — Wie pan, w czwartym tydzień temu zamieszkał jakiś typ. Bardzo dziwny! Pokój jest dwuosobowy, ale zapłacił za oba łóżka. Powiada, że czeka na przyjaciela. A przyjaciela jak nie ma, tak nie ma. „Gdzie ten przyjaciel?”, pytam go. A on odpowiada: „Przyjedzie, na pewno przyjedzie. Daleką ma drogę, dlatego tak długo go nie widać.”
    Semen czekał cierpliwie.
    — Tam jest wolne łóżko. Można by go poprosić, co?
    — Oczywiście, że go poprosimy. A kto to taki? Ktoś ważny?
    — Nic podobnego. Jakiś paskudny staruch.
    — To dobrze się składa. Ze mnie także staruch. Stary nad starym zawsze się ulituje. Zaprowadź mnie do niego, moja złociutka!
    Kiedy zapukawszy weszli do pokoju, dziwny lokator leżał w łóżku z głową nakrytą prześcieradłem. Dziewczyna delikatnie trąciła go w ramię.
    — Obywatelu! Proszę się obudzić! Na chwileczkę!
    Prześcieradło zaszeleściło i spod niego wygramolił się chudy starzec z siwą brodą. Jego oczy połyskiwały.
    — Na Allacha! Co się dzieje?
    — Jeszcze jeden stary człowiek...
    — Widzisz, przyjacielu — wmieszał się Semen nabijając fajkę — nie mam się gdzie podziać. Czy nie pozwoliłbyś mi przenocować?
    — Przenocować? — oburzył się stary. — Kto tu mówi o nocy? Gdzie jest ta noc? Och, gdyby już nadeszła!
    — Prześpię się i pójdę sobie — dokończył Semen.
    — Dobrze — zgodził się dziwny starzec. — Prześpij się, a potem się wynoś. Czekam na przyjaciela. Przyjedzie wkrótce.
    I znów owinął się w prześcieradło.
    Dziewczyna odeszła. Semen miał ochotę zapalić fajkę, ale wzgląd na obcego człowieka, który zaofiarował mu nocleg, powstrzymał ruch jego ręki, już sięgającej do kieszeni po zapałki: „Może mu będzie przeszkadzał?” Semen szybko się rozebrał i położył do łóżka z nadzieją, że się uwolni wreszcie od mocnych wrażeń tego dnia. A wrażeń tych było istotnie zbyt wiele, bo sen nie nadchodził.
    — O, na Allacha! — Jego dobroczyńca wyskoczył z łóżka i wyciągnął pięść ku niebu. — Kiedy wreszcie skończy się ten przeklęty dzień? Kiedy w końcu znikme z nieba to przeklęte słońce?
    — Za jakieś dwa tygodnie na pewno zajdzie — odezwał się Semen dobrodusznie, uradowany, że jego sąsiad także nie śpi.
    — Za dwa tygodnie? O, Allachu! Za co nas tak karzesz? — zwrócił się siwobrody do swojego bezlitosnego boga.
    — To takie prawo przyrody — wyjaśnił Semen. — U nas zawsze tak bywa latem — dzień, a zimą — noc. Tak było za naszych dziadów, i za pradziadów. Nikt nie pamięta, kiedy się to wszystko zaczęło. A pan pewnie przyjezdny? Z jakich stron?
    — Mieszkam daleko stąd, kochany. Wiele dni tu jechałem.
    — A co pan tutaj robi?
    — Mam tu do załatwienia ważną i dyskretną sprawę.
    — Szkoda, że dyskretną. Spać nam się nie chce. Mógłby pan opowiedzieć.
    — Nie umiem opowiadać. Sam bym chętnie posłuchał.
    — Ja także nie umiem.
    Obydwaj zamilkli, przewracali się, wiercili, wierzgali nogami mnąc prześcieradła, aż otworzyli oczy.
    — Wiesz, opowiem ci — zaczął Semen — jak polowałem na polarnego lisa. Chytra była bestia, ten lis, spryciarz. Ze wszystkich sideł się wykręcał, wszystkie przynęty zjadał, nie dotknąwszy nawet pułapki. Poznał wszystkie moje sekrety. Zaczął za mną w kółko chodzić, sidła mi psuć, swoich przyjaciół uwalniać. Gdyby tak sam tylko ratował się od sideł, tobym mu jeszcze darował. Ale minął jeden miesiąc, minął drugi, a ja nie zdobyłem ani jednej skórki. Wstyd się ludziom na oczy pokazać. Co tu robić? Zaprzągłem renifera, siadam do sań i hajda! „Wychodź, lisie, mówię do niego, napijemy się. A co będziemy pić, on pyta. Wódkę, odpowiadam.” Wypiliśmy i gadam do niego: „Coś ty się tak na mnie uwziął. Chciałem cię wypróbować, odpowiada.”
    — Lis? — wyraził powątpiewanie słuchacz.
    — Oczywiście. Doszliśmy do porozumienia. Pojechałem do domu. Na drugi dzień sprawdzam sidła — znów to samo. A on dopomina się o wódkę. Przyzwyczaił się.
    — Lis?
    — Lis. Więc zamiast przynęty postawiłem mu półlitrówkę. Zbliżył się do sideł. Jak tylko butelkę zobaczył, aż zadrżał z ochoty, zapomniał o ostrożności i pułapka spadła. Nie chciałem słuchać jego błagań. Oddałem go do zoo — Semen przypomniał sobie swoje moskiewskie przygody. — Siedzi tam do dziś.
    I Semen zapalił, uważając, że znajomość już dostatecznie okrzepła, aby jej nie zniszczyła jedna smużka dymu.
    — I ja miałem w życiu przygodę — powiedział siwobrody. — Pasłem raz barany bardzo wysoko na pastwisku. A tam w jednej jaskini mieszkał smok.
    — Smo-ok? — powtórzył Semen. — A kto to taki?
    — Smok to jest smok, taki z siedmioma głowami.
    — Po co mu aż tyle?
    — Kto go tam wie.
    — Pewnie ze względu na podział pracy — zadecydował Semen. — Jedna głowa myśli, druga tymczasem rozgląda się dokoła i tej, która myśli, opowiada. Trzecia żre. A co robią pozostałe cztery?
    — Nie nasza sprawa. Co się będziemy martwić o smocze głowy, lepiej pilnować własnej.
    — Prawdę mówisz, prawdę...
    — Pasę więc te barany... Właściwie to same się pasą, bo gdzie miałyby pójść. Wyjście z wąwozu jest tylko jedno i ja właśnie przy nim siedzę. Rozpaliłem ognisko, zabrałem się do pieczenia szaszłyka. Nagle — smok!
    — Pewnie poczuł zapach mięsa — skomentował Semen.
    — ... jak nie ryknie! Potoczyłem się w dół!
    — A barany?
    — Barany wszystkie zeżarł.
    — I koniec?
    —Koniec.
    — Ech — westchnął Semen rozczarowany — nie udało ci się. Wiesz, już ja bym temu smokowi pokazał. Ja bym go głownią...
    — Głownią? Co tam głownia, jeśli mu ze wszystkich nozdrzy ogień bucha. Policz tylko, ile tych nozdrzy: czternaście! A ty mówisz — głownią.
    — No to czym innym — nie poddawał się Semen.
    — Czym? — rozzłościł się opowiadający. — Mówisz zupełnie tak samo jak moja stara. Wciąż tylko pytała i podjudzała: „A cóżeś się ty, dżygit, Jakiegoś smoka przestraszył? Przyznaj się lepiej, że to barany po prostu przepiłeś. Tfu, do diabła!”
    — Ach te baby, wszystkie jednakowe — odezwał się Semen pojednawczo.
    Zamilkli. Semenowi żal było kończyć tak ciekawą rozmowę, jednak ani rusz nie mógł wymyślić, w jaki sposób ją podtrzymać.
    — Przyleciał pan samolotem? — zapytał w końcu. — Czy może przyjechał pan reniferami? Tu w okolicy częściej jeździ się reniferami.
    — Nie, mój drogi — padła odpowiedź. — Znam lepszy sposób podróżowania.
    — Jaki?
    — Mam burkę.
    — A co to takiego?
    — Taka rzecz. Ogromna, ogromna, można by nią zakryć cały Kaukaz. Ponieważ musiałem udać się w wasze strony, wyszedłem przed saklę, gwizdnąłem. Przylatuje burka. Staję na nią, potem siadam. Na Allacha! W drogę! Leć, mówię do niej. A burka unosi się w powietrze, góry pozostają w dole. A moja żona wydaje się maleńka jak ziarnko grochu. „Bądź zdrów! — woła. — Trzymaj się mocno, nie spadnij, uważaj na siebie, Ibrahimie!”
        Ibrahimie? — zapytał Semen podejrzliwie. — Masz na imię Ibrahim?
    — Całe życie tak mnie nazywają. Ale dodają przy tym: najzacniejszy. Albo: najmądrzejszy.
    — Ach, najzacniejszy Ibrahimie, szkoda, że nie mogę zobaczyć twojej burki. Pewnie ją zostawiłeś na ulicy, bo tutaj się chyba nie zmieści.
    — Możesz ją zobaczyć, czemu nie! — powiedział Ibrahim, z zadowoleniem gładząc brodę. — Jej niezwykłość właśnie na tym polega, że kiedy przylecę na miejsce, zmienia się w zwyczajne okrycie. Spójrz.
    Wstał i pokuśtykał w stronę szafy. Zatrzeszczały drzwi i coś ogromnego, czarnego i kosmatego wchłonęło chude ciało Ibrahima. Tylko siwa głowa jak mglisty przecinek kiwała się nad tajemniczym futrem.
    — Hm — w duszy Semena podejrzenia wciąż rosły. — Ogromna burka, wspaniała burka. A czy przypadkiem przez Moskwę na niej nie przelatywałeś, mądry Ibrahimie?
    — Przelatywałem, ma się rozumieć, że przelatywałem.
    — A w Swierdłowsku nie lądowałeś?
    — I tam byłem.
    — A tej, jak jej tam, papachy nie miałeś?
    — A cóż byłby ze mnie za góral bez papachy?
    I Ibrahim włożył papachę.
    — A! — zawołał Semen strasznym głosem i wyskoczył z pościeli.
     — A więc to ty, stary łobuzie, namówiłeś mojego zięcia, żeby ukradł mojego wnuka!
        Rozdział trzynasty,
        w którym Semen słucha prawdziwego opowiadania o prawdziwych wydarzeniach
    Tak, to był w istocie mądry Ibrahim we własnej osobie. Starcy niedługo stali naprzeciw siebie w pozach bojowych kogutów: rozsądek wziął jednak górę. Poza tym Semen przypomniał sobie, że o ile Ibrahim namówił tylko Sieriogę, to on sam ukradł chłopca, więc obydwaj są winni w równej mierze. Dlatego wyciągnął dłoń do Ibrahima.
    — Jestem Semen Wielka Głowa — powiedział z dumą. — Ojciec Mais, dziadek Jegora i teść Sieriogi. To ja wczoraj ukradłem Jegora i oddałem go Sieriodze, przez co Mais do tej pory płacze.
    — Ukradłeś? Co ty mówisz? Już ukradłeś? Niemożliwe — zawołał Ibrahim.
    — Tak, ukradłem Jegora, a Sierioga odwiózł go do Czerskiego, a może nawet dalej. Jak to wszystko zrobiłem, opowiem ci potem. A teraz chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób ty, dostojny starzec, człowiek w poważnym wieku i bez grosza przy duszy, przejechałeś dziesięć tysięcy kilometrów i wyprzedziłeś nas przy tym o cały tydzień.
    — Oj, biada mi, biada! — wołał Ibrahim. — A więc na darmo, najnieszczęśliwszy z nieszczęśliwych, leciałem i jechałem taki szmat drogi, na darmo cierpiałem z powodu dnia polarnego i na całą resztę życia pokłóciłem się ze starą! Dlaczego nie ja ukradłem chłopca?
    — Uspokój się! — powiedział Semen. — Nie ma w tym twojej winy, to tylko zbieg okoliczności. Nie byle kto stanął na twojej drodze, ale ja, Semen Wielka Głowa. No, a teraz chciałbym usłyszeć twoją opowieść, zacznij od tego, jak ci uciekł pociąg.
    — Diabeł wszystko poplątał! — złościł się Ibrahim. — Żmiję przytuliłem do własnej piersi, myślałem — porządny chłopak, a to, jak się okazało, był złodziej. Nocą budzę się...
    Ale pomińmy szczegóły znane już czytelnikowi i przejdźmy od razu do tego momentu, kiedy Ibrahim znalazł się w Moskwie i razem z workiem wylądował na placu przed dworcem kolejowym. Przysiadł sobie Ibrahim na worku i zadumał się, kogo powinien najpierw szukać: Sieriogi czy bratanka? Chociaż Ibrahim kochał Sieriogę jak rodzonego syna, jednak zwyciężyły względy praktyczne: Ibrahim zdawał sobie doskonale sprawę, że równocześnie z odnalezieniem bratanka znajdą się pieniądze, a z pieniędzmi można już szukać, kogo tylko się chce. Trzy dni włóczył się Ibrahim po bazarach w nadziei, że dobiegnie go znajomy głos Murata, ale wciąż słyszał tylko obce głosy, inni sprzedawcy zanosili się krzykiem. Dopiero czwartego dnia, w sposób dla siebie samego nieoczekiwany, natknął się Ibrahim na bratanka.
    — Na Allacha! — zawołał. — A więc tu handlujesz?
    — Na Allacha! — zawołał bratanek. — Co cię tu sprowadza, szlachetny stryju?
    — Otóż to — powiedział Ibrahim siadając — mam do ciebie ważną sprawę.
    — Zrobię wszystko, co zechcesz.
    — Przypominasz sobie pewnie, że miałem ci za złe ten handel. Niepotrzebnie ci to wytykałem. Zapomnij o tym.
    — A kto by tam pamiętał stare dzieje! — Bratanek przeciął ręką powietrze niczym szablą.
    — Postanowiłem i ja zabrać się do handlu.
    — A czym będziesz handlował?
    — Mam niezwykły towar. Chciałbym właśnie zasięgnąć twojej rady, Muracie.
    — Co przywiozłeś?
    — Czumczan, takie ziele na reumatyzm.
    — Słyszałem, słyszałem o nim — ożywił się Murat. — Niezwykle rzadkie, bardzo skuteczne. A dużo tego przywiozłeś?
    — Cały worek.
    — Tylko tyle?
    — A skąd brać więcej, przecież stara przez te zioła mało w przepaść nie zleciała...
    — Hm... ile tu może być... — Bratanek podniósł worek i próbował ocenić jego wagę. — Będzie z pudzik.
    — Bój się Boga, człowieku! Przecież są całe dwa!
    — Całe dwa! — zaśmiał się bratanek. — Przecież dwóch pudów nawet byś nie udźwignął. To z powodu wieku worek wydaje ci się taki ciężki, najczcigodniejszy.
    — Czyżbym tak zupełnie stracił siły?
    — Nie zupełnie, ale trochę... Powiedzmy, że jest tu półtora puda. Gdyby tak brać po piątce za kilogram, to całość byłaby warta sto dwadzieścia rubli.
    — Też wymyśliłeś, a kto to sprzedaje na kilogramy?
    — A kto inaczej kupi? Klient musi mieć zapas.
    — Zgoda, Muracie! Ale sto dwadzieścia to za mało, oj, za mało!
    — A ile byś chciał? Sprzedasz towar, kupisz coś dla starej i wracasz z powrotem. Zupełnie ci wystarczy.
    — W tym rzecz, że nie zamierzam wracać, ale jadę dalej.
    — Dalej? A kiedy będziesz sprzedawał? To .jest towar nowy, bez reklamy w ciągu jednego dnia nie pójdzie. A nawet w ciągu tygodnia.
    — Z tym właśnie do ciebie przychodzę!
    — Chcesz, żebym ja to sprzedał?
    — Właśnie.
    — A pieniądze chcesz dostać z góry?
    — Z góry.
    — Hm... — ocenił sprawę Murat. — No dobrze, zrobię wyjątek dla rodzonego stryja. Więcej zapłacę, niż zarobię. Sto pięćdziesiąt.
    — Na Allacha!
    — Dwieście. Ani kopiejki więcej.
    — Na Allacha!
    — Dwieście dwadzieścia. Jak nie chcesz, możesz nie sprzedawać.
    — Bierz, co mam robić.
    Murat wziął worek do ręki jeszcze raz, pokręcił się, pomyślał.
    — Chociaż jesteś moim stryjem, najszlachetniejszy — powiedział surowo — ale jako kupiec muszę obejrzeć towar. Może jest zepsuty lub coś jeszcze gorszego.
    — Też coś! Zepsuty! U mojej starej nic się nie zepsuje.
    Otworzył worek... I zaraz go zamknął, ponieważ odkrył straszliwą omyłkę. Zabrał nie ten worek! To nie był czumczan, tylko koniczyna dla osła, jeszcze nie całkiem wyschnięta i dlatego ciężka! Ibrahim chciał zawiązać worek, ale bratanek wsunął rękę do worka i wyciągnął garść zwiędłej koniczyny.
    — A to co takiego? — zasyczał z wściekłością, dotykając koniczyną brody Ibrahima. — Dlaczego mi wciskasz siano, ty stary oszuście?
    W tym momencie z przeciwległego końca bazaru rozległ się głos Sieriogi, tak długo oczekiwany, tylko nie w tej właśnie minucie hańby i rozpaczy.
    — Ibrahimie! — wołał Sierioga, ale stary góral już go nie słyszał: dał nura w szczelinę parkanu, o mało nie zostawiwszy tam burki, i tyle go było widać! Przebiegł przez dwie dzielnice i dopiero wówczas poczuł się względnie bezpiecznie, przysiadł na ławce i podparł brodę rękami. Serce starego górala omdlewało z poniżenia. Najstraszniejsze jednak było to, że wyjazd do dalekiej Jakucji stawał pod znakiem zapytania. Ibrahim nie chciał sprawiać Sieriodze kłopotu, nie mając pieniędzy. A suma, która znajdowała się w jego kieszeni, wystarczała zaledwie na to, żeby wrócić do rodzinnego aułu.
    Trzeba więc było radzić sobie samemu (adres Mais Ibrahim znał). Rozpytawszy przechodniów, Ibrahim skierował się w stronę lotniska. Na wielkiej mapie wyznaczył trasę swojej podróży, a potem dowiedział się, że pieniędzy wystarczy mu tylko do Swierdłowska. Ale stary dżygit nie mógł już zrezygnować z raz obranej drogi. Tego samego dnia odleciał do Swierdłowska zgodnie z pierwszym punktem dokładnie opracowanego planu.
    W Swierdłowsku znów popytał ludzi i udał się na pocztę. Stąd do rodzinnego aułu, do diablicy-żony wysłał telegram:
    JESTEM W SWIERDŁOWSKU PRZYŚLIJ 200 RUBLI NA DROGĘ POWROTNĄ ADRES SWIERDŁOWSK POCZTA GŁÓWNA POSTE-RESTANTE IBRAHIM
    Przez trzy dni i trzy noce oczekując na swierdłowskim lotnisku nadejścia pieniędzy, Ibrahim z satysfakcją wyobrażał sobie, jak stara otrzymuje ten nieoczekiwany telegram, jak początkowo złości się i przeklina, i nie może zrozumieć, dlaczego jej mąż znajduje się w Swierdłowsku, a potem w strachu, że może męża utracić, podejmuje pieniądze z książeczki oszczędnościowej i idzie z płaczem na pocztę.
    „O, diablica — myślał. — Już ja ją oduczę skąpstwa!”
    Zgodnie z przewidywaniami Ibrahima stara ograniczyła się tylko do wysłania czterdziestu rubli. Ale wszystko było przecież zaplanowane i z następnego postoju w Nowosybirsku do żony został wysłany następny telegram:
    JESTEM W NOWOSYBIRSKU WYŚLIJ 250 RUBLI NA DROGĘ POWROTNĄ ADRES NOWOSYBIRSK POCZTA GŁÓWNA POSTE-RESTANTE IBRAHIM
    I póki stara namyślała się, jak należy postąpić, Ibrahim zwiedzał miasto. Objechał Nowosybirsk wzdłuż i wszerz. Stara znów wysłała czterdzieści rubli. Kolejny telegram otrzymała z Irkucka:
    JESTEM W IRKUCKU JEŚLI CHCESZ MNIE JESZCZE ZOBACZYĆ ŻYWEGO WYŚLIJ CZTERYSTA RUBLI NA DROGĘ POWROTNĄ ADRES IRKUCK POCZTA GŁÓWNA POSTE-RESTANTE IBRAHIM
    I twierdza runęła, stara poddała się! Do Irkucka wysłała 400 rubli. Jednocześnie Ibrahim otrzymał telegram: DO DOMU MOŻESZ NIE WRACAĆ. Ale jemu było już wszystko jedno! Resztę pieniędzy zaszył w ukrytej kieszonce na brzuchu i ruszył na Północ, do Ułu-Kel, wyprzedzając Semena i Sieriogę, którzy dużo czasu stracili w Jakucku.
    Niełatwa była dla starego górala powietrzna podróż! Na pierwszym odcinku drogi nawet go mdliło. Ale jak na prawdziwego dżygita przystalo, przemógł się i w końcu jakoś się przyzwyczaił do startów i lądowań.
    W Ułu-Kel zaraz wynajął dwuosobowy pokój i popytał ludzi, czy nie pojawiał się tu chłopak z rudą czupryną. Odpowiedziano mu, że nie. Wtedy Ibrahim odszukał dom Mais i ujrzawszy biegającego chłopca upewnił się, że Sieriogi jeszcze nie było. O tym, że Sierioga zgubiwszy przyjaciela mógłby wrócić na Kaukaz, Ibrahim nawet nie pomyślał. Zaczął czekać na Sieriogę, ale nie oczekiwał go bezczynnie, bo każdego dnia z zachowaniem wszelkich ostrożności przechadzał się wokół domu Mais, i jeśli chłopiec był sam, częstował go cukierkami lub czekoladą, to znaczy przyzwyczajał malca do siebie, ponieważ sądził, że jemu właśnie przypadnie w udziale zasadnicza misja.
        Rozdział czternasty,
        zawierający wiadomość bardziej nieoczekiwaną dla Sieriogi niż dla czytelników
    Dlaczego specjalny samolot geologiczny nie wylądował na lotnisku w Czerskim? Otóż dlatego, że w ogóle nie powinien był tam lądować. Nie zrozumiawszy dokładnie, co mówił geolog, wielki myśliwy sam się oszukał i wprowadził w błąd Sieriogę: samolot leciał znacznie bardziej na zachód. Wyobraźcie sobie zdumienie rudego kierowcy, kiedy wyjrzawszy przez iluminator przeczytał napis nad dachem lotniska: Norylsk. A nasz bojaźliwy kierowca oczyma wyobraźni już widział milicję z Czerskiego, więc o mało nie podskoczył z radości.
    W Norylsku Sierioga postanowił zmylić ślady i do domu wracać nie samolotem, ale popłynąć Jenisejem. Dalej nie będziemy już śledzić losów Sieriogi. Ty, czytelniku, łatwo sobie wyobrazisz trudności podróży, kiedy za plecami w koszyku siedzi trzyletni brzdąc, nie rozumiejący ani jednego słowa z tego, co do niego mówi jego porywacz. Lepiej udajmy się do aułu i tam czekajmy na naszego rudego kierowcę.
    Pojawił się tam pewnego ciepłego, sierpniowego wieczora, wyjął z koszyka śpiącego malca i wszedł do sakli Ibrahima.
    Wszedł... Natychmiast stara Kuldichan, nie wiadomo, czy z radości, czy ze strachu, krzyknęła i gdzieś znikła. Ktoś wybiegł Sieriodze naprzeciw, czyjeś ręce porwały dziecko. To była Mais. Płacząc bezgłośnie zaczęła ściskać i całować syna.
    Jak długo stałby Sierioga w osłupieniu — nie wiadomo, przywrócił go do rzeczywistości głos Ibrahima:
    — Ech, Sierioga! Tyle się namęczyliśmy i wszystko na nic!
    Sierioga odwrócił się i zupełnie oniemiał, ponieważ obok Ibrahima stał znakomity myśliwy Semen Wielka Głowa! Spokojnie pykał z fajeczki i było oczywiste, że jest zadowolony z tego, co się stało.
    — Więc w końcu przyjechałeś, zięciu! Czekamy już na ciebie trzy tygodnie.
    Objął Sieriogę niedźwiedzim uściskiem, a potem śmiejąc się wyszedł na podwórze, bo wiedział, że żona Ibrahima nie lubi dymu tytoniowego.
    — Słuchaj, Ibrahimie — drżącym głosem powiedział Sierioga. — Skąd oni się tutaj wzięli?
    — To moja wina — westchnął stary góral.
    — Coś ty narobił?
    — Spotkałem Semena w Ułu-Kel...
    — To ty byłeś w Ułu-Kel?
    — O to właśnie chodzi, że byłem. A było tak: Semen mnie poznał, nie wiem, po czym, ale poznał. Potem pojawiła się Mais. I zaczęli mnie błagać — powiedz i powiedz, gdzie mieszkacie. Mais oczywiście martwiła się o Jegora, a Semenowi ty przypadłeś do serca. Jak ja, powiada, bez takiego zięcia będę żył? No i przyznałem się. Przylecieliśmy razem.
    — Ech, Ibrahimie! — jęknął Sierioga. — Co teraz będzie?
    W odpowiedzi na to pytanie mądry starzec wzruszył tylko ramionami.
    — Ech, Ibrahimie... — wyszeptał Sierioga, patrząc z przestrachem, jak Mais zostawiwszy dziecko zbliża się do niego.
        Rozdział dwudziesty,
        dla okrągłego rachunku
    Czas już pożegnać się z naszymi bohaterami — poważnymi i śmiesznymi, dobrymi i naiwnymi. Szmat drogi przewędrowaliśmy razem z nimi. Policz tylko, czytelniku! Sam Sierioga przejechał zapewne nie mniej niż dwadzieścia tysięcy kilometrów. A Semen? A Mais? A czcigodny starzec Ibrahim?
    Myślę więc, że mają pełne prawo odpocząć.
    Żegnaj, czytelniku! Wspomnij czasem tych ludzi nie tylko popełniających głupstwa, lecz robiących i dobre uczynki.

                                                      KRAINA UOT-DŻULUSTANA
                                                               (opowieść-legęnda)
    Już wkrótce, być może jutro, szczątki jurt z na wpół rozwalonymi kominami, jeszcze tu i ówdzie czerniejące na brzegach ałasów [* Głębokich dolin pochodzenia lodowcowego, łąk otoczonych lasem.] zostaną zrównane z ziemią. Pozostaną tylko niezbyt głębokie jamy w miejscach, gdzie kiedyś były piwnice, i stada wron kraczące ponad wierzchołkami poskrzy-pujących modrzewi. Październikowe słoty i styczniowe mrozy dopełnią działania czasu, i rozsypią się przegniłe bierwiona po przesyconej cierpieniami, wszystko pamiętającej ziemi.
    Być może przyjdę tu znów i nie odnajdę już starej leśnej zagrody, po której tajemniczych zakamarkach biegałam z rówieśnikami w dzieciństwie. Już teraz rozchybotane belki kołyszą się rozbrzmiewając echem moich ostrożnych kroków. Wiatr pogwizduje w kominie, smętnie zawodzi ołoncho [* Jakucki epos bohaterski, podanie.]. O czym nucisz swoje ołoncho, wietrze?
                                                                                I
    Nie ma w całej okolicy bogatszego człowieka niż Jednooki. On jest tu panem wszystkiego. Jednookiego zwą nawet księciem [* W przedrewolucyjnej Jakucji dziedziczny urząd z wyboru; najniższe ogniwo carskiej administracji w jakuckich okręgach.]. Jego obszerny, zbudowany z drewnianych bali dom o oszklonych ulumch widoczny jest z daleka. Dlaczego ludzie nazywają księcia Jednookim, tego nikt nie wie: Jego oczy znajdują się na swoim miejscu, a widzą bystrzej od innych. W każdym razie własnego zysku książę nigdy nie przegapi. Czai się wszędzie jak wilk, wszędzie zdąży — bystry, energiczny, o twardych pięściach i wiecznie spragnionym gardle. Parobcy się go boją, sąsiedzi również, nawet okoliczni bogacze — wszyscy oprócz Ulany. Bo nam książę na odwrót — siedzi pod pantoflem żony. I co już jest zupełnie niepojęte, to fakt, że Jednooki, silny i sprytny, nie może sobie dać rady z ułomną, chorowitą kobietą, która nie obdarzyła go potomstwem pomimo dwudziestu lat małżeństwa.
    Ulana nieczęsto wychodzi z domu. Tylko od czasu do czasu miga za szybą jej blada, postarzała twarz. Kobieta rzuci okiem na podwórze i znika, ale wystarczy to jedno spojrzenie, żeby parobka, na którego padnie jej wzrok, przeniknął dreszcz.
    Naprzeciw pańskiego domu, pośród śniegowych zasp, sama niczym zaspa, bieleje jurta zamieszkana przez parobków, z niezgrabnym, przydługim, wysuniętym ku górze kominem. Raz po raz rozlega się stamtąd skrzypienie drzwi: w jurcie mieszka wielu ludzi. Ulana prawie do niej nie zagląda i nie ona jest tutaj gospodynią, tylko Fiokła — niewielka, zasuszona, wiecznie zapracowana staruszka. Fiokła wszystkim tu matkuje, zaparza i nalewa herbatę, naprawia odzież, ugniata zajęcze skórki. I tak samo jak nie ustają w pracy jej suche, przypominające ptasie łapki ręce, tak nie zamykają się jej bezzębne usta: Fiokła to kogoś sztorcuje, to znów przekonuje, albo udziela rad, albo coś opowiada...
    Ale dziś jest jak odmieniona: częściej milczy, a jeśli już się odzywa, to ostro i urywanymi zdaniami. Za to jej rękom, jak się zdaje, jeszcze przybyło roboty: stara krząta się po jurcie z kąta w kąt, przegląda jakieś szmatki, dokłada drew do ognia. Zagrzaną wodę przelewa do miski i wynosi za zasłonę. Tam męczy się i pojękuje siedemnastoletnia Ireczaj.
    Ciężkie, oszronione drzwi otwierają się raz po raz i razem z białym obłokiem pary do jurty wchodzą ludzie. Nie rozpinając odzieży pytają:
    — No i co tam nowego?
    — Wciąż nic — ponuro odpowiada stara.
    — Ech, biedaczka, już trzeci dzień się morduje i nic.
    Fiokła znika za zasłoną, poprawia mokre od potu włosy Ireczaj i szepcze:
    — Pocierp jeszcze trochę, dziewczyno! Szczęście uśmiecha się tylko przez łzy. Tak po prostu nigdy nie przychodzi...
    Ireczaj słyszy jej słowa jakby przez sen. „O jakim szczęściu ona mówi?” — myśli i ma ochotę powiedzieć coś przykrego, ale brak jej sił, więc tylko pojękuje.
    — Gospodarz do nas zachodził — szepcze Fiokła. — Rozejrzał się i poszedł sobie... Czy mnie słyszysz?
    Ireczaj palcami rąk chwyta powietrze. W tej ehwili jest jej zupełnie obojętne, kto znajduje się obok niej i co o niej myśli.
    — Fiokło, pomóż mi — krzyczy nagle i unosi się na posłaniu, ale szorstkie ręce wyrobnicy przyciskają ją do pościeli.
    — Leż, pocierp jeszcze trochę... już niedługo. Pocierp jeszcze trochę, a będziesz szczęśliwa. Dziecko, które sprawia ból, kiedy się rodzi — potem na pewno matkę uszczęśliwi.
    — Nie chcę takiego szczęścia! Nie chcę! — wola Ireczaj przez łzy.
    — Nie podoba mi się to wszystko — szepcze do siebie Fiokła i znowu bierze się do roboty.
    Zapadł zmrok. Nadeszła czwarta noc męczarni. Parobcy wracali z pracy, rozbierali się, przygotowywali do snu, ale zaśnięcie było niemożliwe. Fiokle oczy same się zamykały, nie zmrużyła ich od chwili, kiedy rozległ się pierwszy krzyk rodzącej; lecz przemogła zmęczenie i snuła się po jurcie, spalając tyle drzewa, że aż jej serce zamierało ze strachu na myśl o takim marnotrawstwie: co będzie, jeśli znów zjawi się gospodarz? Ale natychmiast przecierała ręką poblaclłą twarz, jakby chciała zetrzeć z niej strach:
    — Niech tylko spróbuje coś powiedzieć... niech tylko spróbuje...
    I w samej rzeczy Jednooki już się więcej nie pojawił. Solidny dom gospodarza milczał ponuro, nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk.
    Dopiero następnego dnia koło południa, kiedy wszyscy mieszkańcy jurty poszli już do pracy, Ireczaj uspokoiła się i w końcu zasnęła, a Fiokła uśmiechając się zaczęła owijać nowo narodzonego w zajęcze skórki.
    — O mało matki nie zabiłeś — dogadywała przyglądając się twarzyczce dziecka. — A podobni jesteście do siebie jak dwie krople wody. Tylko oczy masz po ojcu, bystre.
    Fiokła odwróciła dziecko twarzą do okna. Latem przez okno można było zobaczyć dom gospodarzy, ale teraz przez warstwę lodu zastępującą szybę promienie słoneczne przenikały z trudem i nie oświetlały jurty.
    „To nic — pomyślała siwowłosa Fiokła — może lepiej, żebyś w ogóle nie patrzył na ten dom... Tak, chyba lepiej.”
    I jak gdyby na potwierdzenie jej myśli, niespodziewanie i z większym hałasem niż by się można spodziewać po jej nikłej postaci, trzaskając drzwiami, weszła do jurty gospodyni.
    — A więc tak wyglądasz... — zasyczała ze złością, biorąc dziecko z rąk osłupiałej Fiokły. — A więc tak wyglądasz... ty burzycielu mojego domu...
    — O czym ty mówisz, Ulano?... Opamiętaj się! — wykrzyknęła drżącym głosem Fiokła.
    — A ty niby nie wiesz o czym?... Ale nic z tego nie będzie... Póki żyję, nie ustąpię! Gdzie Ireczaj? — warknęła niespodziewanie i niemal rzuciła dziecko Fiokle.
    — Spi teraz... zmęczyła się... To przecież trwało cztery doby...
    — Dobrze jej tak... Najlepiej by było, gdyby z tego nie wyszła...
    — Co też ty mówisz, Ulano? Przecież to prawie dziecko... Cóż ona winna?... Lepiej poszukaj winnych gdzie indziej.
    — Milcz! Czy wiesz, do kogo mówisz? A może mnie z kimś pomyliłaś?
    I kobieta, tak samo wściekle trzasnąwszy drzwiami, zniknęła. Dziecko zapłakało. Fiokła zaczęła je uspokajać.
    — Cicho, maleńki, cicho... Mama śpi, cicho...
    Minęło kilka dni. Nikt niczego nie podejrzewał.
    Tylko Fiokła dostrzegła pewnego razu dziwny błysk w oczach Ireczaj i natychmiast się domyśliła.
    W tym strasznym momencie Ireczaj karmiła niemowlę i mówiła:
    — Spójrz, jakie ma delikatne paluszki... I nóżki ma jak dorosły człowiek. I oczka, i uszki... Wszystko jak u dorosłego.
    Nagle bezmyślnie skierowała wzrok na twarz dziecka i zaczęła powoli przybliżać do jego oka wskazujący palec, jakby chciała go weń wbić. Coraz bliżej i bliżej...
    Krzyk Fiokły ją spłoszył, ukryła ręce za plecami i nagle wstrząsnął nią dreszcz jak od silnego chłodu. Fiokła ostrożnie podkradła się bokiem do Ireczaj i odebrała jej niemowlę.
    — Starczy, starczy, już się najadł... — wyszeptała i powoli odeszła.
    A Ireczaj w dalszym ciągu siedziała w tej samej pozie przytrzymując pierś, jakby wcale nie zauważyła zniknięcia dziecka. Od tego dnia nie spuszczano już jej z oczu. Fiokła zaniosła dziecko do sąsiedniej jurty. Parobcy nie wiedzieli zupełnie, co robić. Gospodarz gdzieś wyjechał i było oczywiste, że ani razu nie wspomniał o biednej dziewczynie. A Ireczaj, gładząc rękami napęcznia-łc od pokarmu piersi, przez całe dnie z troską przeszukiwała wszystkie kąty, grzebała w szmatkach i powtarzała:
    — Jak to się mogło stać, jak to się stało?... Przecież go miałam, sama go urodziłam... Gdzie ja go mogłam położyć? Taki delikatny, z rączkami i nóżkami zupełnie jak u dorosłego...
    Fiokła odwracała się, ocierała łzy rękawem i odprowadziwszy Ireczaj do kąta, ściągała pokarm z jej piersi. Jak długo by to trwało, nie wiadomo, ale powrócił książę i po zagrodzie rozeszły się słuchy:
    — U gospodarzy piekło...
    — Ulana upiera się, żeby wygnać Ireczaj...
    — Boże miłosierny! Gdzie się ta biedaczka podzieje?
    — Co będzie z dzieckiem?
    Po trzech dniach z pańskiego domu wyszedł zasępiony gospodarz i rzucił parobkom kilka słów. Ireczaj okutaną w wilczą skórę posadzono na sanie, wrzucono do nich jej nędzny dobytek i gdzieś ją wywieziono. Ale już pod wieczór wszyscy się dowiedzieli, że książę rozkazał umieścić Ireczaj u samotnych starych ludzi mieszkających w odległości pięciu czy sześciu wiorst od zagrody.
    — Jednak sumienie nie pozwoliło mu jej wygnać jak psa. Pomyślał o jej losie — Fiokła dowiedziawszy się o tym westchnęła z ulgą. Przewinęła właśnie chłopca, wetknęła mu do ust butelkę z mlekiem i zamyśliła się. Dziecko szybko wyssało mleko i zaczęło krzyczeć.
    — Chcesz jeszcze? To dobrze. Wyrośniesz na dużego chłopca — mamrotała staruszka, napełniając powtórnie butelkę. — Musisz wyrosnąć... Być może kiedyś naprawdę uszczęśliwisz swoją matkę, jeśli ona tego doczeka.
                                                                               II
    Życie chłopca układało się niezwykle, chociaż on sam nawet nie domyślał się tego.
    Miał obydwoje rodziców, ale powiedziano mu, że jego ojciec nie żyje, a za swoją matkę uważał starą Fiokłę. Ale pomimo że inne dzieci miały ojców i młode matki, jego karmiono nie wiedzieć dlaczego lepiej od innych. Niukus odnosił się do innych dzieci przyjaźnie, chociaż spostrzegł, że one zachowują się wobec niego inaczej niż wobec siebie nawzajem. Zamiast mu oddać w bijatyce, trzymały się odeń z daleka i nie były zbyt rozmowne, gdy znajdował się w ich towarzystwie.
    Najbardziej ze wszystkich lubił starą Fiokłę, a najbardziej nie cierpiał chorej gospodyni: gdy nawinął jej się pod rękę, z nienawiścią tarmosiła za ucho lub biła po głowie, nawet wówczas gdy Niukus nic nie zawinił.
    Również księcia przechadzającego się po podwórzu z groźną miną Niukus się bał. Ze strachem spoglądał na jego długie wąsy i wiszący u pasa rzemienny bat, zazwyczaj wlokący się za nim po ziemi. Często ten bat ze świstem spadał na grzbiet konia lub na plecy człowieka i w takich chwilach Niukus zatykał uszy i pędem uciekał do jurty. Gospodarz nigdy nie zbliżał się do chłopca, ale Niukus często wyczuwał na sobie dziwne, paraliżujące spojrzenie jego palących oczu. W takich razach robiło mu się nieswojo i chował się.
    Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło. Zaczęło się od błahego na pozór wydarzenia. Niukus podczas zabawy pociągnął za włosy małego chłopca, a ten rzucił z płaczem:
    — Buuu... Matkę swoją zadręczyłeś, a teraz krzywdzisz młodszych...
    — O czym ty mówisz? — zdziwił się Niukus. — Jak to matkę zadręczyłem? Przecież jest cała i zdrowa.
    — Nie udawaj, że o niczym nie wiesz... synku pomylonej Ireczaj — zawołał chłopiec i zaczął uciekać.
    Niukus nie pobiegł za nim. Poczekał na moment, kiedy został z Fiokłą sam na sam, i zapytał:
    — Mamo, dlaczego mnie nazywają synem pomylonej Ireczaj? Przecież ty nie nazywasz się Ireczaj i nie jesteś pomylona.
    Kubek z mlekiem wypadł z rąk starej, a ona sama zakłopotana osunęła się na ławkę.
    — A więc już się dowiedziałeś... — wymamrotała Fiokła. — Cóż, tego i tak nie dałoby się ukryć... Prędzej czy później... Zresztą czas, żebyś wiedział, masz już przecież dwanaście lat.
    Przytuliła chłopca do siebie:
    — Tak, synku, to prawda, szczera prawda! Ale ty nie mów o Ireczaj, że jest pomylona, nie nazywaj matki szaloną...
    — O czym ty mówisz, matko? — Niukus uwolnił się z jej objęć.
    — Jutro, jutro... jutro wszystko zrozumiesz, bądź cierpliwy.
    Następnego dnia w tajemnicy przed wszystkimi wyszli z zagrody. Fiokła, trwożliwie oglądając się za siebie, prowadziła Niukusa ledwo widoczną leśną ścieżką. Niukusa dziwiły i bawiły zarazem te wszystkie środki ostrożności: sam albo wraz z innymi dziećmi nieraz biegał po lesie, więc nie pojmował, czego Fiokła się boi. Kiedy głośno zaśpiewał, stara mocno schwyciła go za rękę i krzyknęła na niego. Niukus zamilkł. Fiokła wyczuła urazę w jego ponurym milczeniu i wyszeptała:
    — Cierpliwości, cierpliwości, później wszystko zrozumiesz... Na razie nie rób hałasu! Nie trzeba, żeby nas ktoś usłyszał.
    Niosła w ręku zawiniątko z gościńcem: kawałek gotowanego mięsa, miseczkę masła i garść mąki. Szli długo. Początkowo Niukus liczył ała-sy, przez które przechodzili, ale wkrótce stracił rachubę. Poza tym był bardzo zmęczony, miał wielką ochotę posiedzieć na młodej, niedawno wyrosłej majowej trawce, ale Fiokła stanowczo ciągnęła go za sobą. W końcu las rozstąpił się jeszcze raz i przed oczami Niukusa ukazało się jezioro, dość szerokie, bo przeciwległy brzeg był ledwo widoczny we mgle. Niukus nigdy jeszcze nie widział takiego jeziora i aż oniemiał z zachwytu.
    — Chodźmy, chodźmy — ponaglała Fiokła.
    Na brzegu przylepiona do ściany skalnej stała poczerniała chałupa. Dokoła suszyły się sieci, a wśród turzycy chwiała się łódka. Przed domem siedziała młoda kobieta z rozpuszczonymi włosami i wpatrywała się w jezioro.
    — Pst! To ona — wyszeptała Fiokła.
    — Kto?
    — Ireczaj. Twoja matka.
    Niukus utkwił wzrok w postaci siedzącej kobiety. Oczy miała wpółzamknięte, jej ręce złożone na kolanach lekko drżały. Czarne, miękkie włosy rozwiewał wiatr.
    — Jaka piękna — głośno pomyślał Niukus.
    — Tak, tak — podchwyciła Fiokła. — Jest naprawdę piękna, kochaj ją, nie zwracaj uwagi na to, że jest chora... Matkę trzeba kochać...
    — A ty? — zmieszał się Niukus. — Więc ty nie jesteś moją matką?
    — To zależy od ciebie — westchnęła stara wyrobnica i podeszła do Ireczaj. Niukus nie mógł ruszyć się z miejsca. Przenosił wzrok z Ireczaj na Fiokłę, nic nie rozumiejąc. „Mama... która z nich jest moją matką? Która? Czyżby moją matką była ta kobieta? Ale dlaczego powiadają, że jestem przyczyną jej nieszczęścia?”
    — Jak się masz, Ireczaj! — powiedziała Fiokła. — Jak ci się żyje? Przyniosłam dla ciebie mąkę. Upieczesz racuszki.
    — Fiokła? Fiokła? — ocknęła się Ireczaj. — Więc przyszłaś? Czekałam na ciebie. Zapomniałam poprzednim razem cię zapytać... — Wstała z ziemi. — Chciałam cię zapytać... O co? Znów chyba zapomniałam.
    — Pytaj, pytaj. — Stara pieszczotliwie pogładziła ją po ramieniu.
        Co to było takiego? Już wiem. Chciałam cię zapytać, gdzie położyłam chłopca? Miałam takiego maleńkiego chłopca, ale był całkiem jak dorosły... Z rączkami, z nóżkami...
    — Właśnie go przyprowadziłam. Niukus! Chodź tutaj prędko.
    Niukus zbliżył się ze strachem i opuścił głowę. Nie wiadomo dlaczego bał się spojrzeć w twarz Ireczaj.
    — To ma być on? Nieee — powiedziała Ireczaj przeciągle i odtrąciła Niukusa. — Nie. Tamten był maleńki, zupełnie maleńki...
    — On wyrósł, Ireczaj. Dwanaście lat już przecież minęło.
    — Dwanaście lat? Co też ty mówisz? — zaśmiała się Ireczaj. — Przecież to było wczoraj... Ale chodźmy do domu. Teraz tutaj mieszkam. Prawda, że tutaj ładnie?
    Niukus wszedł za kobietami do ciemnej jurty. Była ona równie maleńka jak ta, w której Niukus mieszkał, tylko że tutaj z każdego kąta — z glinianej podłogi, z zakopconych ścian, z sufitu — unosił się duszący zapach ryb.
    — No i co, Ireczaj? — ze złością błysnęła oczami wstająca właśnie z ławy starucha. — Gdzie drzewo?
    — Drzewo? Drzewo? Drzewo jest w lesie... — wymamrotała Ireczaj i wybiegła.
    — Prawdziwe utrapienie z tą pomyloną. O wszystkim zapomina. Książę, kiedy ją tu przywiózł, mówił: będziesz miała wyrękę. Ładna mi wyręka. Dwanaście lat już się męczę. Co dzień ta sama mordęga — skarżyła się gospodyni. — A któż to z tobą przyszedł, Fiokło?
    — Jej chłopiec.
    — To znaczy Niukus! Niczego sobie chłopiec, wyrośnie na silnego młodzieńca. Więc chłopiec ma już dwanaście lat? Ech, jak ten czas leci.
    Fiokła rozwiązała węzełek. Potoczyła się leniwa rozmowa. Niukus nie słuchał. Z bólem w sercu rozmyślał nad dziwnym zbiegiem okoliczności: On ma dwanaście lat, a jego matka — jeśli ta kobieta jest istotnie jego matką — mieszka nad tym jeziorem również dwanaście lat... Co się z nią działo przedtem? Dlaczego go zostawiła?
    W drodze powrotnej zapytał o to Fiokłę.
    — Jeszcze nie czas, żebyś się o tym dowiedział wymijająco powiedziała stara. — Ale o matce pamiętaj... Ona wobec ciebie nic nie zawiniła.
                                                                              III
    Od tego dnia Niukus zaczął coraz częściej odwiedzać chatę nad jeziorem. Zwykle wybierał się tam sam, buz Fiokły — stara wyrobnica nie miała na to czasu. A Niukusa nikt do pracy nie gonił. Chło-piur mu zjadał teraz smaczniejszych kąsków, ale odkładał je, żeby potem zabrać ze sobą. Sam nie wiedział, co go ciągnęło do tej zadymionej, rybackiej jurty, w której mieszkała jego prawdziwa, chociaż nie całkiem zdrowa na umyśle matka. Ona sama przyzwyczaiła się powoli do niego i nawet go poznawała. Niukus bardzo prędko się zorientował, że życie Ireczaj nie jest łatwe: sam rybak, którego prawie nigdy nie było w domu, odnosił się do niej ze współczuciem, natomiast stara wiecznie dokuczała jej, zmuszała do wykonywania najczarniejszej roboty, drwiła ze słabej pamięci Ireczaj. Prawdę powiedziawszy, pomylonej było to zupełnie obojętne: nie obrażała się za wymyślania i poprzestawała na tym, co jej dawano. Niukus w miarę swoich sił starał się pomagać Ireczaj i wyręczał ją w pracy.
    — Zuch chłopak — szczerząc zepsute zęby mówiła żona rybaka. — Swój grzech starasz się odkupić...
    — O czym ty mówisz? — nie wytrzymał pewnego razu Niukus.
    — Ech, chłopcze, już czas najwyższy, żebyś wiedział. Twojej matce rozum się pomieszał, kiedy ciebie rodziła. Dlaczego stoisz jak słup? Patrz, stary już wrócił. Pomógłbyś mu wyciągnąć łódkę. ^ Połykając łzy Niukus pobiegł w stronę brzegu. Stary Betiur powracał z obfitym połowem, jego twarz jaśniała radością. Rozpacz przepełniająca Niukusa była tak widoczna, że poczciwy rybak od razu to zauważył.
    — Co się stało, mały?
    Niukus upadł na trawę.
    — Dlaczego, dlaczego — załkał — wszyscy ludzie mówią, że matka zrobiła się taka... z mojej winy?
    — Naprawdę nie wszyscy — zasmucił się stary rybak. — To pewnie moja stara tak mówi. Już jak ona coś powie, to powie. Nie słuchaj jej. Ty nie masz z tym nic wspólnego. Chodź, pójdziemy czyścić ryby.
    Pogładził Niukusa po głowie. Chłopiec wstał posłusznie i wziąwszy wiadro z rybami poszedł za Betiurem. Stara rozpaliła ogień w jurcie, chociaż było lato — lubiła, żeby było ciepło i duszno. Niukus przycupnął w kącie i zajął się oprawianiem śliskich, jeszcze żywych karasi. Od czasu do czasu karasie wyślizgiwały się chłopcu z rąk i wpadały do wiadra, ochlapując mu twarz mętnymi bryzgami.
        Hej tam, gospodarze! — rozległ się z podwórza dźwięczny głos. — Czy przygarniecie zmęczonego wędrowca, a jego koniowi dacie wiązkę siana?
    — A któż to taki ważny, że woła nie przestąpiwszy jeszcze progu? Wyjrzyj no, Niukus — powiedział Betiur.
    Niukus odłożył nie doczyszczoną rybę, wyskoczył z jurty i prawie zderzył się z wysokim, barczystym nieznajomym.
    — Ha, ha, ha! — roześmiał się głośno nieznajomy. — Co tak wytrzeszczyłeś oczy, zajączku? Przestraszyłeś się, czy co? Nie bój się. Do waszej chatki zawitał znakomity ołonchosut [* Pieśniarz układający i wykonujący ołoncho.] Ochonoon na swoim srokatym wierzchowcu.
    Wskazał ręką równie potężnego jak jego właściciel ogiera, przywiązanego do belki.
    — Ołonchosut Ochonoon? — zapytał Niukus, wspinając się na palce z ciekawości.
    — Tak jest, we własnej osobie — zawołał ołonchosut i łaskocząc Niukusa pod pachami wgramolił się do jurty.
    — Oho, ho! A ja już sobie myślałem, kto to tak ryczy jak byk na wiosnę! Wchodź! — twarz starego rybaka rozjaśnił uśmiech. — Jakie nowiny? Opowiadaj! Niukus! Uwijaj się szybko z tymi rybami!
    — Nic nowego. — Ochonoon usadowił się na ławie. — Przejeżdżałem tędy, więc pomyślałem sobie, że wstąpię. A ty, Betiurze, wciąż grzebiesz w tym swoim jeziorze?
    — Cóż robić, żyć przecież trzeba, nie wszyscy jak ołonchosut mogą liczyć na poczęstunek dobrych ludzi.
    — Już ja bym chciał ciebie widzieć na moim wikcie — zaśmiał się znów Ochonoon — nawet wiosła byś nie udźwignął! Ale powiedz mi, dlaczego wszyscy myślą tylko o jednym — jak sobie brzuch napchać?
    — Tak to już jest na tym świecie...
    — Masz rację, Betiur, masz rację! Ą.le, ale, ja też bym coś przekąsił. A co dziś macie do jedzenia?
    — Wczoraj były karasie i dziś będą karasie. Niukus, ryby gotowe? A czemu ogień się nie pali? Hej, stara!
    — Ireczaj poszła po drzewo i nie wraca. Już ja jej pokażę!
    Stara rozgniewana wybiegła z jurty.
    Niukus, zapomniawszy o rybach, szeroko otwartymi oczami spoglądał na Ochonoona. Pierwszy raz w życiu widział ołonchosuta, o którym dokoła krążyły legendy. Hulaka i karciarz, wieczny włóczęga, co miejsca w domu nie zagrzeje, Ochonoon należał do tego gatunku ludzi, którzy nie tylko układali i kochali ołoncho, ale również święcie wierzyli w istnienie wymyślonych przez siebie postaci. Pewnie dlatego były one tak przekonywające, że wiara ołonchosuta udzielała się słuchaczom. Niegdyś Ochonoon bywał częstym gościem w okolicznych ałasach, ale gdy tylko utorował sobie drogę do miasta, prawie przestał pojawiać się w rodzinnych stronach.
    — Ołonchosut Ochonoon — wyszeptał Niukus. Ochonoon zwrócił się w jego stronę.
    — A czyj to chłopiec? Powiedz, Betiur! Czyżby twoja stara zległa na stare lata?
    — E tam, moja stara od dawna już się do niczego nie nadaje. To syn naszej Ireczaj.
    — Jakiej Ireczaj?
    — Dawno u nas nie byłeś. Dziewczyna pomylona u nas mieszka. Opiekujemy się nią. Z rozkazu księcia. Płaci nam odzieżą.
    — A, przypominam sobie. A chłopiec też jest u was?
    — Nie, Niukus mieszka tam, u Jednookiego. To znaczy u Mitrija. — Stary zerknął z ukosa w stronę Niukusa. — Zachodzi tu czasem odwiedzić matkę.
        Słyszałem, słyszałem... — pokiwał głową ołonchosut. — Biedna kobieta... A małemu też pewnie niełatwo. Co, Niukus? Jak ci się wiedzie? Czy Ulana cię bije?
    „Skąd on to wie?...” — pomyślał Niukus. Na wspomnienie Ulany skulił się. Dzień zbliżał się ku zachodowi, czas było wracać do domu. Ale nie chciało mu się odchodzić od tego wesołego i z pewnością dobrego człowieka.
    Drzwi się otworzyły, weszła Ireczaj z wiązką drzewa. Za nią dreptała stara.
    — Tutaj połóż! Tutaj! — zawołała. — Diabli to nadali...
    Wyrwała jej drewno, kilka polan upadło i boleśnie uderzyło Ireczaj w nogi. Kobieta schwyciła się za bolące miejsce i jęknęła.
    — Dlaczego krzyczysz na nią, dlaczego ją bijesz? — Niukus zerwał się i z zaciśniętymi pięściami ruszył w stronę starej, ale opamiętał się, rozpłakał i wybiegł z jurty. Jego jedynym pragnieniem było ukryć się jak najdalej od ludzkich oczu, znaleźć się sam na sam z własnym bólem. Wpadł do ciasnego, przesyconego zapachem nawozu chlewa i zaszył się w najciemniejszym kącie. Jeszcze nigdy tak gorzko nie płakał: życie nie zraniło go dotąd równie boleśnie. Nagle dały się słyszeć ciężkie kroki i czyjaś silna ręką chwyciła go za kołnierz. Był to Ochonoon.
    — Chodźmy, przyjacielu, chodźmy — powiedział ołonchosut. — Płaczesz z powodu matki? To dobrze. Ale na babkę się nie gniewaj. Spróbuj ją zrozumieć... Ty wpadasz tu tylko od czasu do czasu. A stara morduje się z twoją matką już dwanaście lat. Tak to jest. Czy wytrzymałbyś tak długo?
    — Ja... ja wytrzymam całe życie... całe życie... — Niukus zanosił się łkaniem.
    — Tylko tak mówisz... Poza tym dla ciebie to jest matka, a dla starej — kimże ona jest?
    Niukus umilkł. Słowa Ochonoona nie uspokoiły go, ale poruszyły do głębi, wywołały pragnienie udowodnienia, że nie jest taki, za jakiego go uważają, pokazania, że nigdy nie zapomni o matce i zawsze będzie się o nią troszczył.
    — Chodźmy, mały — Ołonchosut pociągnął za sobą Niukusa. — Zaśpiewam ci ołoncho. Będę śpiewał dla wszystkich i wszyscy będą myśleli, że śpiewam dla nich, ale ty pamiętaj: to ołoncho jest dla ciebie. Słyszałeś kiedyś o Uot-Dżulustanie?
    — Nie. Nie słyszałem.
    — Jak mogłeś żyć, skoro nie słyszałeś o Uot--Dżulustanie? Jak będziesz żył, nic o nim nie wiedząc? Idziemy, chłopcze, i żadnych wykrętów.
    — Słońce już zachodzi. Muszę wracać do domu.
    — Dom poczeka. Ołonchosut czekać nie może.
    Kiedy w ciasnej, pachnącej niezmiennie wilgocią i rybami jurcie ściemniło się, rybak Betiur rozpalił na kominie wielki, uroczysty ogień. Ogień chichotał i potrzaskiwał, sypiąc iskry na wszystkie strony.
    — O, skromny kominku, wylepiony gliną! Jakże często mi ciebie brak, jak bardzo chciałbym wyciągnąć ku tobie ręce, ogrzać się twoim oddechem. Chciałbym, jak w czasach dzieciństwa, uklęknąć przed tobą i ledwo dosłyszalnie szeptać tajemnicze zaklęcia... Szukać w tobie osłony i pomocy w ponury, chłodny dzień, w niedobrą godzinę mojego życia... Bądź ze mną zawsze, niezapomniany ogniu, ogrzewaj moje serce, wylepiony gliną kominku! Opowiem wam o sławnym bohaterze, Uot-Dżulustanie, który pojawił się w Srodliowym Swiecie [* Według wyobrażeń Jakutów, wszechświat dzielił się na trzy części: Górny Świat (niebo), Środkowy Świat (ziemię) i Dolny Świat (podziemne królestwo).] w najtragiczniejszym momencie, n tym, jak walczył z niesprawiedliwością na ziemi i jak swoją matkę rodzicielkę uwolnił z Dolnego Świata, z królestwa złych duchów i diabłów. O tym właśnie chcę wam opowiedzieć i głos swój dostroiłem do tej opowieści. — Ołonchosut siedział na wprost ognia, pochylony do przodu, ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w jeden, jemu tylko wiadomy, punkt. Od czasu do czasu pokazywał i spluwał na podłogę.
    Niukus nie spuszczał wzroku z Ochonoona. Oczy śpiewaka nienaturalnie połyskiwały, wzniesione do góry czarne brwi przecinały poczerwieniałą od ognia twarz na dwie nierówne części, z których górna była nieruchoma i jakby martwa, dolna natomiast, z poruszającymi się, spękanymi od wiatru wargami, przypominała w tej chwili Niukusowi wulkan pulsujący przedziwnymi wizjami.
    Do ciasnej, ubogiej jurty wszedł człowiek o silnych rękach i jasnym spojrzeniu. To właśnie on, Uot-Dżulustan! To jego ogień płonie na kominku! Przybył z zupełnie innego, niepodobnego do Niukusowego życia, z całkiem odmiennego świata.
    — Powiadają, że w Środkowym Swiecie do czasu pojawienia się Uot-Dżulustana rządziły potwory podziemnego królestwa. Cała władza znajdowała się w ich rękach, wszystko było im podległe. Ale pewnego razu złe duchy dowiedziały się, że w Środkowym Swiecie — świecie ludzi — urodził się chłopiec, którego przeznaczeniem było zwyciężyć je. Wówczas, nie mogąc sobie poradzić z młodym bohaterem, porwały kobietę imieniem Ajtały-Hotun, jego matkę, i zawlokły ją do podziemnego królestwa. Całą ziemię objechał Uot-Dżulustan w poszukiwaniu swojej rodzicielki, obszedł też całe niebo i wtedy uświadomił sobie, że matka może przebywać tylko w Dolnym Swiecie. Udał się tam, zaatakował podłe straszydła i zabijał je setkami, a kiedy zostało ich już niewiele, te, które ocalały, postanowiły ratować się podstępem. Wyjęły więc, jak powiadają, duszę z Ajtały-Hotun i ukryły ją, a bezduszne ciało zaniosły na ziemię.
    Gdy tylko Uot-Dżulustan to spostrzegł, wyru- I szył natychmiast na poszukiwanie ciała swojej ma- J tki do Środkowego Świata pełnego słońca, kwia- | tów i trawy. Powiadają, że stał nasz bohater nad i ciałem matki i płakał gorzkimi łzami, jakich nigdy jeszcze nie wylewał. I jak głosi podanie, skropio- I na tymi łzami matka-rodzicielka Uot-Dżulustana ocknęła się...
    Ogień przygasł, pozostał tylko popiół i kilka czerwonych węgielków. Ochonoon umilkł. Jego twarz rozchmurzyła się. Wziął kubek z rąk gospodyni i napił się herbaty.
    — Dziękuję... bardzo ci dziękuję, Ochonoonie... — odezwał się rybak. — Zrobiłeś nam wspaniały podarek, nie wiem nawet za co... Nieczęsto mamy ze starą okazję słuchać ołonchosuta. Wszyscy omijają naszą jurtę, a my nigdzie nie jeździmy. Nie wiem, jak ci się za to odwdzięczę...
    — Pościel mi gdziekolwiek, ot i cała wdzięczność — powiedział ołonchosut ziewając. — Zmordowałem się setnie. Gdzie mnie nie nosiło? Nawet Jednookiemu zdążyłem dać po mordzie.
    — Co? Księciu Mitrijowi? Co też ty opowiadasz? — zawołał Betiur ze strachem. — A za co?
    — Było tak. Upatrzył sobie mojego ogiera. Z początku wybrzydzał, mówił, że w swoim tabunie ma dwadzieścia lepszych. Pojąłem, o co mu idzie — chciał obniżyć cenę. A potem — sprzedaj! Najpierw wybrzydza, a potem sprzedaj. Dobry numer, co? Nie mogłem się powstrzymać. Jeszcze by tego brakowało, żebym musiał oddać Jednookiemu swojego jedynego konia!
        Opamiętaj się, chłopcze! Czemu ty go wciąż nazywasz Jednookim — wtrąciła się starucha. — Ma przecież swoje imię, jak na uczciwego człowieka przystało. Patrz, jego syn tutaj siedzi...
    — E, co tam — zaśmiał się ołonchosut. — Niukus mnie nie zdradzi. Prawda, chłopcze? — poklepał Niukusa po ramieniu, a chłopcu zrobiło się ciepło na sercu. — Poza tym co w tym strasznego, jeśli Mitrij się dowie, że nazwałem go Jednookim, skoro już mu dałem po mordzie?
    — Tobie się może nic nie stanie — ciągnęła swoje stara — ale nam? Przecież w naszej jurcie tak o nim mówisz.
    — Przestań gadać! — zawołał stary. — Mam już tego dość. Nie słuchaj jej, Ochonoonie. Idziemy spać.
    Niukusa położono obok ołonchosuta — tak chciał sam Ochonoon. Przykrył chłopca swoją ogromną ręką i ten od razu się rozgrzał i zdrzemnął w takt głośnych uderzeń serca olbrzyma. Ale niespodziewanie Niukus przypomniał sobie o dawno śpiącej Ireczaj.
    — Ochonoonie — wyszeptał. — A czy ja... jak myślisz... czy ja mógłbym przywrócić duszę mojej matce?
    — Twojej matce... — Ochonoon zamyślił się. — Któż to może wiedzieć, mały... Gdyby miała spokój, ciszę i człowieka, który by ją pokochał... Męża, rozumiesz? Miłość robi cuda. Miłość potrafi uleczyć... Ale ty jesteś jeszcze mały, nie rozumiesz tego. A co najważniejsze, gdzie znajdziesz człowieka, który pokochałby pomyloną kobietę, choćby nawet była bardzo piękna?...
    „O czym on mówi? — pomyślał Niukus. — Mąż... na co tu mąż? Ale on mówi, że nikt jej nie pokocha... Czyżby nie było na świecie dobrych ludzi? A Fiokła, a Betiur? Są dobrzy ludzie, są na ] pewno... Trzeba ich tylko poszukać...”
    — Ja go znajdę, Ochonoonie! Słyszysz mnie? — Niukus szturchnął w bok ołonchosuta.
    Ale ten już nic nie słyszał. Zasnął.
    — Ochonoonie! — zawołał przebudzony Niukus, jeszcze senny, obmacując ręką posłanie.
    — Co za Ochonoonie? — rozległ się nad nim gruby głos. Czy był tu Ochonoon?
    Niukus zerwał się natychmiast z posłania i przetarł oczy. Zbyt dobrze znał ten głos, żeby się wylegiwać, usłyszawszy go. Podświadomy, niezrozumiały strach — mimo że książę nigdy go nie skrzywdził — ścisnął serce chłopca. Mitrij usiadł na posłaniu.
    — A więc to tak — wyszeptał złowieszczo — więc w domu nie nocujesz, zadajesz się z tym włóczęgą, z tym rozbójnikiem. Skąd się tu wziąłeś? Byłeś już tu kiedy?
    Niukus milczał jak zaklęty.
    — Betiur! — wrzasnął Jednooki — czy on tu u ciebie jest nie pierwszy raz?
    — Ee... — dał się słyszeć drżący głos rybaka — pierwszy raz... nie, nie pierwszy... ee... zachodzi tu czasami.
    — Po co tu przychodzisz?
    Niukus jak przedtem nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. Do jurty weszła Ireczaj. Przez chwilę przyglądała się księciu, potem cofnęła się i wybiegła z krzykiem.
    „I matka... matka też się go boi... A mnie pewno zabije. Dlaczego matka krzyczała? Na pewno ją bił... na pewno.”
   I nieoczekiwanie dla samego siebie podjął decyzję:
    „Jeśli mnie nie zabije, ucieknę!”
    — Wstawaj — powiedział ponuro Jednooki. — Czas, żebym się tobą zajął. Rozpuściła cię Fiokła, całkiem się rozwałkoniłeś. A teraz marsz do domu!
    Schwycił chłopca za rękę i wyciągnął z jurty. Przy belce stał pochrapując i bijąc kopytami o ziemię koń Jednookiego. Ogier Ochonoona zniknął we mgle razem ze swoim panem, w tej samej mgle, z której niedawno wyłonił się przed Niukusem.
                                                                             IV
    W samo południe pewnego lipcowego dnia ledwo widoczną leśną ścieżyną, przechodząc z jednego ałasu w drugi, szła trójka wędrowców: kobieta, chłopiec i pies. Właściwie słowo „szli” odnosiło się tylko do ludzi: Mochsogoł, łaciaty, śmieszny kundel, to wybiegał naprzód, obwąchując drzewa lub przesiadując w cieniu, to znów pędził jak szalony, wywaliwszy z powodu gorąca czerwony język. Biegł naprzód, zatrzymywał się i poszczekując zachęcająco oczekiwał wędrowców. Czasem skakał Niukusowi na pierś, ale ten odpychał go niezadowolony.
    Zdjąwszy wypłowiałą koszulinę z oderwanym do połowy rękawem, Niukus wepchnął ją do węzełka i pomyślał, że przyjemnie byłoby się wykąpać. Upał dokuczał okrutnie. Słońce wisiało wprost nad głową. Niukus przerzucił węzełek z jednego ramienia na drugie. W węzełku tym znajdowały się wszystkie ich podróżne zapasy: kilka suchych placków i odrobina masła w miseczce. Zabrane na drogę jedzenie dawno już zjedli, a ludzie, których spotykali, niechętnie dzielili się pożywieniem.
    Niukus spojrzał na matkę. Uśmiechała się. Spo- 1 strzegłszy to Niukus również miał ochotę się uśmiechnąć, ale natychmiast wykrzywił wargi w gorzkim grymasie. Westchnął jak człowiek dorosły i próbował przełknąć dławiący go w gardle kłębuszek.
    — Odpoczniemy trochę, mamo. Nie można długo iść przy takim upale. Posiedź sobie w cieniu, a ja tymczasem pobiegnę nad jezioro i ponurkuję. Daj, zmoczę ci chustkę.
    — Chcesz nurkować? Ani się waż, ani się waż, coś ty... Nurkowanie jest niebezpieczne! Tam w wodzie siedzą diabły... — wyszeptała Ireczaj wpijając palce w ramię Niukusa.
    — No, już dość tych głupstw. — Głos chłopca natychmiast stał się surowy. — Dlaczego rozpuściłaś włosy? Jeśli zrobisz to jeszcze raz, nie będę cię więcej czesał.
    Kobieta zawstydzona popatrzyła na syna i nie wiadomo dlaczego zmieszała się. Jej ożywiona twarz uspokoiła się nieco, a błysk w oczach zagasł.
    Chłopiec wziął ją za rękę, zaprowadził pod rozłożyste drzewo, w cień, i zaczął powoli rozczesywać jej splątane włosy metalowym grzebieniem. Miał wprawę, więc szybko uporał się z robotą. Ale znów poczuł, że kłębuszek powtórnie dławi go w gardle, a z oczu popłynęły mu łzy. Grzebień upadł na trawę. Dobrze, że Niukus klęczał z tyłu za plecami matki i ta nie spostrzegła jego płaczu. Nie wiadomo dlaczego bała się łez.
    Niukus zwinął jej włosy w węzeł i spiął go grzebieniem. Matka coś nuciła. To oznaczało, że jest spokojna i że można odejść na chwilę.
    — Posiedź sobie tutaj, ja zaraz wrócę — zawołał i puścił się pędem w dół, na dno ałasu.
    Mochsogoł jakby tylko na to czekał, rzucił się za nim, omal nie wywinąwszy kozła. Przegoniwszy Niukusa zdążył liznąć go w rękę, co miało być wyrazem wdzięczności za dostarczoną zabawę. Jezioro od razu wyłoniło się przed nimi. Niukus schwycił Mochsogoła za gęstą sierść i z rozmachem cisnął do wody. Pies natychmiast odnalazł płyciznę, wygramolił się na brzeg, na trawę, i zaczął się przyglądać, jak pływa i nurkuje jego pan. Niukus mógłby siedzieć w wodzie bez przerwy, ale wypłynąwszy na powierzchnię zauważył, że Mochsogoł dokądś wlecze jego spodnie.
    — Puść, głupcze! Puść! — zawołał Niukus wyskakując z wody. Mochsogoł zostawił spodnie i czując, że może być ukarany za psotę, odskoczył na bok.
    — Idziemy, Mochsogoł! Matka czeka.
    Matka leżała pod tą samą brzozą. Niech sobie odpoczywa. Strasznie dziś gorąco... Niukus pogroził psu palcem, nakazując, żeby był cicho, a sam usiadł obok matki. Niech śpi... Wyruszymy później, kiedy upał nieco osłabnie. Pójdziemy i niech się dzieje, co chce, a odnajdę tego człowieka, który uratuje matkę swoją miłością. Żeby nie wiem co, odnajdę go.
    Niukus przypomniał sobie, jak pierwszego dnia po ucieczce, gdy tak samo leżeli na skraju ałasu, podszedł do nich dobrze ubrany, pucołowaty chłopak — najprawdopodobniej syn jakiegoś baja. Nadszedł nie wiadomo skąd i zanim się przywitał, długo i dokładnie im się przyglądał.
    — Kim jesteście? Dokąd idziecie? — zapytał w końcu przykucnąwszy na ziemi.
    — Po prostu idziemy... idziemy w gości... — zmieszał się Niukus, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Ireczaj ocknęła się i utkwiła wzrok w twarzy chłopaka. Niukus zauważył, że matka jakoś szczególnie natarczywie przyglądała się każdemu nowo poznanemu człowiekowi, a robiła to inaczej niż normalni ludzie, którzy przenoszą wzrok z jednej części ciała na drugą — patrzyła nieruchomo, wbijając wzrok w jakiś wybrany punkt twarzy.
    — Co mi się tak przyglądasz? — Nieznajomy ze złością zaczął się wiercić w miejscu. — Człowieka nie widziałaś, czy co?
    Niukus pociągnął chłopaka za rękaw.
    — Nie gniewaj się na nią...
    — Dlaczego nic nie mówisz? — chłopak uwolnił się od Niukusa. — Nie podobam ci się, czy jak?
    Ireczaj odwróciła wzrok w drugą stronę i niespodziewanie zachichotała.
    — Ech, sokolik! Sokolik! — wołała ze śmiechem. — Olbrzym! Bohater! Nie... — głos jej przeszedł w szept. — Nie... to nie Mitrij.
    — Często z nią tak bywa? — zapytał chłopak Niukusa, pukając się palcem w czoło.
    — Eee... nie wiem... różnie bywa — wymamrotał chłopiec.
    — A więc to tak... Do kogo idziecie w gości?
    — My nie idziemy w gości... My... — Niukus zupełnie się zmieszał.
    — Nie wstydź się, opowiadaj.
    — Ja... ja chciałbym matkę wyleczyć.
    — A to w jaki sposób?
    — Powiedział mi ołonchosut, że jeśli odnajdziemy człowieka, który pokocha moją matkę i zostanie jej mężem, wtedy ona...
    — Ach tak... — roześmiał się chłopak. — To znaczy wybierasz się w swaty. A do kogo?
    — Jeszcze sam nie wiem.
    — Więc jak się będziesz umawiał? Wiesz chyba, że za obłąkaną kałym jest podwójny?
    — O czym ty mówisz?
    — To znaczy za darmo. Ha-ha-ha. No, jeśli za darmo, to można spróbować. Czy wyjdziesz za mnie za mąż, bladolica? Co? — chwycił Ireczaj za ramię.
    — Za mąż, za mąż... — wyszeptała Ireczaj. — Prawda, że jesteś dobry... prawda, że jesteś ładny, wesoły...
    — Oczywiście, oczywiście! I dobry, i piękny, i wesoły... Czego trzeba więcej... Chodźmy do lasku... Będziemy się kochać...
    — Dość! Dość tych żartów! — z trudem hamując płacz zawołał Niukus i odepchnął chłopaka od Ireczaj.
    — A co — chłopak wyszczerzył zęby — kandydat na męża ci się nie podoba? Bierz takiego, jaki się trafia. Innego tak łatwo nie znajdziesz.
    — Znajdę! Znajdę!
    — Więc sobie szukaj — rozzłościł się pucołowaty. — A teraz precz z mojej ziemi. Szybko. Żeby mi śladu po was nie zostało...
    Pogroził im pięścią i zniknął.
    Po tym zdarzeniu Niukus dał sobie słowo, że już nigdy nikomu nie powie, dokąd się wybierają.
    Ten człowiek, którego szukają sam się wszystkiego domyśli, jemu niczego nie trzeba będzie tłumaczyć. On jest silny, spokojny, wysoki, trochę podobny do Ochonoona. Jest bohaterem. On — to Uot-Dżulustan. Do pasa ma przypięty ogromny miecz, na głowie nosi sobolową czapkę, jego spojrzenie pała ogniem. On posadzi Niukusa i matkę na swojego konia i powiezie do domu. Jaki też może być jego dom? Ogromny, ogromny, dużo większy od domu Jednookiego. Ten dom jest tak wielki, jak śpiewa się w ołoncho, że człowiek siedzący w przeciwległym kącie izby wydaje się nie większy od sowy... i jeszcze... o czym jeszcze śpiewa się w ołoncho?
    I ten bohater pokocha matkę, wtedy ona wyzdrowieje i będzie taka sama jak inne kobiety. Będzie godna Uot-Dżulustana. Nikt już więcej nie będzie krzywdził ani jej, ani Niukusa — nawet Jednooki, nawet stara rybaczka... Nikt nie będzie już o niej mówił „pomylona Ireczaj” ani jego nie nazwie synem obłąkanej. Niukus go odnajdzie, na pewno go odnajdzie! Choćby nawet przyszło im wędrować po tajdze i po ałasach przez wiele lat. On nigdy matki nie opuści, przecież ona oprócz niego, Niukusa, nie ma nikogo.
    Matka przebudziła się i otworzyła oczy.
    — Niukus? To ty, Niukus? — Ireczaj podniosła się. — Wiesz, Niukus, miałam sen. Śniło mi się, że miałam maleńkiego chłopca, który był zupełnie jak żywy. Nie widziałeś go przypadkiem, Niukus?
    — Przecież to ja, mamo. Jak ty wszystko zapominasz! Tyle razy ci już mówiłem — delikatnie napomniał ją Niukus i pomyślał, że zbyt długo wędrowali pod palącymi promieniami słońca. Przez te dwa tygodnie poznał dokładnie wszystkie dziwactwa matki. I albo się do nich przyzwyczaił, albo też z każdym dniem zmniejszała się ich liczba, nawet jej ruchy utraciły dawną kanciastość, mowa — nabierała sensu, a spojrzenie przejaśniło się. Ale czasem wszystko od nowa waliło się w gruzy i Ireczaj wpadała w prawdziwy obłęd.
    — A może byśmy coś zjedli? — zapytał chłopiec, wpatrując się z niepokojem w twarz matki. Wbił zęby w sznurek, którym był zawiązany węzełek, rozwiązał go, wyjął placek i liznąwszy go z niecierpliwości, podzielił jedzenie na trzy części: dla matki, dla siebie i dla Mochsogoła. Masło w miseczce roztopiło się zupełnie i Niukus robił sobie wyrzuty, że zapomniał zakopać je w mchu. Zamoczył wszystkie trzy kawałki placka w maśle, jeden podał matce, drugi rzucił psu. Mochsogoł schwycił placek w locie, położył się i zaczął go pracowicie obgryzać. Niukus chciwie jadł swoją porcję, trzymając placek w obydwu rękach i uważając, żeby nie uronić nawet okruszyny. Matka odłamywała kawałek po kawałku i przełykała obojętnie.
    Niukus nawet się nie spostrzegł, kiedy skończyć jeść, chwycił ponownie za węzełek, ale cofnął rękę z westchnieniem: nie można. Kto może wiedzieć, kiedy znów nadarzy się okazja zdobycia czegoś do jedzenia.
    — Łzy... spadają jak deszcz razem z deszczem i jak śnieg razem ze śniegiem — powiedziała szybko Ireczaj. — Spójrz, nawet słońce płacze purpurowymi łzami i niebo się chmurzy. Ale ty,, miły, strzeż się przede wszystkim stada. Strzeż się byków, strzeż się krów. Patrz, jakie mają rogi, jakie mają kopyta. One cię zadepczą, zjedzą cię.
    I znów wszystko pomieszało się w jej głowie. Niukus absolutnie nie mógł zrozumieć, dlaczego u matki po momentach świadomości następują takie zamroczenia. Dobrze natomiast wiedział, co stanie się potem: matka uspokoi się. Zniechęcona, smutna, straszliwie zmęczona będzie snuć się z miejsca na miejsce, będzie się rozglądać dokoła ze strachem i przez długi czas nie odezwie się nawet słowem. Albo zaśpiewa smutną, zawodzącą pieśń...
    Tymczasem upał nieco zelżał. Powiał słaby wietrzyk. Nie wiadomo skąd napłynęły na niebo obłoki. „Czyżby się zbierało na deszcz? Dobrze by było...” — Niukus z radością przypatrywał się przepływającym obłokom. Nie, deszczu nie będzie, obłold są przezroczyste, nie spadnie z nich deszcz... Białe, przezroczyste obłoki sprawiały wrażenie tak lekkich, że wystarczyłoby dmuchnąć na nie, a rozwiałyby się jak wyskubany gęsi puch.
                                              Po łące zielonej,
                                              Po aksamitnej łące...
    zaśpiewała Ireczaj wstając. Niukus i Mochsogoł poderwali się również i ruszyli tą samą ledwo widoczną ścieżyną.
    — To nic, mamo — mówił Niukus poprawiając wciąż opadające spodnie. — Odnajdziemy ludzi, nakarmią nas, przenocują. Może ktoś udzieli nam dobrej rady...
    Matka nie słuchała jego słów. Jej oczy błądziły bezmyślnie to w tę, to w inną stronę, a wargi zawodziły wciąż tę samą pieśń:
                                              Po łące ukwieconej
                                              Prowadził mnie mój miły.
                                                                              V
    Wciąż szli i szli, ale nie napotkali dotąd żadnej ludzkiej siedziby. Niukus spojrzał na matkę: ledwo powłóczyła nogami i wydawało się, że lada chwila upadnie. Nawet śpiewać przestała... Była całkowicie wyczerpana. Słońce zaszło, zapanował chłód. Gdzie by tu przenocować? Gdyby tak gdzieś w pobliżu znaleźć jakiś stóg siana!
    Niukus rozejrzał się dokoła i rzeczywiście po przeciwległej stronie ałasu zobaczył niewielki stożek. Wziąwszy matkę za rękę ruszył w tamtym kierunku. Spać na sianie jest zawsze trochę ciepłej niż bezpośrednio na ziemi. Niukus zdążył się już o tym przekonać. Od czasu kiedy za plecami poczuł gorący oddech goniących go ludzi, nie do każdej zagrody odważał się wejść.
    Ireczaj zagrzebała się w sianie i zasnęła. Mochsogoł, przełknąwszy kawałek placka, zazdrośnie przypatrywał się, jak Niukus oblizuje ze wszystkich stron swoją porcję.
    — Widzicie go! Swoją porcję zeżarłeś, a teraz chciałbyś moją? — zaśmiał się Niukus. — No, łap!
    Odłamał kawałek i rzucił psu. Pies podskoczył z radości, zakręcił się w miejscu, a potem położył się u nóg chłopca, jakby chcąc dać mu do zrozumienia, że już więcej prosić nie będzie.
    ...Rozmaitych ludzi spotykali na swojej drodze. Najczęściej uważano ich za żebraków. To nie było takie złe? Jako żebracy w nikim nie wzbudzali podejrzeń. Niektórzy, ledwo nakarmiwszy biedaków, zaraz ich wypędzali, inni zmuszali Niukusa, aby odpracował otrzymaną strawę. Rąbał więc wtedy drzewo, nosił wodę lub wyganiał bydło na pastwisko. Zdarzali się i tacy, którzy proponowali mu, aby u nich został. Tych Niukus wspominał szczególnie serdecznie.
    Spotkali raz siwiutkiego jak gołąb myśliwego, mieszkającego samotnie w pochylonej ze starości jurcie, na której naprawienie staremu widocznie nie starczało sił. Niemniej wędrowców, którzy pojawili się u niego pewnego wieczora ugościł wspaniale — zajęczym mięsem. W czasie gdy mięso się gotowało, gadatliwy starzec zasypywał Niukusa pytaniami. Można było wyćzuć, że nieczęsto nadarza mu się okazja do pogawędki.
    — To znaczy wędrujecie po świecie? Ech, bieda, bieda. Ojca nie masz, znaczy się. Oj, niedobrze, niedobrze. A matka... trochę tego? Niewielki z niej pożytek. Dawno już tak po prośbie chodzicie?
    — Niedawno — wyrwało się Niukusowi.
    — Niedawno? A gdzie przedtem mieszkaliście?
    — U księcia Jednookiego.
    — Słyszałem, słyszałem... Bogaty książę, chociaż... W całej okolicy tylko jedna stara Sabystaj się go nie boi. Mówią nawet, że się nienawidzą. Bogacze po prostu nie mają co robić, to się gryzą pomiędzy sobą... Więc Jednooki was wygnał?
    — Wygnał — z ulgą westchnął chłopiec, wdzięczny staremu za podsunięcie tej myśli.
    — Prawda, po co mu obłąkana. Robotnica z niej żadna... A na domiar złego jeszcze z dzieckiem. Litość — skąd ją weźmiesz u bogaczy...
    Nakarmił całą trójkę do syta, a zasypiając Niukus słyszał, jak stary kręcił się na swoim posłaniu i ciężko wzdychał. Rankiem wziął Niukusa za rękę i zaprowadził go na skraj lasu, cały usiany pochylonymi krzyżami.
    — Pytałeś wczoraj, synku, dlaczego mieszkam sam. Pytałeś o to, nie wypieraj się — nie zapytałeś wprawdzie otwarcie, ale myślałeś o tym... Tutaj leżą wszyscy moi bliscy, i żona, i dzieci, i wnuki. Wszystkich tego samego roku zabrała zaraza...
    Stary zgarbił się. Niukusowi zrobiło się nieswojo. W jego pamięci ożyły przerażające opowiadania o straszliwej chorobie, pochłaniającej ludzi całymi ułusami [* Okręg administracyjny w przedrewolucyjnej Jakucji.].
    — A kiedy to było? — zachrypniętym głosem powiedział chłopiec.
    — Dawno — starzec machnął ręką. — Dawno... Widzisz — krzyże, krzyże... A kiedy ja umrę, nie będzie komu mnie pochować.
    Przygarnął Niukusa do siebie.
    — Zostałbyś tutaj, co? Nie zginiemy wszyscy razem. Jesteś już dużym chłopcem, będziesz mi pomagał. We dwóch zdołamy i matkę wyżywić... Nie możecie przecież wciąż włóczyć się po święcie. Przyjdzie zima — co wtedy zrobicie? Nie macie nawet ciepłej odzieży. Tak czy inaczej przyjdzie nająć się gdzieś do roboty. Zostaniesz, co?
    Słowa starca były rozsądne, Niukus czuł to dobrze, ale pozostać u niego — oznaczałoby pożegnać się na zawsze z marzeniem o ocaleniu matki. Chociaż Niukus był jeszcze mały, rozumiał, że tutaj matka nie znajdzie tego, czego jej potrzeba.
    — Dziękuję — wyszeptał Niukus — ale my sobie pójdziemy... musimy iść...
    — Dokąd? — przestraszył się myśliwy. Ani rusz nie mógł zrozumieć, dlaczego mały włóczęga odmawia przyjęcia gościny.
    — Szukam pewnego człowieka... takiego człowieka... musimy go odnaleźć...
    — A kto to jest?
    Niukus nie powiedział nic więcej, a stary po swojemu wytłumaczył sobie jego odmowę.
    — Rozumiem, przestraszyłeś się tych mogiłek, umarłych się przestraszyłeś... Niepotrzebnie, chłopcze. To byli dobrzy ludzie. Ale cóż, idź, skoro musisz... Lecz zapamiętaj sobie: jeśli nie odnajdziesz swojego człowieka, wracaj! Moje drzwi stoją zawsze przed wami otworem...
    Upłynęło kilka dni i wędrowcy trafili do pewnej jurty, w której może by nawet zostali, gdyby nagle nie przypomniał o sobie ten, o którego istnieniu Niukus pośród trudów wędrówki powoli zaczynał zapominać — Jednooki.
    W tej chałupie było bardzo dużo maleńkich dzieci, i w pierwszej chwili ogłuszyły one Niukusa swoimi krzykami. Najstarsza dziewczynka miała dziesięć lat, a najmłodszy berbeć, jak się zdaje, nie umiał jeszcze chodzić lub może tylko po prostu lubił pełzać po podłodze. W jednym kącie wydzierało sobie jakąś zabawkę dwóch chłopców pięcio- lub sześcioletnich. W drugim — dwie dziewczynki ugniatały zajęcze skórki. Wszyscy pochowali się do jurty przed upałem.
    — Kim jesteście? Dokąd idziecie? Opowiadajcie! — tonem dorosłego człowieka zapytała najstarsza dziewczynka, stawiając na ogniu pogięty czajnik.
    — Idziemy z daleka i daleka jeszcze przed nami droga, a opowiadać nie ma o czym — z ważną miną odpowiedział Niukus.
    Mochsogoł, nie decydując się wejść, merdał ogonem przed otwartymi drzwiami.
    — O, piesek! — z zachwytem zawołała dziewczynka. — Czy to twój?
    — Mój. Mochsogoł, do nogi!
    Mochsogoł wpadł jak strzała do jurty.
    — O, jaki ładny... śliczny — mówiła mała gospodyni, drapiąc Mochsogoła za uchem. — A naszego pieska niedźwiedź zabił.
    — Niedźwiedź? Jak to? A dawno to było?
    — Niedawno, na wiosnę. Ojciec wybrał się na polowanie i zaatakował go niedźwiedź. Pies skoczył, aby mu pomóc. Więc niedźwiedź go trzepnął łapą...
    — A ojciec?
    — Ojciec zabił niedźwiedzia. Spójrz, tam leży skóra, widzisz?
    Na posłaniu rzeczywiście leżała skóra. Mimo że była zwinięta, można się było domyślić, że nie należała do niedźwiadka, ale do dorosłego, silnego zwierzęcia. Dreszcz przebiegł Niukusowi po plecach. Uciekając od Jednookiego wcale nie pomyślał o odwiecznych gospodarzach tajgi, o tych wszystkich niebezpieczeństwach, które czyhają w tajdze na słabych i nie uzbrojonych.
    — Niedźwiedź nigdy pierwszy nie zaatakuje człowieka! — powiedział Niukus, starając się sam siebie uspokoić.
    — Różnie bywa. Czasem atakuje.
    — Twój ojciec musi być silnym człowiekiem.
    — Aha.
    — A gdzie mama?
    Dziewczynka odwróciła się do ognia i poruszyła szczapy na palenisku. Niukus odniósł wrażenie, że przez jej chudziutkie plecy przebiegł dreszcz.
    — Mamy nie ma — przełykając łzy powiedziała dziewczynka. — Już pół roku minęło, jak umarła.
    Niukus pochylił głowę.
    Ireczaj, gdy tylko weszli do jurty i usiedli, oparła się o ścianę i zasnęła. Tego dnia przebyli bardzo długą drogę. Niespodziewanie dziecko, które dotychczas z uporem pełzało po glinianej podłodze, stanęło na nóżki, zrobiło kilka niepewnych kroczków i uchwyciło się rąbka jej spódnicy.
    — Mama! — zawołało radośnie i nakazująco.
    Ireczaj, jeszcze nie zdążywszy otworzyć oczu, złapała malca i przycisnęła go do piersi.
    — Odnalazł się, odnalazł — wyszeptała oglądając go ze wszystkich stron. — A więc tutaj się ukrywał. Tak też sobie myślałam, że nie na darmo idziemy.
    Odrzuciła włosy, które jej opadły na czoło, i czule głaszcząc chłopczyka zanuciła jakąś niezrozumiałą piosenkę. Inne dzieci powyłaziły z kątów i wytrzeszczając oczy obstąpiły ją kołem. Wydawało się, że twarz Ireczaj, spokojna i wzruszona, promieniuje ciepłem.
    Nagle w jurcie zrobiło się ciemno: to zasłaniając szeroką postacią drzwi, wszedł do środka krzepki, krępy mężczyzna. „Gospodarz” — pomyślał Niukus. Myśliwy podał dziewczynce węzełek.
    — Przyniosłem mąkę. Upiecz racuchy.
    — Racuszki! Racuszki! — zawołały dzieci.
    — Goście? U nas? — zdziwił się mężczyzna. — Kim jesteś, ślicznotko? Dokąd idziecie? Nigdy cię jeszcze nie widziałem?
    Wzrok Ireczaj rozjaśnił się i odrzekła całkiem rozsądnie: — Syn mnie prowadzi, a dokąd — nie wiem.
    Niukns o mało nie podskoczył z radości. Oczywiście ta chwila musiała nadejść! Jak długo na nią czekał! Matka w końcu uznała go za syna... Ale może to tylko przypadek? Niukus z niepokojem oczekiwał, co będzie dalej.
    — A gdzie jest twój mąż?
    — Nie mam męża, od dawna nie mam, a może nawet nigdy go nie miałam — wciąż uśmiechając się odpowiedziała Ireczaj.
    — To znaczy wędrujecie po świecie — westchnął mężczyzna. — Wielu ludziom na tym świecie źle się dzieje... Moim dzieciom zresztą także... Jak się garną do ciebie — ciężko im bez matki.
    Przywołał do siebie chłopców i gładził ich kolejno po głowach. — Dużego masz syna — spojrzał na Niukusa. — Aż wierzyć się nie chce — taka jesteś jeszcze młoda. Córeczko, czy herbata już gotowa?
    — Zaraz będzie — dziewczynka w pośpiechu mieszała mąkę.
    Podczas picia herbaty i jedzenia racuchów Niukus z zaciekawieniem przyglądał się licznej rodzinie, która coraz bardziej mu się podobała. Podobał mu się gospodarz, czymś zatroskany, ale dobry, podobały mu się psotne dzieciaki, a już w szczególności — roztropna, nie po dziecinnemu poważna mała gospodyni.
    — Więc mówisz, że syn cię prowadzi? — zaśmiał się gospodarz. — A dokąd? Powiedz, mały?
    — Ee... po prostu idziemy... szukam pewnego szamana — nieoczekiwanie wypalił Niukus.
    — Szamana? A po co?
    — Chciałbym, żeby matkę wyleczył. Zdarza się, że traci pamięć.
    „Czy dobrze powiedziałem? — zastanawiał się Niukus. — Chyba dobrze. A co powinienem był powiedzieć? Wszystko jedno, przecież tego i tak nie da się ukryć.”
    — A więc to tak — zachmurzył się gospodarz. — A często ci się to zdarza? — Zwrócił się do kobiety.
    — Zdarza się, zdarza... — pokiwała głową Ireczaj.
    — Szukam szamana Dobuna... powiadają, że gdzieś tutaj mieszka... Mówią, że to potężny szaman, potężny...
    — Nie słyszałem o takim szamanie — ze smutkiem odpowiedział myśliwy. — A jeśli go nawet odnajdziesz, to czym mu zapłacisz?
    Niukus milczał.
    — Tak, mój drogi, tak. Szaman nie dla nas, biedaków. Ubogi niczego dobrego od szamana oczekiwać nie może.
    Pieszczotliwie pogładził Ireczaj po głowie.
    — Nie gniewaj się, ślicznotko. Zostań trochę u nas. Może coś wymyślimy. Może odszukamy szamana. Może znajdzie się też coś, żeby szamanowi zapłacić.
    — Dobrze. Dobrze. Zostanę. Nogi mnie strasznie bolą. Już mnie prawie nie chcą nosić. Bardzo długo już wędrujemy — mówiła Ireczaj, kołysząc maleństwo.
    „Czyżby... Czyżbym odnalazł już tego człowieka? Ale dlaczego on jest taki? — rozmyślał Niukus. — Wprawdzie jest i dobry, i silny, ale nie ma w nim nic niezwykłego, a jego dom jest jeszcze biedniejszy niż wyrobnicza jurta, w której mieszkałem z Fiokłą.”
    — No, cóż —odezwał się gospodarz wstając. — Odpocznij sobie, kobieto. A my tymczasem z Niukusem obejdziemy wnyki. Pójdziesz ze mną?
    — Oczywiście — zawołał Niukus. Gotów był pójść za tym człowiekiem choćby na koniec świata. Nagle w oddali dał się słyszeć tętent kopyt. Niukus spojrzał w okienko i zdrętwiał z przerażenia: z przeciwległego brzegu ałasu zbliżali się dwaj jeźdźcy, a obydwu Niukus znał bardzo dobrze — byli to słudzy Jednookiego — jego wierne psy — Isteban i Bajbał.
    — Ukryj nas... ukryj nas... nie mów im o nas! — Niukus rzucił się w stronę gospodarza.
    — Co się z tobą dzieje? Dlaczego się przestraszyłeś?
    — Ukryj nas... potem ci wszystko wytłumaczę!
    — Nabroiłeś coś, chłopcze? Co? — gospodarz wziął Niukusa za podbródek. — No dobrze, schowajcie się do kąta, kładźcie się na podłodze... Przykryję was skórą...
    Niukus przycisnął drżącą, nic nie rozumiejącą Ireczaj do chłodnej ziemi, za chwilę upadła na nich ciężka niedźwiedzia skóra. Po krótkim namyśle mężczyzna rzucił na nią jeszcze kilka szmat.
    — Dzieci, biegiem do lasu! — zawołał.
    — Do lasu! Do lasu! — krzyknęli chłopcy i pierwsi, potrącając się wzajemnie, wyskoczyli z chaty. Tętent kopyt stawał się coraz wyraźniejszy, wreszcie ucichł. Mężczyzna wyszedł naprzeciw przybyszom.
    — Hej, gospodarzu! — zawołał jeden z nich, nie zsiadając z konia — Czy nie wstępowała do ciebie kobieta z dzieckiem?
    — Kobieta jest obłąkana, a chłopiec będzie miał ze dwanaście lat — dodał drugi. — Cały tydzień ich szukamy. Kiedy już nam się wydaje, że ich mamy, znów znikają.
    — A co to za kobieta? Co za dziecko?
    — Długo by o tym gadać. A nie poczęstowałbyś nas herbatą, co? Złaź, Isteban. W taki upał trzeba trochę odetchnąć.
    Niukus z zamierającym sercem nasłuchiwał skrzypienia drzwi, grubych męskich głosów i urywanego kaszlu.
    — Czajnik już ostygł — powiedział gospodarz. — Jeśli chcecie, mogę rozpalić ogień.
    — Daj zimnej. Nie mamy czasu czekać.
    — Więc kogo szukacie?
    — Jesteśmy ludźmi Mitrija Jednookiego. Słyszałeś o nim?
    — Jakżeby nie!
    — A więc tak się sprawy mają: uciekła jego wyrobnica z synem, książę kazał ją odszukać i przyprowadzić z powrotem.
    — A na co mu potrzebna obłąkana?
    — Mówią, że urodziła księciu syna. A prawowitych dzieci książę nie ma.
    — Ej, Isteban, lepiej trzymaj język za zębami — odezwał się groźnie Bajbał. — Coś tak język rozpuścił?
    — Dlaczego rozpuściłem? Przecież to prawda.
    — Nikt tego jeszcze nie udowodnił. Więc lepiej nie pleć byle czego.
    „Książę miał z nią syna... — powtórzył w myśli Niukus. — Co to znaczy? Wychodzi na to, że książę — to mój ojciec. Nieprawda! Mój ojciec umarł, tak mówiła Fiokła. Gdyby on był moim ojcem, to czy byłby taki niedobry, taki okrutny?”
    — Więc tak to jest, powiadacie... — odezwał się gospodarz.
    — Więc on z tą obłąkaną?... Nie było już innych czy jak?
    — Umysł jej się pomieszał, kiedy rodziła... Była wtedy bardzo młoda.
    — Ty znów swoje, Isteban... A cóż ty sobie myślisz, żeby każdemu napotkanemu człowiekowi pańskie tajemnice rozgłaszać? Uważaj, nie wyjdzie ci to na dobre. .Ta, ma się rozumieć, cię nie wydam, ale jeszcze kiedy wpadniesz...
    — Masz rację, Bajbał. Już nic nie powiem.
    — A skąd się wziął u ciebie ten pies? Mochsogoł!
    „Koniec. Zginęliśmy... — Niukus omal się nie rozpłakał. — Jak mogłem zapomnieć o Mochsogole... A gdzie bym go ukrył? Nie trzeba się było chować, tylko uciekać, uciekać...”
    — Mochsogoł, Mochsogoł... — wołał Bajbał, ale pies nie zbliżał się do niego. Stał przy drzwiach z wyszczerzonymi zębami. Sierść mu się z jeżyła.
    — Niepotrzebnie go wołasz — zaśmiał się Isteban. — Zapomniałeś już, jak mu złoiłeś skórę batem z powodu książęcego kurczaka?
    Bajbał zrobił dwa kroki w stronę Mochsogoła, ale pies zaszczekał głośno i uciekł.
    — Skąd się wziął u ciebie ten pies, gospodarzu?
    — Przyplątał się.
    — Kiedy?
    — Dziś rano.
    — O, ho, ho. To już coś. Pewnie i oni kręcą się gdzieś w pobliżu. Dziękujemy za herbatę. Na nas już czas. Idziemy!
    ...Kiedy gospodarz zdjął z nich niedźwiedzią skórę i szmaty, Niukusa poraził widok jego pobladłej twarzy z drżącymi ustami.
    — Uciekaj, chłopcze. I matkę stąd zabieraj. Mnie zadzieranie z Jednookim na dobre nie wyjdzie. Sam widzisz, ile mam dzieci. Kto je obroni, gdyby mnie...
    Odwrócił się.
    — Chodźmy, mamo — powiedział Niukus i nie patrząc na mężczyznę pociągnął ją za sobą.
                                                                               VI
    W stogu siana było ciepło i sucho, i trudno powiedzieć, jak długo wylegiwaliby się w nim nasi wędrowcy, gdyby wczesnym rankiem nie wyszedł z lasu właściciel stogu. Był to chudy starzec, zgięty we dwoje, a na dodatek jeszcze kulawy. Pokuśtykał w stronę stogu, podpierając się grubym kijem.
    — Ho, ho, ho! — zawołał ze zdumieniem a także z oburzeniem. — Coś mi się zdaje, że moje siano krowy rozgrzebały? A ja już sobie myślałem, że dołożę trochę i starczy mi na zimę. Ech, ścierwa, rozgrzebały!
    Półślepemu starcowi wydawało się, że w stogu nie została nawet połowa siana. Na próżno więc je kosił, na próżno suszył, na próżno ustawiał stóg. Cała praca poszła na marne!
    — Ale skąd by się tu wzięły krowy? Miejsce jest przecież zupełnie puste. Czyżby bydło skle-pikarki Sabystaj było tak samo wiecznie wygłodniałe jak jego właścicielka?
    Podszedłszy bliżej stary aż zatrząsł się z wściekłości.
    — Ho, ho, ho! Okazuje się, że to wcale nie krowy, ale ludzie! Zakopali się w sianie i śpią! A to ci dopiero! Żebracy czy co? Hej tam, wstawajcie! — Boleśnie szturchnął Niukusa kijem w plecy.
    Przerażony Niukus ujrzawszy przed sobą groźnego starca nie wiedział, co robić: usprawiedliwiać się czy uciekać.
    — Dlaczego rozwaliłeś mój stóg, co?
    Ale w tym momencie Niukus otrzymał pomoc ze strony, z której się jej bynajmniej nie spodziewał: od Ireczaj. Ta podniósłszy się z siana, cała w źdźbłach trawy, z potarganymi włosami, utkwiła niewidzący wzrok w twarzy starca i drżąc powiedziała:
    — Co się tu dzieje?... Co się dzieje?...
    Starzec zmieszał się pod bezmyślnym, dzikim spojrzeniem suchych, ogromnych oczu.
    — Precz, szatanie! Precz! Czarownica czy co? — zamachał rękami. Ireczaj zachichotała.
    — My, dziadku, szukamy pracy — powiedział Niukus bojaźliwie. — Słyszałeś może, że ktoś w okolicy potrzebuje parobków?
    — Słyszałem. Słyszałem. O, tam jest ścieżka. Idźcie tam. Idźcie. Idźcie. Dojdziecie prosto do domu bogatych ludzi.
    — A to dobrzy ludzie? Bo ja się boję złych ludzi.
    — Dobrzy. Bardzo dobrzy! Staruszka pobożna tam mieszka — kulawy uśmiechnął się złośliwie. Szczęście mu dopisało: jak tu nie skorzystać z okazji i nie zemścić się za zdeptane siano.
    — A jak się nazywa ta staruszka?
    — Sabystaj.
    — Sabystaj — powtórzył chłopiec. — Słyszałem już gdzieś to imię...
    — He, he, wszędzie o niej mówią.
    — O! Przypomniałem sobie. Mówią, że ona... — Niukus zamilkł.
    — Co ona?
    „Szkoda, na pewno już wie — jęknął w myśli starzec. — Nie udało mi się wystrychnąć na dudków tych przeklętych włóczęgów.”
    „Ona nienawidzi Jednookiego — rozmyślał Niukus. — Można będzie się u niej ukryć, dopóki Isteban i Bajbał nie przestaną nas szukać.”
    — Więc mamy iść tą ścieżką? Chodź, mamo, idziemy! Mochsogoł, do mnie!
    — Jeszcze i pies na dodatek — mamrotał starzec w ślad za odchodzącymi. — Doborowa kompunia. Chłopak to prawdziwy łobuz, wyrośnie na bandytę... Kobieta — czarownica, żebym się tak z tego miejsca nie ruszył. A pies — diabeł wcielony, który ich prowadzi.
    Cała trójka wędrowała po rosie na spotkanie słońca. Mochsogoł zdążył się już gdzieś wykąpać, mokra sierść mu się zjeżyła, a spod nóg leciały bryzgi błota.
    — Niukus — powiedziała matka — a gdzie jest Fiokła?
    — Fiokła została, nie pamiętasz?
    — Ach, prawda, została. Przypominam sobie.
    I zaśpiewała swoją wciąż tę samą pieśń:
                                              Gdy byłam młoda i piękna,
                                              Po zielonej łące,
                                              Po łące ukwieconej
                                              Prowadził mnie mój miły.
    Ale w tym momencie pieśń nie wywołała u chłopca zwykłego uczucia smutku. Na odwrót, zrobiło mu się wesoło, aż ciepło na sercu. Matka zawołała go po imieniu, zapamiętała je! Zdarzało się to ostatnio coraz częściej. Niukus miał nawet ochotę zanucić wraz z nią...
    Ledwo widoczna ścieżyna to całkiem znikała pod nogami, to pojawiała się niespodziewanie, jakby wyskakując spod ziemi, i prowadziła ich coraz dalej i dalej niby tajemnicza leśna rusałka.
                                                                              VII
    Stara Sabystaj obudziła się wcześnie — gdy tylko wzeszło letnie słońce. Natychmiast całą jurtę napełnił jej wrzask.
    — Hej, Miedzianolica! Hej, Czarnogęby! Gdzieście się pochowali?
    Ponieważ nie było odpowiedzi na to gromkie wołanie, stara z wściekłością potrząsnęła zmierzwionymi włosami i niekształtnymi nogami z całych sił grzmotnęła w ścianę, aż się jurta zatrzęsła.
    — Hej, Miedziano lica! Hej, Czarnogęby! Migiem do mnie!
    Jeszcze nie umilkło ogłuszające echo, kiedy przed Sabystaj stanęła z zapuchniętymi od snu oczami „dziewka” — stara, chuda kobieta. Za jej plecami sterczało wielkie chłopisko — Czarnogęby.
    — Gdzie się podziewacie? Wylegujecie się pewnie! Mogłabym umrzeć, zanim bym się was dowo-łała. Podnieście mnie! Szybciej, podnieście! Och, och, jak mi gorąco... — Stara skopała z siebie okrycie uszyte z zajęczych skórek.
    Miedzianolica i Czarnogęby z całą powagą zajęli się swoją niesamowicie grubą gospodynią. Ale chociaż stękali, chociaż sapali, upłynęło sporo czasu, zanim udało im się doprowadzić ją do pozycji pionowej.
    — Hej, Miedzianolica! Hej, Czarnogęby! Zaprowadźcie mnie do cienia, tylko szybciej, bo w tej jurcie nie sposób oddychać! Och, jak się zgrzałam, już nie mogę, umieram! Szybciej!
    Dwoje wiernych sług, zgiętych pod ciężarem ponad siły podtrzymując starą pod ręce, wywlokło ją z jurty i posadziło na przygotowanej wcześniej' ławce, na której już leżały trzy pierzyny i trzy poduszki, wcale nie mniejsze od pierzyn. Z ogromną pieczołowitością usadowili gospodynię na pościeli, ale ona wciąż była niezadowolona:
    — Hej, Miedzianolica! Ty diablico przeklęta! Za wysoko mnie ułożyłaś! Ściągnijcie mnie, ściągnijcie mnie niżej!
    Słudzy, ocierając pot, pociągnęli starą za nogi.
    — O, ja nieszczęśliwa... Dokąd mnie ciągniecie? Unieście mnie, unieście! No, już dobrze, niech tak będzie! Miedzianolica, zabierz okrycie. I tak jest gorąco. Powachluj mnie czymś!
    Służąca schwyciła jakąś szmatę i zamachała przed nosem Sabystaj.
    — Dość już, starczy! Rozumu ani za grosz! Urzynieś lepiej śniadanie! A ty, Czarnogęby, pomóż jej!
    Miedzianolica pobiegła z powrotem do jurty, .i chłopak pośpiesznie zlazł do piwnicy i wyniósł stamtąd drewniany cebrzyk z wczorajszą śmietaną. Służąca przyniosła dwa wielkie placki.
    — Co tak mało przyniosłaś? Pewnie sama chcesz wszystko zeżreć. Żałujesz mi mojego własnego jedzenia czy jak? Hej, chłopcze, przynieś jeszcze kumys, sorat [* podgrzane kwaśne mleko, twaróg.] i coś do przegryzienia.
    Miedzianolica rozlała śmietanę do drewnianych kubków. Sabystaj od razu wszystko wypiła i rzuciła się na placki. Z piwnicy wyjrzała głowa Czar-nogębego. Podsunął Miedzianolicej najpierw kumys w ustawionym na trójnogu naczyniu, potem miskę z masłem i wiadro z soratem.
    — I to ma się nazywać jedzenie? Więc nie ma nic lepszego? — wrzasnęła stara.
    Chłopak zszedł jeszcze raz do piwnicy i wyniósł stamtąd miedziany kociołek z gotowanym i pieczonym mięsem.
    — O, to, to! — z zadowoleniem mruczała Sabystaj.
    Kiedy wszystkie produkty znalazły się już na stole, stara rozkazała przysunąć go do siebie i krzyknęła na sługi:
    — Precz stąd! Czego się gapicie? Miedzianolica, wydój krowy i przynieś mleka. A ty, Czarnogęby, rozpal ogień, ugotuj mięso, tylko dużo mięsa... Mam też chęć na ryby... ugotuj zupę z karasi.
   W taki oto sposób rozpoczynał się zwykły dzień starej Sabystaj. Pośród tej odludnej, rozległej okolicy, z pięknymi łąkami i obfitującym w ryby jeziorem, mieszkała sama jedna. Tutaj stało jej letnie obejście — lekka jurta, chlewy i mroczne spichrze. Zimę spędzała na wsi. Tam obok cerkwi znajdował się jej sklep. Sklepem od dawna zajmował się syn, ona zaś już tylko odpoczywała po trudach nieuczciwego życia.
    Czym zajmowała się sklepikarka rankami, już wiemy. W południe znów następowały trudy przenosin — tym razem z powrotem do jurty: na otwartej przestrzeni robiło się zbyt gorąco. Południowa praca sług była jeszcze cięższa niż poranna: do tego czasu jedzenie ze stołu zdążyło już przewędrować do brzucha Sabystaj, więc wszystko, co Miedzianolica i Czarnogęby przynosili tutaj kolejno — staruchę, mięso, śmietanę, kumys, zupę rybną i pozostałe produkty — teraz musieli dźwigać jednocześnie.
    Przed przenosinami Sabystaj zazwyczaj wzywała służącą i wypytywała ją, co będzie na kolację, ile mleka dały dzisiaj krowy, i interesowała się jeszcze innymi sprawami gospodarskimi.
    — Gdzie postawiłaś śmietanę?
    — W piwnicy.
    — Już się tam pewnie zagrzała. Trzeba było ją wynieść do lodowni.
    — Ale w piwnicy jest jeszcze chłodno...
    — Ośmielasz się sprzeczać ze mną, tak? Uważaj, bo się doigrasz! Powiedz temu żabookiemu, żeby ją przyniósł. A ty usiądź przy mnie i opowiedz mi coś. Możesz mi opowiedzieć bajkę albo coś w tym rodzaju.
    Służąca, chociaż przysuwa się do gospodyni, jednak zachowuje dystans. Dobrze wie, czym się zwykle kończą podobne rozmowy, i stara się zająć taką pozycję, aby stara w przystępie złości nie mogła jej dosięgnąć.
    — Opowiadaj, prędzej!
    — Kiedy nie umiem...
    — Jak to nie umiesz? Powtórz!
    — Nie umiem.
    — Ech, ty wiedźmo, całe życie słyszę od ciebie tylko: nie umiem! — Sabystaj zamierzyła się, ale widząc, że i tak nie dosięgnie swojej ofiary, leniwie opuściła rękę. — Gdybyś choć raz otworzyła usta, opowiedziała coś, zabawiła mnie. Opowiadaj!
    — Więc było tak... poszłam wydoić krowy... potem wygoniłam je na łąkę... cielęta nakarmiłam... — Kobieta spoglądała na gospodynię ze strachem.
    — O, wielkie nieba, znów tylko krowy i cielęta. No, powiedz sama, co może być interesującego w opowiadaniu o krowach? Oczywiście to dobrze, kiedy dużo krów stoi w oborze, ale rozerwać się opowiadaniem o krowach... Precz z moich oczu! Zawołaj tego diabła z wyłupiastymi oczami. Przenieście mnie do jurty! Tutaj zrobiło się chłodno, zawieje mnie.
    Wkrótce Miedzianolica wróciła razem z Czarnogębym. Ale gdy tylko podnieśli gospodynię, w pobliżu dał się słyszeć śpiew. Odrobinę zachrypnięty kobiecy głos wyraźnie zawodził:
                                              Po zielonej łące,
                                              Po łące ukwieconej...
    — Czekajcie! Czekajcie! Nie dotykajcie mnie! — rozkazała stara groźnie. — Kto to śpiewa, gdzie śpiewa? Dowiedzieć mi się zaraz! Kto śpiewa, pytam!
    Pieśń przybliżała się i z każdą chwilą jej słowa stawały się coraz wyraźniejsze.
    — Chłopcze! Przynieś moje krzesło. Zostanę tutaj, posiedzę sobie. I poduszki, i poduszki!
    Chłopak wytaszczył z jurty ogromne krzesło na mocnych nogach i poduszkę. Sabystaj usadowiono w tym krześle. Uśmiechnęła się słodko, policzki jej zaróżowiły się.
    — No, szybciej, szybciej, szukajcie jej, bo inaczej pójdzie w las i tyle ją zobaczymy — ponaglała sługi nieoczekiwanie miękkim głosem. — Przyprowadźcie ją do mnie, przyprowadźcie!
    Nagle pieśń umilkła: przed chwilą jeszcze dźwięczała całkiem blisko, tuż, tuż — i nagle zniknęła. Sługa nie wiedząc, w którą stronę się udać, biegał roztargniony w kółko. Aż tu nagle zza stodoły wyskoczył kudłaty pies. Za nim szedł chłopiec w oberwanej koszuli i opadających spodniach. Pochód zamykała kobieta z kwiatem lilii zatkniętym w gładko przyczesane włosy.
    — Ho, ho, ho! — radośnie zawołała Sabystaj. — Idą! Sami idą! Jest i piesek! He, he, he! A ciebie, niemowo, już teraz nie będę musiała prosić, na co mi słuchać twoich bredni. Możesz mi się w ogóle nie pokazywać na oczy, nie będę cię żałować! — Ten wybuch elokwencji skierowany był do Miedzianolicej. — Milczysz, dumna jesteś! Więc sobie milcz. Idzie śpiewaczka.
    I Sabystaj, która przez dobrych kilka lat nie stawała na nogi o własnych siłach, posapując zerwała się z krzesła.
                                                                            VIII
    Upływał tydzień za tygodniem, a Niukus z matką wciąż pozostawali u sklepikarki. Stara jak gdyby zapomniała o swoich niewolnikach i nieustannym znęcaniu się nad nimi. Znalazła sobie nową rozrywkę.
    Wczesnym rankiem, ledwo otworzywszy oczy, wołała Niukusa: — Chłopcze! Chłopcze! Przynieś tni krzesło i o poduszce nie zapomnij. Ona tam gdzieś pewno leży.
    Jeśli Miedzianolica chciała ją podeprzeć, Sabystaj gniewnie machała rękami:
    — Precz, niemowo, nie potrzebuję twojej pomocy! Idź wydoić krowy i pomyśl o śniadaniu. Precz, mówię, nie kręć mi się tutaj!
    Niukus z wysiłkiem wynosił na dwór gigantyczny mebel nazywany krzesłem gospodyni i kładł nań poduszkę, na którą z godnością wdrapywała się stara.
    Ireczaj w tym czasie była już na podwórzu. Siedziała przed jurtą na jasnozielonej, pokrytej rosą trawie i coś do siebie .mówiła lub podśpiewywała. Czasami, trzymając przed oczami wskazujący palec, długo się weń wpatrywała, co starą bardzo śmieszyło. I dzisiaj również Sabystaj od razu zapytała:
    — Chłopcze, dlaczego ona nie patrzy na palec?
    — Nie wiem — odpowiedział Niukus z goryczą. Ogarnął go nieznośny ból. Dlaczego, dlaczego ta kobieta przez cały czas naigrawa się z jego matki, dlaczego nigdy jej nie współczuje? A kiedy matka czuje się lepiej, kiedy w głowie jej się rozjaśnia, stara złości się, jakby jej kto jedzenie od ust odejmował. Gdyby nie strach przed ludźmi Jednookiego, Niukus dawno by już odszedł stąd i zabrał Ireczaj. Ale Isteban i Bajbał wciąż myszkowali gdzieś w pobliżu, Niukus to czuł. Stara natomiast, jeśli nawet wspomniała o Jednookim, to z taką nie ukrywaną nienawiścią, że ma się rozumieć, sługom księcia spotkanie z nią niczego dobrego nie wróżyło.
    Oto dlaczego nie decydowali się działać otwarcie, lecz tylko kręcili się wokół letniej zagrody Sabystaj. Pewnego razu wieczorem Niukus zauważył, jak mignął mu pomiędzy drzewami czerwony kubrak Istebana. Od tej chwili bał się odchodzić do lasu nawet na sto kroków. A może Niukus omylił się i wierni słudzy Jednookiego deptali ziemię końskimi kopytami w zupełnie innym miejscu?
    Ireczaj poprawiając zsuwającą się z głowy chustkę cicho zanuciła:
                                              Gdy byłam młoda i piękna,
                                              Po zielonej łące...
    — Hej, chłopcze — powiedziała Sabystaj ze złością — dlaczego ona wciąż wyśpiewuje jedno i to samo? Jak katarynka. Mam już tego dość — machnęła ręką rozczarowana, ale nagle znów się ożywiła.
    — Ale u niej rozumu na próżno szukać, zacznij lepiej swoje ołoncho. Więc, jak mówisz, nazywał się ten bohater? Uot-Dżulustan, prawda?
    — Uot-Dżulustan — zmęczonym głosem powiedział Niukus. Dawno już znudziło go opowiadanie wciąż tego samego, ale nic innego wymyślić nie potrafił. Dawno też zniknął zapał, który go opanował, kiedy po raz pierwszy opowiadał ołoncho Ochonoona. Wtedy był głodny i bał się pogoni, więc chociaż wygląd starej przeraził go, powiedział sobie: „Trzeba się ukryć... Żle będzie z nami, jeśli gospodyni nas wygoni... Wtedy nas złapią.”
    — Pewnego razu złe duchy podziemnego królestwa — zaczął Niukus ze smutkiem — usłyszały groźną wiadomość, że na ziemi urodził się bohater Uot-Dżulustan, który je zwycięży... I... ukradły jego matkę-rodzicielkę...
    — Już sto razy to słyszałam — ziewnęła stara. — Ale cóż robić, mów dalej. Albo nie! Powiedz mi lepiej, skąd i dokąd szliście. Wydaje mi się, że coś przede mną ukrywasz.
    — Nic nie ukrywam... Wędrujemy po proszonym chlebie...
    — A gdzie mieszkaliście przedtem?
    — U księcia Mitrija... Jednookiego... przecież już mówiłem...
    — Więc was wygnał?
    — Wygnał...
    — A za co?
    — Tak po prostu... Powiedział, że źle pracujemy...
    — Co prawda, to prawda. Nawet bajki jak należy opowiedzieć nie potrafisz. Pochodziłbyś trochę na rękach, co?
    — Mogę spróbować — z rezygnacją powiedział Niukus i stając na rękach zamachał nogami w powietrzu. Ale nagle jego ręka natrafiła na kawałek drewna i drzazga wbiła mu się w dłoń. Chłopiec krzyknął i upadł na ziemię. Padając boleśnie uderzył się w kolano. Łzy pociekły mu z oczu.
    — A to ci dopiero! — zawołała Sabystaj. — W końcu mnie rozbawiłeś. Sztukmistrz z ciebie nie lada! Chodzić na rękach! Ho, ho, ho! No, czego się mażesz? Jak niemowlę. A może ty rzeczywiście jesteś maleńki?
    „Dlaczego ona znęca się nad matką i nade mną? — myślał Niukus rozmazując łzy po policzkach, łzy ciekły mu teraz nie z bólu, ale z poczucia krzywdy. — U bogacza próżno szukać pomocy, wszyscy oni są jednakowi. Gdyby nie Isteban i Bajbał, dawno bym już stąd uciekł, dawno!”
    Żółty brzozowy liść, gnany wiatrem po trawie, zaczepił o kamień i zastygł w bezruchu u nóg Niukusa. Niukus drgnął.
    „Liście żółkną, znaczy, że jesień nadchodzi. Na co ja czekam u tej starej, jak długo jeszcze będę tu siedział? Przecież on sam do mnie nie przyjdzie! Muszę go szukać, szukać!”
    — Ucieknę — nieoczekiwanie wyrwało się Niukusowi.
    — Uciekniesz? — powtórzyła stara. — Jak to uciekniesz? Dokąd, jeśli wolno zapytać?
    — Daleko. Będę szukał.
    — Kogo będziesz szukał?
    — Nie wiem.
    — Dziwak z ciebie, chłopcze — znów zachichotała Sabystaj. — Ucieknie, ale dokąd — sam nie wie. Porzuć te fantazje! Nie żartuj ze mną, mały! Póki was sama nie wygonię — nie waż się nawet pomyśleć o innym gospodarzu. Może sobie wyobrażasz, że darmo cię karmię, a na dodatek twoją matkę i jeszcze psa? Czy wiesz, na ile się u mnie zadłużyłeś? A zresztą po co miałbyś uciekać — spokojniejszym już tonem dodała stara — jedzenia ci brak, czy co? A może cię ktoś krzywdzi, co? Może ja cię krzywdzę? Odpowiadaj!
    — Starczy...
    — Czego starczy?
    — Jedzenia...
    — Jeszcze by tego brakowało, żeby u mnie jedzenia było mało. Jeśli będziesz grzeczny i posłuszny, to cię wezmę do wsi, pozwolę przezimować. A jeśli mnie rozzłościsz — to sam sobie będziesz winien. Zrozumiałeś?
    — Zrozumiałem.
    — A teraz zawołaj matkę i powiedz jej, żeby zaśpiewała coś innego.
    — Ona nie umie nic innego... Tylko to umie...
    — Więc opowiedz mi znów o Uot-Dżulustanie. Jak to się stało, że matkę swoją wyprowadził z podziemnego świata? Ha-ha-ha!
    — Kiedy złe duchy... — po raz nie wiedzieć który drewnianym głosem zaczął Niukus i nagle do jego świadomości przeniknęły wyuczone na pamięć, sto razy powtórzone słowa. Jego język wypowiadał jakieś bzdury, a w mózgu gorączkowo coś powtarzało: dlaczego jestem tutaj? Dlaczego jestem tutaj? Uot-Dżulustan nie uląkł się złych duchów podziemnego królestwa i uratował swoją matkę, a ja dałem się skusić tłustym jadłem sklepikarki i jeszcze się usprawiedliwiam, że ktoś mnie goni! Czyżby las był tak mały, że nie zdoła się w nim ukryć dwoje ludzi i pies? Co by na to powiedział Ochonoon?
    — Hola, chłopcze, starczy już — przezwała mu Sabystaj. — Zmordowałam się, a i wygłodniałam. Idź do jurty i tam sobie posiedź. Tylko nie próbuj uciekać. Hej, Miedzianolica! Długo będę na ciebie czekać?
    Ale słudzy już nieśli wszystko, co zdążyli przygotować dla starej na obiad, więc po kilku chwilach, już przy jedzeniu, zapomniała o swoim gniewie na służącą i o Uot-Dżulustanie, który znudził się jej całkowicie. A Niukus wiedząc, że po obie-dzie stara jak zwykle zapadnie w drzemkę i że wobec tego będzie wolny aż do wieczora, zaszył się w zielone morze modrzewi i padł na miękki, sprężysty mech. Natychmiast rozległo się donośne szczekanie i obok chłopca nie wiadomo skąd pojawił się Mochsogoł. Niukus przytulił psa do piersi.
    — Tobie jest tutaj dobrze, Mochsogoł, czyż nie? Właściwie dlaczego miałoby ci być źle? Karmią cię tu lepiej, niż ja to robiłem w drodze. Tyle że Miedzianolica szturchnie cię czasem. Ale nie przejmuj się, mnie także się dostaje, a ty przecież masz zęby... Nie, przyjacielu, tobie tutaj będzie lepiej. Zostaniesz, prawda?
    Mochsogoł pomachał ogonem.
    — Zostań... Ja się nie będę gniewał. A na nas już czas. Spadnie śnieg — daleko nie ujdziemy, będziemy musieli gdzieś się zatrzymać. A jeśli nie znajdę tego człowieka, który matkę wyleczy... Jak potem będę żył?
    Mochsogoł jakby wyczuł rozpacz, która ogarnęła Niukusa, i liznął go w podbródek. A Niukusowi przypomniała się bardzo dawna przygoda — jak biegł za czarną wiewiórką.
    Pewnego razu kazano mu odnieść obiad kosiarzom na odległą łąkę. Do domu wracał przez las. W lesie było pochmurno i wilgotno. Czarne, obwisłe łapy jodeł czepiały się odzieży, wichrzyły włosy. Niukusa zmęczyło przedzieranie się przez gęstwinę. W głębi duszy czaił się strach, który kazał mu przystawać przy każdym szeleście. Nagle coś trzasnęło, stuknęło i nie zdążył nawet zadrżeć, kiedy tuż przed nim na omszałej gałązce zakoły-sała się wiewiórka. Niukus nigdy jeszcze nie widział wiewiórki z tak bliska. Była bardzo maleńka, miała czarne, puszyste futerko. Spojrzenie jej wypukłych oczek z zaciekawieniem ślizgało się po twarzy Niukusa.
    — O, wiewiórka! — nie wytrzymał i zawołał Niukus, a zwierzątko błyskawicznie śmignęło na sąsiednie drzewo. Chłopiec rzucił się za nim, wiewiórka znów odskoczyła w bok. Wydawało się, że mami chłopca — to czekała na niego, to znów śmigała po drżących gałęziach. „Ona mnie dokądś prowadzi — myślał Niukus, potykając się o pnie i kopce. — Pewnie na poziomkową polanę. Zaraz... zaraz... Tam, na tej polanie, jest zupełnie jasno i pełno tam poziomek.” Ale wiewiórka po raz o-statni machnęła puszystym ogonkiem i dosłownie rozpłynęła się w wilgotnej ciemności lasu. Niukus nie pamiętał już, w jaki sposób wrócił do domu. Potem wielokrotnie wracał w to samo miejsce, żeby zobaczyć wiewiórkę, ale nie zdarzyło się to już nigdy. Wiewiórka odeszła na zawsze, tylko przez chwilę czarowała go swoimi zwinnymi skokami.
    „I tak jest zawsze — załkał Niukus. — Spodziewam się czegoś, a wychodzi coś zupełnie innego... Myślałem, że znalazłem przytułek u bogaczki, a tak naprawdę tylko nawarzyłem sobie piwa. Pewnie nigdy mnie od siebie nie puści, zrobi ze mnie swojego parobka. Trzeba było dawno stąd uciec, a ja tymczasem...”
    Poraziła go myśl, że oczekiwał niebezpieczeństwa tylko ze strony ludzi Jednookiego, a przecież dał się skusić tłustym jadłem i ciepłym miejscem do spania, aż zapomniał o matce i wydał ją na pastwę szyderstw. Co by na to powiedział Ochonoon?
    „Uciekać! Koniecznie uciekać! Jeszcze dziś w nocy.”
    Dzień wlókł się w nieskończoność! Wydawało się, że wieczór nigdy nie nadejdzie. Sabystaj długo marudziła z kolacją. A słudzy jakby się zmówili i specjalnie zwlekali z udojem. Poza tym Sabystaj po kolacji zazwyczaj zmuszała Niukusa, żeby ją drapał po plecach. Nie zapomniała i dziś o tej miłej dla siebie rozrywce.
    — Hej, chłopcze, chodź no tutaj — zawołała szeroko ziewając. — Popraw mi poduszkę. I podrap mnie, o, tutaj — masz takie ostre paznokcie.
    Stara nadstawiła plecy, aż się wygięła z rozkoszy i już zasypiając wymamrotała przez nos:
    — No, starczy, dosyć!
    Matka spała w pobliżu drzwi. Niukus ułożył się u jej nóg. „Żeby tylko nie zasnąć” — pomyślał z niepokojem i zaczął z uwagą przypatrywać się ścianom, liczyć sęki w deskach i szczeliny. Ponieważ umiał liczyć tylko do dziesięciu, zajęcie to okazało się bezużyteczne. Sabystaj zaczęła pochrapywać — jak zawsze donośnie i na różne głosy. Jej chrapanie to wznosiło się do wysokości treli skowronka, to znów dudniło jak ryk niedźwiedzia. Wydawało się, że twardo zasnęła. Tylko najemnica ociągała się ze spaniem. Wciąż krzątała się koło komina pobrzękując wiadrami, przelewając mleko z jednego naczynia do drugiego. W końcu Miedzianolica też się położyła, ale widocznie nie mogła zasnąć: długo się wierciła, przewracała się z boku na bok, kaszlała i spluwała na podłogę.
    Niukus oczekując z niecierpliwością, kiedy zapadnie cisza, nawet nie zauważył, jak sam zasnął.
    ...Ktoś szarpie go za ramię, boleśnie ciągnie za włosy, to znów za ucho:
    — Obudź się! Obudź się! Odszedł twój przyjaciel!
    To szarpie go żona rybaka, u którego słuchał Ochonoona.
    — Wstawaj! On odszedł, a ty spałeś.
    Niukus zrywa się.
    — Kto odszedł?
    — Odszedł Uot-Dżulustan — mówi rybaczka i nie wiadomo dlaczego chichocze jak Sabystaj.
    — Uot-Dżulustan! — Niukus z krzykiem wybiega na podwórze, ale słyszy tylko tętent kopyt. Niukus biegnie za nim, lecz jeździec znika we mgle.
    „Och, to tylko sen. Dobrze, że to tylko sen. Może kogoś obudziłem krzykiem?”
    Niukus powstrzymuje oddech, wsłuchuje się w ciszę. Wydaje mu się, że wszystko jest w porządku: Sabystaj pochrapuje, a w kącie zgrzyta zębami najemnica.
    Niukus pociągnął matkę za rękaw. Ireczaj u-siadła i spojrzała na niego przestraszona.
    — Co by to mogło znaczyć...
    — Mamo, to ja, cicho! Chodźmy, musimy iść...
    — Niukus?
    — To ja, mamo...
    Niukus ostrożnie otworzył drzwi, starając się, żeby nie zaskrzypiały, ale znalazłszy się na podwórzu puścił je nieostrożnie i trzasnęły głośno.
    Chłopiec zdrętwiał z przerażenia, jednak w jurcie nikt się nie obudził. Wziął matkę za rękę i pociągnął ją za sobą.
    „Mochsogoł... Za spichrzem jest Mochsogoł — pomyślał. — Nie, nie trzeba go brać ze sobą. Może zaszczekać. Wybacz mi, Mochsogoł.” — Uciekajmy! — wyszeptał i pobiegł w dół na dno ałasu. Miękka trawa tłumiła odgłos kroków, czerwony księżyc skrył się za chmurą. Wszystko sprzyjało uciekinierom i Niukus pędził ile sił w nogach, ściskając zdrętwiałą rękę matki.
    — Dokąd... Dokąd tak pędzimy? — powiedziała nagle Ireczaj i zatrzymała się.
    — Później... później ci wszystko wytłumaczę — jąkając się odpowiedział Niukus. — Uciekajmy, mamo!
    Czarny, kolący las pochłonął ich, złowieszczo kołysząc gałęziami.
                                                                              IX
    Nie wyszła Ireczaj na dobre szaleńcza, nocna u-cieczka — bieg bez ustanku, zanim obydwoje nie zwalili się na ziemię bez czucia. Niukus odsapnąwszy trochę natychmiast zasnął na wilgotnej ziemi, ledwo okrytej borówkowymi krzakami, i spał jak zabity aż do rana. Otworzywszy oczy ze strachem rozejrzał się dokoła — matki nigdzie nie było — tylko na sosnowym sęku wisiała jej wypłowiała i podarta chustka.
    Niukusowi pociemniało w oczach. Zaczął bezmyślnie biegać po polanie, rzucał się to tu, to tam, ale matki nigdzie nie było. Las milczał, kryjąc nieprzeniknioną tajemnicę, gałęzie zwarły się szczelnie, zasłaniając prześwity.
    — Mamo! Mamo! — wołał Niukus. Ten przenikliwy krzyk niósł się po całym lesie, aby po chwili jako echo wrócić z powrotem:
    — Ma-mo... ma-mo...
    Niukus szybko pobiegł na przełaj, nie nadążając odsuwać od twarzy sprężystych gałęzi. Biegł i wołał. Do jego otwartych ust z wierzchołków modrzewi sypały się suche igły, pajęczyny przyklejały się do ubrania.
    „Nie mogła daleko odejść... nie mogła — błysnęła mu myśl. — A jeśli to... niedźwiedź?” — Niukus zdrętwiał z przerażenia — przypomniał sobie ciężką skórę, pod którą ukryli się przed ludźmi Jednookiego. „Pewnie odeszła i niedźwiedź...” Nie myślał wcale, że niedźwiedź może go usłyszeć, i wciąż wołał i wołał.
    Nagle gdzieś w pobliżu rozległ się przeraźliwy chichot, na którego dźwięk dreszcz przebiegł Niukusowi po plecach.
    — Ha-ha-ha! Ha-ha-ha!
    Niukus zatrzymał się. Wydając dźwięk podobny do końskiego rżenia gdzieś wśród drzew chichotała kobieta:
    — Ha-ha-ha!
    Nie domyślając się, skąd pochodzi ten dźwięk, Niukus bezwiednie podniósł głowę. Wydawało mu się, że chichot dobiega z nieba. To niebo śmieje się z niego, Niukusa. Dlaczego się śmieje? Dlatego że Niukus chcąc wyleczyć matkę, zmyć swoją winę, doprowadził biedaczkę do zguby.
    — Ha-ha-ha! — od dzikiego, nieustannego ni to chichotu, ni to krzyku, jak się zdawało, drżała ziemia, a przerażony las kłonił się ku niej. Niukusowi wszystko migało przed oczami, zatkał sobie uszy. Nagle chichot umilkł i zza drzew wyszła Ireczaj.
    „Mama? To mama... To ona tak się śmiała... Ale dlaczego? Dlaczego jej twarz jest taka smutna?”
    Rzucił się w stronę Ireczaj, ale ona odtrąciła syna, jakby go ujrzała pierwszy raz w życiu, dokładnie mu się przyjrzała, a potem podniosła wskazujący palec i wyszeptała:
    — Pst! Ono śpi!
    — Kto?
    — Moje maleństwo.
    Ukucnęła i zaczęła głaskać ziemię, powtarzając bez końca: — Niech śpi... niech sobie śpi...
                                                                              X
    Najpierw na końcu przesieki ukazał się Mochsogoł — Niukus spostrzegł go już z daleka. Przez te trzy dni chłopiec tak bardzo stęsknił się za swoim przyjacielem, że zapomniawszy o wszystkim zaczął wymachiwać rękami:
    — Mochsogoł! Do mnie!
    W tej samej chwili Mochsogoł usłyszał głos Niukusa i nie posiadając się z radości pognał w jego stronę długą przesieką. Skoczył chłopcu na ramiona, oblizał mu twarz i zaczął podrygiwać wokół niego, wykonując psi taniec radości.
    — Spójrz, nasz piesek się odnalazł — zdziwiła się Ireczaj. — A kto to tam jedzie na ognistych rumakach? Konie całe we krwi, we krwi!
    Po straszliwej przygodzie, jaka wydarzyła się rankiem po ucieczce, rozsądny wyraz pojawił się w oczach Ireczaj, jakby ktoś zsunął z nich mętną zasłonę. Rozumiała teraz wiele z tego, co do niej mówił Niukus. I właśnie dlatego usłyszawszy o ognistych rumakach i jeszcze do tego całych we krwi, Niukus westchnął z goryczą, ale spojrzawszy w kierunku, który matka wskazywała ręką, jęknął: istotnie, w ich stronę zbliżali się trzej jeźdźcy na gniadych koniach, których sierść wydawała się bardzo jasna w promieniach wschodzącego słońca. Niukus nie zdążył nawet otrząsnąć się z wrażenia, kiedy jeźdźcy znaleźli się tuż obok. Dwóch natychmiast zeskoczyło z koni. Jednym z nich był Czarnogęby, drugiego Niukus nie znał.
    — Bierzcie ich! — zawołał rozkazująco trzeci, który wciąż nie zsiadał z konia, barczysty mężczyzna w strojnym kaftanie. — Bierzcie najpierw chłopaka. Kobieta nam nie ucieknie.
    Dwie pary silnych łap schwyciły Niukusa, przycisnęły do ziemi, wykręciły mu ręce do tyłu, związały je postronkiem i rzuciły chłopca na koński grzbiet.
    — Za co? — boleśnie wołał Niukus. Ochrypłe przekleństwa mężczyzn zmieszały się teraz z przenikliwym kobiecym wrzaskiem — to goniono i wiązano Ireczaj. Potem tak samo jak Niukusa przerzucono ją przez koński grzbiet. Jeźdźcy dosiedli koni.
    — No, ruszamy — powiedział mężczyzna w bogatym kaftanie. — Wpadliście, gołąbeczki! Chcieliście uciec od Sabystaj. Ale nic z tego! Uciec od mojej matki nie tak łatwo.
    „To syn Sabystaj, sklepikarz” — domyślił się Niukus, i ból od sznura, który wpijał mu się w ręce, nie wydawał mu się już taki przykry. Obawiał się, że schwytali go ludzie Jednookiego, a Czarnogęby tylko naprowadził ich na ślad zbiegów. Wobec Sabystaj nie czuł żadnej winy.
    — Czego od nas chcecie? — zapytał jeszcze raz Niukus zdławionym głosem, ale nie otrzymał odpowiedzi. Konie powolnym truchtem ubijały ziemię, jeźdźcy zaś z satysfakcją snuli opowieści o szczegółach pogoni.
    — A nie mówiłem, że pies nas zaprowadzi — dał się słyszeć głos Czarnogębego.
    — Ty mówiłeś... — przedrzeźniał go syn Sabystaj. — A sam go wypuściłeś. Trzeba go było lepiej trzymać! Niewiele brakowało, a byliby nam uciekli razem z nim. Dobrze, że zdążyliśmy na czas.
    — Jak go miałem trzymać, kiedy mi się zerwał z postronka? — usprawiedliwiał się Czarnogęby.
    — A gdzie on jest teraz? Czy biegnie za nami?
    — O, tam biegnie. Już on od chłopca nie odstąpi.
    „Mochsogoł, Mochsogoł... — niemal płakał Niukus. — Dlaczego cię zostawiłem, czemu nie zabrałem cię ze sobą... Wyrywałeś się do mnie i niechcący ich naprowadziłeś na mój ślad... Nie rozumiałeś, co oni knują... Nie domyśliłeś się.”
    — Dlaczego nas związaliście? Puście nas! — zachrypiał Niukus jeszcze raz. — Nie zrobiliśmy nic złego!
    — Patrzcie go, jeszcze się stawia — zdziwił się syn Sabystaj. — Dołóż mu raz a dobrze.
    Na głowę Niukusa spadło takie uderzenie, aż stracił przytomność. Gdy przyszedł do siebie, spostrzegł, że obydwoje z matką leżą związani u nóg Sabystaj.
    — Przyznaj się od razu, gadzie, co ukradliście — tupnęła nogą sklepikarka.
    „Co takiego? O czym ona mówi? Ukradli? Kto ukradł? Dlaczego mnie o to pytają? Dlaczego?”
    — O, szelma, oszust — z nienawiścią ciągnęła stara. — A ja go karmiłam, poiłam, dałam mu kąt do spania. A to, okazuje się, złodzieje! A ta jeszcze udawała obłąkaną, żeby uśpić moje podejrzenia. Och, głupia ja, głupia! Nigdy nie miałam w domu zamków, a wszystkiego tu przecie w bród. I miej tu do ludzi zaufanie po tym wszystkim.
    — A co oni ukradli, mateczko? — syn zwrócił się z szacunkiem do starej.
    — A żebym to ja wiedziała, czy myślisz, że liczyłam wszystko, co mam? Ale nie bój się, z pustymi rękami na pewno nie odeszli! No! Gdzie schowaliście wasz łup?
    — Nic nie wzięliśmy — ponuro powiedział Niukus. — Puść nas. Nam się śpieszy.
    — Spieszy wam się? A dokąd, jeśli wolno wiedzieć? Jeszcze kogoś okraść, co?
    — Nigdy nikomu nic nie ukradłem — zachlipał chłopiec. — Szukam pewnego człowieka... U ciebie go nie ma. Dlatego odeszliśmy.
    — Patrzcie ich, szukają pewnego człowieka! A kogo to?
    — Nie wiem...
    — I na dodatek sami nie wiedzą kogo... Ha-ha--ha! Może tego Uot-Dżulustana? Ha-ha! — zagulgotała Sabystaj zadowolona z własnego dowcipu.
    — Tak. Właśnie jego.
    — Jego? — zapytała Sabystaj. — Już ty, chłopcze, całkiem zaplątałeś się we własnych kłamstwach. No, Czarnogęby, dołóż mu. A ty, synku, tej... obłąkanej.
    Bat świsnął w powietrzu i Niukus zwinął się z bólu. Miotał się po ziemi pod uderzeniami. Och, gdyby miał teraz wolne ręce! Obok niego dziko wyła matka.
    — Starczy już! Dosyć — wrzasnęła stara. — Umarlaków mi nie trzeba. Dajcie im mleka... albo lepiej wody...
    Policzki starej pałały, ukryte w tłustej twarzy oczka w podnieceniu przebiegały z przedmiotu na przedmiot. Ucieczka, a potem pojmanie Niukusa i Ireczaj wniosły do jej jednostajnego życia długo oczekiwane urozmaicenie.
    Najemnica podsunęła Niukusowi kubek z mlekiem. Chłopiec wypił je jednym tchem — przez trzy dni po ucieczce musieli żywić się tylko jagodami.
        Matce... dajcie matce... — szepnął z wysiłkiem, unosząc się na łokciach. Ujrzawszy, że Ireczaj także pije mleko, Niukus westchnął: a więc matka żyje.
    — A czyi to ludzie? — zapytał sklepikarz.
    — A czyi mogą być, Jednookiego — ze złością powiedziała Sabystaj. — Może ich specjalnie przysłał, aby mi dokuczyć. Pewnie tak. Ale ja odwiozę mu ich z powrotem. Niech wie, że jego sztuczka się nie udała.
    — Do Jednookiego? Nie! Nigdy! — zawołał Niukus. — Raczej mnie zabijcie!
    — Oho, ho! A to ciekawe! Może oni i jego okradli — zachichotał syn Sabystaj.
    — Tak czy owak trzeba ich odwieźć do Jednookiego. Hej, Czarnogęby, zaprzęgaj! Hej, Miedzia-nolica! Przygotuj jedzenie na drogę! Przyjdzie nam jechać cały dzień.
    Zmordowany Niukus o niczym już nie myślał. Miedzianolica ukradkiem rozluźniła węzły na jego rękach i chłopiec zrezygnowany odpoczywał po cierpieniach, jakie mu zadano. Jego pierś unosiła się ciężko, a oczy zalewał pot.
    Czarnogęby zaprzęgał renifery do dwojga sań. Pierwsze — Miedzianolica wymościła pierzyną i poduszkami, do drugich ładowała prowiant. Dla uciekinierów miejsca w saniach nie starczyło — będą musieli iść za saniami piechotą.
    Silne ręce podniosły Niukusa z ziemi i rozwiązały postronek. Niukus podniósł oczy — był to syn Sabystaj.
    — No i co, chłopcze, dużo nakradłeś u Jednookiego?
    — Nic nikomu nie ukradłem — słabym głosem odpowiedział Niukus.
    — To dlaczego boisz się Jednookiego?
    — On... wszystkich bije... Uciekliśmy od niego...
    — Mówisz prawdę?
    Niukus milczał. Szkoda nawet mówić! I tak mu nie uwierzą.
    — A mojej matce co ukradłeś?
    — Nic nie ukradłem! Zostaw mnie w spokoju! — Niukus rozpłakał się. Sklepikarz spochmurniał i odszedł na bok o czymś rozmyślając.
    — Mamo — powiedział nagle — po co masz sama jechać do Jednookiego? Przecież nie bardzo się lubicie. A i droga będzie ciężka. Lepiej chyba będzie, żebym ja ze swoim chłopakiem tym się zajął.
    — Dlaczego droga będzie ciężka?
    — Bo tak. Trzeba jechać cały dzień. A co będzie, jeśli zacznie padać deszcz? Jesień się zbliża.
    — Masz rację — zgodziła się Sabystaj.
    — Mnie sanie nie będą potrzebne. Szybciej, siodłać konie!
    — I to prawda. Ej, Czarnogęby, wyprzęgaj! Ej, Miedzianolica, zabieraj pościel i naczynia!
    ...Konie przeszły w kłus i wtedy przywiązani sznurami Niukus i Ireczaj musieli biec. Ale nie trwało to długo. Gdy tylko za pierwszym zakrętem zniknął letni dom Sabystaj, sklepikarz zeskoczył z konia i uwolnił jeńców z pęt.
    — A teraz zmykaj, chłopcze — powiedział na pożegnanie — i nie pamiętaj nam tego, co złe! Myślałem, że rzeczywiście coś zwędziłeś. Jeśli nawet tak było — dostałeś już za swoje. Zmykaj i nie pokazuj mi się na oczy. A pieska twojego zatrzymam — ma wyśmienity węch.
                                                                               XI
    Już trzeci dzień mijał, jak w ustach nie mieli ani okruszyny jadła, a wciąż szli i szli, zataczając się, padając i zasypiając tam, gdzie upadli. Jeśli po drodze napotykali wodę, Niukus zaczerpnąwszy jej w dłoń, wlewał ją matce do ust, a potem pił sam. Ireczaj była słaba, bardzo słaba, podmuch wiatru mógłby ją przewrócić. Dawno już przestała śpiewać i wszystko dokoła było jej całkiem obojętne.
    Z każdym dniem w powietrzu coraz bardziej odczuwało się jesień. Spali na gołej ziemi i dokuczał im chłód. Słońce prawie w ogóle nie wychodziło spoza chmur. Coraz częściej mżył deszcz. A oni zabłądzili i w żaden sposób nie mogli dotrzeć do ludzkich siedzib.
    Czyżby nie miał końca ten bezlitosny, czarny las? Im dalej szli, tym stawał się gęściejszy i straszniejszy. Obwisłe gałęzie zasłaniały światło. Żadnej ścieżki. Żadnych ludzkich śladów. Czyżby na świecie nie było nikogo oprócz Jednoookiego i Sabystaj? Gdzie jest ten człowiek, którego szukają? Gdzie jesteś, człowieku, dlaczego się ukrywasz? Czy celowo wystawiasz na próbę Niukusa i jego matkę, aby się przekonać, do czego są zdolni? Czyżby tego, co wycierpieli, było jeszcze mało?
    Każdy nowy krok przychodzi z coraz większym wysiłkiem. Chciałby się człowiek zwalić na kępę jagód i leżeć, leżeć... Ale nie wolno się kłaść, bo można potem nie wstać. Jak szybko minęło lato, jakie było krótkie! Wkrótce zima sypnie śniegiem, nadejdą mrozy, może nawet takie, że drzewa będą trzeszczeć.
    Ireczaj potknęła się i upadła na wznak. Szarpnięcie spowodowało, że Niukus, który trzymał ją za rękę, upadł także. Nogi matki były całe zakrwawione — pewnie gdzieś się podrapała, ale bólu nie czuła. Leżąc zaczęła bezmyślnie wpatrywać się w niebo — tam gdzie gałęzie kołysały się niby porośnięte sierścią drapieżne łapy.
    Dreszcz przebiegł ciało Niukusa. Matka umiera... umiera! Wewnętrzny chłód przenika jej ciało, ręce i nogi drętwieją, powieki opadają bezsilnie. Ogień, ogień, gdzie jesteś, ogniu?
    Niukus zdjął swoją podartą koszulę, przewiązał nią matce nogi i zaczął gorączkowo zbierać jagody, posuwając się na kolanach. Potem wsuwał je po jednej do ust Ireczaj. Ireczaj musiała być spragniona, połykała chciwie czerwone, soczyste jagody. Niukus poczołgał się po raz drugi, potem jeszcze raz i jeszcze raz... W końcu sam, leżąc na brzuchu, zaczął jeść jagody, póki nie poczuł pieczenia w ustach i w gardle.
    Pomógł wstać Ireczaj i znów szli i szli, dopóki nie znaleźli się na polanie, a Niukus aż krzyknął z radości: na najbardziej oddalonym krańcu polany spostrzegł niewielką jurtę.
    W jurcie nie było nikogo, wyglądało na to, że gospodarze znajdują się gdzieś w pobliżu, bo obok pieca leżała wiązka drewna, w palenisku tliły się węgle. Niukus ułożył matkę na posłaniu, okrył ją jakąś szmatą, sam zaś usiadł przy ogniu, powieki same mu się zamykały.
    — Oho, ho, mam gości, jeśli się nie mylę — rozległ się nad jego uchem donośny, boleśnie znajomy głos.
    — Ochonoon! — Niukus rzucił się w stronę nadchodzącego, jeszcze nie otworzywszy całkiem oczu. Ołonchosut przytulił jego kościste, wychudzone ciało i pogładził go po głowie.
    — A więc uciekliście od Jednookiego? Słyszałem o tym. A dlaczego?
    Niukus odwrócił wzrok.
    — Sam przecież mówiłeś... że trzeba znaleźć człowieka, który matkę pokocha...
    — I odnalazłeś go?
    — Nie.
    — Nieczęsto zdarza się miłość na tym świecie, przyjacielu, nieczęsto... Ale gawędzić będziemy później, a teraz napijemy się herbaty. Słyszysz, jak woda szumi? O, właśnie się gotuje. Obudź matkę. Niech i ona się rozgrzeje.
    Ale obudzenie Ireczaj okazało się zupełnie niemożliwe.
    — Od dawna nie jedliście?
    — Od dawna... — szczękając zębami w nagłym dreszczu przytaknął Niukus.
    — Jeśli tak, przyjacielu, to nie dam ci na razie nic do jedzenia. Nie wolno — mógłbyś umrzeć. Pij herbatę z tłuszczem. Tylko powoli. Nie śpiesz się.
    — ...No, a teraz opowiadaj — ze smutkiem powiedział Ochonoon. — Gdzie byliście, coście widzieli... Wszystko opowiadaj. Muszę wiedzieć, dokąd was zagnały moje nieostrożne słowa.
    Ogień trzaskał wesoło. Coraz przytulniej robiło się w zadymionej, ciemnej jurcie. Niukus mówił bez ustanku. Wspominał wszystkich, których spotkał na swej drodze — i samotnego myśliwego otoczonego mogiłami swoich bliskich, i bojaźliwego wielodzietnego olbrzyma, i krzywonogiego właściciela stogu siana...
    — To znaczy, że nie odnalazłeś Uot-Dżulustana?
    — Nie.
    — Nie martw się, mały. To zrozumiałe, że nie mogłeś go odnaleźć. Przecież ty sam jesteś Uot-Dżulustanem.
    — Ja? Ja jestem Uot-Dżulustanem?
    — Tak, ty, przyjacielu. Przecież to ty wyprowadziłeś swoją matkę z podziemnego świata, świata obłędu, i przywróciłeś ją do normalnego życia. Ona już nie jest obłąkana, ręczę ci za to. To lato pełne cierpień przywróciło jej rozum. Zaraz przekonasz się o tym, obudzi się i będzie z nami rozmawiać całkiem normalnie. To właśnie ty tego dokonałeś. Teraz ułożę o tobie ołoncho. Opowiem w nim o tym, że nie tysiąc lat temu, ale w naszych niewesołych czasach, czasach szaleństwa i śmierci, mały chłopiec dzięki swojej wytrwałości i odwadze przywrócił rozum pięknej kobiecie, swojej matce...
    — Ołoncho... o mnie ołoncho... — wyszeptał Niukus. — Więc matka jest zdrowa? Zdrowa? Mamo! Obudź się! Muszę z tobą porozmawiać!
    Niukus rzucił się w stronę Ireczaj. Ochonoon położył mu na ramieniu swoją potężną, przyjazną rękę.
    — Nie tak prędko, bohaterze, ona będzie teraz spać przez trzy dni i trzy noce, a my obaj przez ten czas nie odejdziemy od jej posłania. Ale to jeszcze nie wszystko. Nowo obudzony rozum jest bardzo wrażliwy, może go zniszczyć każde grubiaństwo, każde nieostrożne słowo... My dwaj będziemy go strzec i chronić... Spójrz, wydaje mi się, że nadarza się pierwsza sposobność...
    Niukus zaczął nasłuchiwać. Za drzwiami słychać było rżenie koni i męskie głosy. Niukus wyjrzał i zdrętwiał: to byli Isteban i Bajbał.
    — Ukryj nas, Ochonoonie, ukryj nas! — wyszeptał Niukus. — To ludzie Jednookiego przyszli po nas!
    — Po co? — uśmiechnął się Ochonoon. — Oni tutaj nie wejdą!
    I wyszedł z jurty.
    — Czego tu szukacie? — usłyszał Niukus głos Ochonoona.
    — Nie widziałeś przypadkiem chłopca i obłąkanej kobiety?
    — Widziałem.
    — Gdzie oni są teraz, dokąd poszli?
    — Nigdzie nie poszli. Są u mnie.
    — To dobrze. W końcu ich dopadliśmy.
    — A dlaczego ich szukacie?
    — Jak to dlaczego? Uciekli od księcia Mitrija. To są jego ludzie. Książę kazał ich odszukać.
    — A do czego mu są potrzebni?
    — Nie nasza to sprawa i nie twoja. Szybciej, dawaj ich tutaj!
    Niukus zamarł. Przez chwilę na podwórzu panowało milczenie. Potem Ochonoon powiedział:
    — Słuchajcie, ludzie, co wam powiem. Zmykajcie stąd, pókim dobry. A chłopak i jego matka zostaną u mnie.
    — A na co ci oni? Czy nie zamierzasz przypadkiem ożenić się z tą pomyloną? Ha-ha-ha! — zarżał jeden z przybyłych.
    — Cóż ty, Ochonoon — złowieszczo zasyczał drugi — myślisz z księciem Mitrijem zadzierać? Uważaj! Nie pierwszy już raz stajesz mu na drodze. Pamiętaj, że ten chłopiec to syn księcia. Głową za to Mitrijowi zapłacisz.
    „Znów mówi o tym, że jestem synem Jednookiego — gorączkowo myślał Niukus — dlaczego? To kłamstwo, kłamstwo... Gdyby był moim ojcem, kochałby moją matkę. Wtedy ona nie męczyłaby się dwanaście lat...”
    — On nigdy nie był synem Jednookiego i nN gdy nim nie będzie.
    „O, Ochonoon mówi to samo.”
    — Jeśli nie oddasz chłopca — kobietę możesz sobie zatrzymać, ha-ha-ha! — odbierzemy ci go siłą, słyszysz?
    — Grozicie mi? Psy! Precz stąd, i to zaraz! — wrzasnął Ochonoon. Głuche uderzenia, dzikie krzyki i przekleństwa napełniły powietrze. Potem dał się słyszeć tętent kopyt i wołanie z daleka:
    — Jeszcze za to zapłacisz! Zapłacisz!
    Potem wszystko ucichło i do jurty zgięty wpół wtoczył się uśmiechnięty ołonchosut.
    — Widzisz, chłopcze, pierwszy atak odparty.
    — Ale czy oni nie przyjdą jeszcze raz?
    — Oczywiście że przyjdą. Ale to nic. Jak tylko matka stanie na nogi, odwiozę was do miasta. Tam was żaden Jednooki nie odnajdzie.
    — Dlaczego?
    — Miasto, przyjacielu, to nie to co tajga! W tajdze człowieka trudno znaleźć, ale w mieście jeszcze trudniej. Widziałeś kiedyś mrowisko?
    — Widziałem.
    — Więc pomyśl, na drodze łatwo znaleźć mrówkę. A teraz wyobraź sobie — twoja mrówka czmychnęła do mrowiska. Odnajdziesz ją tam?
    — Pewnie że nie.
    — Tak samo jak z człowiekiem w mieście. Ludzi tam jak mrówek. Prędzej sam zginiesz, niż kogoś odnajdziesz.
    — A jeśli nas książę odszuka?
    — Myślisz, że na niego nie ma sposobu? Mylisz się! Tutaj, w tej głuszy, jest silny — to prawda, ale przecież nie wszędzie ludzie są tacy ciemni jak w naszym ułusie. W mieście, jeśli chcesz wiedzieć, nas, Jakutów, nie ma prawie wcale. Mieszkają tam Rosjanie. I wśród nich są panowie — a ci jeszcze lepiej od Jednookiego potrafią się znęcać nad biedakami, ale więcej tam mieszka zwyczajnych, dobrych ludzi. U nich trzeba szukać pomocy. Oni są odważni, silni i znają prawo. No i co, chcesz iść do miasta, przyjacielu?
    — Nigdy jeszcze nie byłem w mieście...
    — To znaczy, że chcesz.
    — A ty... ty zostaniesz z nami w mieście?
    — Ja, braciszku, nie lubię długo siedzieć w jednym miejscu. Ale nie obawiaj się, nie zostawię was samych! Może i zostanę. Co mam do roboty w tej głuszy? Zimą w jurcie prawie nie bywam. I jeszcze na dodatek ten Jednooki... Teraz mogę się spodziewać z jego strony każdego świństwa.
    — A jakie jest to miasto?
    — Miasto? Jak by ci tu powiedzieć? Wyobraź sobie, że na polanie stoi nie jedna jurta, ale tysiące. Ach, co tam tysiące. Więcej! A jurty — to nie jurty, ale domy. Drewniane, kamienne. Hej, Niukus! Znowu zasnąłeś?
    — Nie — wymamrotał Niukus, przytulając się do ramienia ołonchosuta. Ale istotnie zasnął. Śniło mu się miasto — ogromne mnóstwo różowych jurt. Jawiło się niby słońce ponad horyzontem, a prawdziwe słońce oświecało je swoimi różnobarwnymi promieniami. Lśniła droga pod płozami sań, szaleńczo dzwoniły dzwonki, miasto było coraz bliżej.







    WALA GAWRIŁOWA. Pisarka jakucka. Lat 30. Jedno dziecko. Trzy wydane książki.
    Jedziemy przez tajgę. Tą jedną drogą, która prowadzi z Jakucka na południe. Iwan Lasków, mąż Wali, poeta białoruski, postanowił dziś łowić ryby. Mijamy piękne jezioro otoczone dywanem nie wydeptanych traw. Tylko komary uganiają się nad łąką, sycząc przerywają upalną ciszę. — Niedobre podejście do wody — Wania kręci nosem i wsiada do samochodu.
    Jeszcze mu źle — niecierpliwię się w duszy. Zauważył. Spojrzał na mnie przekornie: — Skoro na każdą głowę przypadają w Jakucji trzy jeziora, mogę sobie chyba coś wybrać.
    Wybrał. Przejechał jeszcze 10 km i cudowne jezioro legło nam po prostu u stóp. Wania zajął się rybami. Wala rozłożyła na trawie piknik. Przysiadła koło mnie na pniu, twarzą do słońca.
    — W Moskwie mi mówią — odezwała się nagle — napiszcie coś jakuckiego. O tajdze, albo o obyczajach. Dziś wszyscy lubią folklor. A ja się zastanawiam: co to jest właściwie literatura ludowa? Jeśli napiszę o tajdze, to będzie opowiadanie folklorystyczne, a jeśli napiszę o współczesnej dziewczynie, która ma takie problemy jak wszyscy, to już nie będzie literatura jakucka?
    — A o czym pani chce napisać?
    — Każdy zawsze pisze o sobie. O tym, co go interesuje. Ja bym chciała wiedzieć na ile kobieta może być wolna? W młodości marzyłam o pełnej swobodzie, o wolnej miłości. Ale teraz zastawała się nad tym, że jeśli człowiek wybiera wolność, to też coś traci. Chciałabym napisać o kobiecie, która uwolniła się poprzez sztukę. I odniosła sukces. Ale właściwie przestała już być kobietą. Choć chce nią być, lecz na żywiołowość, na uczucia, na spontaniczność I po prostu ją już nie stać. Mnie się wy daje, że wolność od wszystkiego to też samotność. Jak pani myśli czy to jest ważny problem?
    Nadszedł Wania z rybami. Pochylił się nad serwetą, na której żona starannie ułożyła kromki chleba, mięso i koniak. Sporządził sobie kanapkę, nalał filiżankę herbaty ugotowanej właśnie przy ognisku i rzekł podejmując wątek naszej rozmowy.
    — Wala kiedyś napisała sztukę, w której wszystkich obraziła. To było tak: Jakutka wyszła za mąż za Mołdawianina. I uciekła od niego. Wania znacząco uśmiechnął się w tym momencie. — Ten Mołdawianin był co prawda trochę przygłupi — wyjaśnił Wania. — Doszło do tego, że postanowił ukraść jej wspólne dziecko, w czym pomógł mu pewien stary Jakut. Też trochę przygłupi — bo to była komedia. I w rezultacie po premierze w teatrze wszyscy się na Walę w Jakucku obrazili, bo powiedzieli, że takich niemądrych ludzi w Jakucji nie ma.
    — Widzę, że z tą swoją literaturą pani ma problemy nie tylko w Moskwie?
    — Aha. Bo ja jestem w pół drogi. Zawsze pozostanę jakucką pisarką, piszę zresztą po jakucku. Ale moi ziomkowie często mnie nie rozumieją.
    — A jaką kulturę, jaką tradycję czuje pani za plecami? To przecież dla pisarza bardzo istotne.
    — Z tym właśnie jest gorzej. Była pani w naszym muzeum. Pierwszą książkę w języku Jakuckim wydano w 1848 roku. Nie mieliśmy wielkich pisarzy. Zaledwie kilku z nich przeszło do kultury narodowej. Właściwie gdyby nie Wacław Sieroszewski, który tu na zesłaniu napisał trzytomowe dzieło o Jakutach, po dziś dzień bodaj najlepsze źródło informacji o historii naszego kraju, Jakuci nie byliby właściwie tym czym są. Ja mam wielki sentyment do Sieroszewskiego. Niech pani napisze o tym, że jesteśmy mu bardzo wdzięczni.
    Wczesne dzieciństwo Wala Gawriłowa spędziła w jurcie na allasie. Allas to wielka polana w tajdze. Pokazała mi to miejsce. Stoi jeszcze jurta, ale nikt w niej już nie mieszka. Typowa jakucka chata z pali drzew, bez podłogi, z piecem pośrodku, bez szyb. Zimą okna zasłaniano lodem przynoszonym z jeziora. Rodzina była wielodzietna. Zajmowała się rolnictwem i hodowlą bydła. Majątek liczono według ilości krów przypadających na członka rodziny. Byli i bogacze — właściciele stada. Tacy nawet alias sprzedawali przyszłemu zięciowi za córkę. Rodzina Wali pod względem majątkowym należała do całkiem przeciętnych. Nie, nie ubierano się w skóry reniferów — pada zdecydowana odpowiedź na moje stereotypowe pytanie. W ogóle o reniferach mam zapomnieć. — Ale przecież tu w każdej restauracji regionalny obrazek: Jakuci, przed nimi zaprząg reniferów — upieram się. Teraz Wania, Białorusin, zdenerwował się nie na żarty. — To głupoty, przestańcie z tymi reniferami. Hodowca reniferów był w Jakucji uosobieniem ciemnoty, to człowiek, który nawet krów nie chciał doić. Najgorszy element.
    — Jakuci zawsze mówili — odezwała się Wala, godna jak przystało na kobietę Wschodu — że nie są jeszcze tacy biedni, aby się odziewać w skóry reniferów. Chodzili w skórach cielęcych, w zamszach.
    Z tego allasu rodzice Wali przenieśli się do kołchozu. I choć dziewczynka miała już 7 lat, do szkoły jej nie posłano, bo matka podejrzewała ojca o słabość do nauczycielki. Omal nie zostałam niepiśmienna — śmieje się Wala. Ale w rok później rodzina przeniosła się do innego kołchozu. Rozpoczęła się edukacja zakończona uniwersytetem w Moskwie.
    — Daleką drogę pani odbyła — z tego allasu, poprzez kołchoz do Moskwy.
    — I nawet tę odległość odczułam. Psychicznie oczywiście. Wraz ze mną w jednym pokoju domu akademickiego mieszkały trzy studentki z Taszkientu. Rozmawiały wyłącznie w swoim języku, którego ja, rzecz jasna, nie znałam. Rosyjskiego też jeszcze nie znałam tak dobrze jak dziś. Byłam jedyną Jakutką na wydziale. Potem pojawił się chłopak — młodszy ode mnie i szybko się ożenił. Ja też wcześnie wyszłam za mąż, bo właśnie Wania był jedynym człowiekiem, który się mną zajął, który mi pomógł i jedynym z najbliższego otoczenia, z którym ja mogła na wykładach rozmawiać po rosyjsku.
    ... Wychowałam się w tajdze. Nigdy nie chodziłam do przedszkola. Zawsze byłam samotnicą. Czy pani wie, co to znaczy przenieść się nagle do środowiska studenckiego, do tej wrzawy, gdzie ludzie otaczają cały dzień bez przerwy? Znalazłam z tego wyjście. Gdy ta wieczna obecność ludzi dokuczała mi już nadmiernie, wychodziłam na ulice Moskwy. W tym tłumie czułam się znów sama, nikomu, nieznana, jak w tajdze. Potem z wolna zaczęłam się przyzwyczajać do wielkiego miasta. Zastanawiałam się nawet czy nie zostać w Moskwie, ale mi powiedziano: wróć na Syberię. I znów kolejny trudny okres nastąpił w Jakucku. Znów przeszkadzało mi to, że wszyscy tu wszystkich znają. Spotkasz sąsiada na ulicy i już godzinka stracona. Musisz wysłuchać: o dzieciach, o chorobach. Musiałam się do tego przystosować. A wie pani, kiedy zmieniłam się po raz trzeci? Po wycieczce do Polski. Bardzo dużo tam zrozumiałam.
    Przejeżdżamy przez wieś. Ładne drewniane domy w lesie, dom kultury. Przed nim tablica: 210 telewizorów, 102 motocykle, 4 samochody, 4 biblioteki. Miejscową szkołę ukończyło w bieżącym roku ponad 300 absolwentów, 12 spośród nich Komsomoł wydelegował na studia.
    Te domy stoją na wiecznej zmarzlinie. Wystarczy wykopać na podwórku rów dwumetrowej głębokości, a powstanie w ten sposób naturalna chłodnia. Ale w każdym domu, który odwiedziłam, jest lodówka. Towar widać używany tak powszechnie, że nawet nie wart wzmianki na oficjalnej tablicy. Dom rodziców Wali w sąsiedniej wsi — też z lodówką. Tu latem przebywa syn Wali i Wani. Wychowała go zresztą babka.
    — I znów problemy — mówi Wala — chłopiec zna lepiej jakucki niż rosyjski. Do jakiej szkoły go posłać? W jakuckiej jest język rosyjski, w rosyjskiej nie ma jakuckiego. Ze mną syn rozmawia po jakucku, z ojcem po rosyjsku, białoruskiego nie zna w ogóle. Jak pani sądzi, czy chłopiec będzie miał do mnie pretensję, że wyszłam za mąż za cudzoziemca?
    Wracamy ze wsi promem. Po Lenie, rozlewnej, niemal najczystszej rzece świata, ogromnej jak wszystko w tym kraju.
    I tylko człowiek tworzy swoim życiem miniaturę tych wielkich problemów, intymny świat — margines ankiet i statystyk.

    Іван Антонавіч Ласкоў нарадзіўся 19 чэрвеня 1941 года ў абласным горадзе Гомель Беларускай ССР ў сям’і рабочага. Бацька, Ласкавы Антон Іванавіч, украінец з Палтаўшчыны, які уцёк адтуль у 1933 годзе ў Гомель, ратуючыся ад галадамору, працаваў на гомельскай цукеркавай фабрыцы “Спартак”, у чэрвені 1941 году пайшоў на фронт і прапаў без зьвестак. Маці, Юлія Апанасаўна, якая нарадзілася ў былой Мінскай губэрні і да вайны працавала тэлеграфісткай у Гомелі, неўзабаве з маленькім дзіцем пераехала да сваякоў ў вёску Беразякі Краснапольскага раёну Магілёўскай вобласьці, дзе працавала у калгасе, памерла ў 1963 годзе. З Беразякоў, у якіх жыў да 1952 года, Ваня Ласкоў дасылаў свае допісы ў піянэрскія газэты, пачаў спрабаваць сябе ў паэзіі. З 1953 года Ласкоў выхоўваўся ў Магілёўскім спэцыяльным дзіцячым доме. Пасьля заканчэньня з залатым мэдалём сярэдняй школы, ён у 1958 годзе паступіў на хімічны факультэт Беларускага дзяржаўнага ўнівэрсытэта, а ў 1966 годзе на аддзяленьне перакладу ў Літаратурны інстытут імя М. Горкага ў Маскве, які скончыў у 1971 годзе з чырвоным дыплёмам. Ад 1971 года па 1978 год працаваў у аддзеле лістоў, потым загадчыкам аддзела рабочай моладзі рэдакцыі газэты “Молодежь Якутии”, старшым рэдактарам аддзела масава-палітычнай літаратуры Якуцкага кніжнага выдавецтва (1972-1977). З 1977 году ён старшы літаратурны рэдактар часопіса “Полярная звезда”; у 1993 г. загадвае аддзелам крытыкі і навукі. Узнагароджаны Ганаровай Граматай Прэзыдыюму Вярхоўнага Савета ЯАССР. Сябра СП СССР з 1973 г. Памёр пры загадкавых абставінах 29 чэрвеня 1994 г. у прыгарадзе Якуцка.
    Юстына Ленская,
    Койданава
 




 
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz