ŁZY
Polały się łzy me czyste,
rzęsiste,
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,
Na moją młodość górną i
chmurną,
Na mój wiek męski, wiek klęski.
Mickiewicz.
Pokażcie mi bóle lub radości wasze, mówi
mądrość wszystkich narodów — a pokażecie mi dusze swoje.
I mądrość powszechna, jak każde zbyt
szerokie uogólnienie zjawisk zanadto złożonych — i myli się i jednocześnie jest
wielce prawdziwą.
Te bóle i te radości, z których można
poznać nietylko głąb duszy, ale choćby wielkość cierpienia — są zwykle nie do
okazania. Jakże jednak często zato, gdy się je udaje zobaczyć, ich wymowa jest
przerażającą — wymowa bez słów jakichkolwiek!
Nawet nieme zwierzęta, jak owe kamienie
biblijne, mówią wtedy...
***
Nie znam w naszej literaturze słów, któreby
krócej i piękniej niż cztero wiersz wyżej wypisany, ból, przenikający nieraz
serce i najsilniejszego człowieka, wyrażały. Jest bowiem w tych słowach
rzewnych, prostych i dźwięcznych ta szczególuiejsza siła męska, którą kiedyś
jedynie mężowie greccy, nie wstydzący się łez swoich, posiadali. — Jest siła
przekonania o czystości swych uczuć, jest męskość, nie wstydząca się uczuć
głębszych, jest wiara, że nasz ból odnajdzie w sercach ludzkich nie szyderstwo
bezduszne, ale oddźwięk szlachetny.
To też, jeżeli nie zawsze, to często, gdy mi
płakać wypadało, przypominałem sobie słowa poety.
I jeżeli same łzy są ulgą w cierpieniu, są
jak gdyby klapą bezpieczeństwa, ochraniającą organizm od ciężkiej katastrofy,
prześliczny czterowiersz był mi często tym balsamem cudownym, który chłonąłem w
siebie. — On mi nieraz koił pierś poranioną; on uspakajał, godził z nędzą
istnienia!..
Jednakże?..
Jednakże bywały wypadki, gdy balsam poezji
nie miał swej siły kojącej, a powtórzony nieopatrznie, byłby chyba, jak
wszelakie słowo ludzkie, urąganiem z cierpienia...
***
W jeden z pięknych dni letnich obaj z moim
synem małym wyszliśmy na przechadzkę, aby, jak zwykle, obejść część wyspy, na
której mieszkaliśmy i na której latem jedynie tylko w pewnej jej części
przechadzka podobna była możliwą.
Wyspa bowiem owa, otoczona wokół wielkiemi
wodami Leny i Kirengi, wskutek wiatrów silnych, stale tu panujących, była w
miejscach na prądy powietrzne szczególniej wystawionych, dość wolną od plagi,
zatruwającej człowiekowi wszędzie nad Leną chwile lata krótkiego. Taką plagą są
tu mirjady komarów i mszyc, im drobniejszych, tern straszniejszych, mirjady,
które poza wodami, okalającemi wyspę, na lądzie tajgą bezbrzeżną okrytym, a nawet
i na wyspie samej poza prądami zbawczych wiatrów, nie pozwalały kroku jednego
uczynić.
Zaopatrzeni więc w gałęzie brzeziny, bez
których nigdy się tu na najkrótszy spacer nie wychodzi, szliśmy obaj wesoło,
rozkoszując się rzadką pięknością dnia ślicznego. Szliśmy samym brzegiem, aż do
miejsca, w którem ponura i dzika Kirenga wlewa swe majestatyczne i zimne wody w
nie mniej zimną, ale bardziej majestatyczną Lenę.
Obraz połączenia dwóch rzek wielkich,
pełiiowodnych, na ponurem tle wysokich, skalistych brzegów, okrytych tajgą
odwieczną, w blaskach dnia słonecznego, jest tak pięknym, że siedziećby tam i
napawać się widokiem można było zawsze. Bóg wie jak długo, ale wiatr już tu
słabł znacznie, lasy były zbyt bliskie i roje komarów stawały się coraz gęstsze.
***
Napróżno jednak już kilkakrotnie wzywałem
mego małego towarzysza do powrotu. Po długiej zimie tutejszej króciutkie lato
jest dla dzieci takim rajem, o którym u nas chyba tylko dzieci największych
nędzarzy, zmuszonych z braku wszelkiej odzieży przesiadywać całą zimę w
zamknięciu, mogą mieć jakie takie pojęcie. Jakie takie tylko, gdyż i nasza zima
łagodna, choć przelotnie, choć na krótko, nawet bosonogiego dzieciaka na świat
Boży wypuszcza, a przyroda cała nie zamiera tak głęboko, śnieg nie okrywa
wszystkiego tak starannie swym całunem śmiertelnym.
To też radość dzieci z lata krótkiego jest
tutaj nieopisaną. Dziwy przyrody są dla nich tak wielkie i tak nieznane! Każde
źdźbło trawy, każdy kwiatuszek — tak piękne, tak cudowne! Nawet widok wód
płynących jest dla nich niezwykłym, a kamyki, obficie przez potężne wody na
brzegi wyrzucane, lśnią w źrenicach, rozbiegających się wśród tych skarbów
zaczarowanych, bajecznych...
I mój więc syn mały nietylko nie mógł być
wyjątkiem, ale przeciwnie, słysząc w czasie długiej, nieskończonej zimy, ciągłe
opowiadania o przyrodzie tej ziemi ojczystej, której mu widzieć los dotąd nie
pozwolił, rwał się do cudów nieznanych z tem większą ciekawością, spotykał je z
tem większym zachwytem. Próżnemi więc były wszystkie moje nawoływania.
Już wszystkie, jakie tylko posiadał,
kieszenie wypełnione były „prześlicznemi” kamykami, gałąź brzozowa była dawno
porzucona, a obie rączyny z trudnością obejmowały pęki traw i kwiatów „coraz
śliczniejszych”. A kamienisty brzeg lśnił coraz cudowniejszemi barwami, a
puszysty zielony kobierzec, rozpostarty tuż za kamienistą ławą, nęcił coraz
większemi dziwami. — Więc chłopczyna biegał, jak motyl, to rozgrzebując
misternie poszlifowane kamyki, to tonąc wśród bujnej zieleni dziwnej
roślinności tutejszej — bujnej i barwnej, bujniejszej i barwniejszej, niż u
nas, ale zupełnie pozbawionej tych przedziwnych zapachów, które, działając już
nie na zmysł widzenia, zda się, głębiej przenikają w istność naszą — ni to żywa
dusza natury — łączą się i zlewają w naszą duszę.
A roślinność dalekiej Syberji, nie wiem,
czyto wskutek wielkiego kontrastu, gdy po długiej zimie oko, zmęczone
oślepiającą białością śniegu, z rozkoszą spoczywa na barwach odmiennych, czyto
wskutek niezwykłe szybkiego wzrostu, posiada jakąś szczególniejszą, nieopisaną
świeżość barw, z którą tylko najwcześniejsze, wiosenne barwy naszej roślinności
mogą iść o lepsze.
Można więc sobie wyobrazić, jak pysznym
jest tu widok niezmierzonych kobierców przeczystej, niepokalanej zieleni, gdy
ją jeszcze barwy kwieciste ozdobią. Są to cuda prawdziwe.
Ale są to cuda zimne, bezduszne. I są one
dziwnie do ludzi tutejszych podobne ; ludzi silnych, wytrzymałych,
przedsiębiorczych, rozumnych — ale zimnych, surowych, jakby pozbawionych
najistotniejszej cechy człowieczeństwa - łagodnej, głębokiej duszy ludzkiej.
***
Cóż więc dziwnego, że zmęczony ciągłem
opędzaniem siebie i malca swego od coraz natrętniejszej, coraz dokuczliwsze]
plagi powietrznej, w miarę gęstnienia rojów nieuchwytnych, coraz gwałtowniej
spadać zacząłem z wyżyn obserwacji piękna, przelotnie ujrzanego, w sferę
rzeczywistości męczącej. Pomimo wszystkich mych wysiłków wielkie bąble na
twarzyczce wesołej, radosnej, na rękach, ciągle zajętych i szyi dziecka,
zlewały się już w jedną całość, na którą patrzeć i obcemu byłoby przykro, a cóż
dopiero ojcu. — Im więc bardziej rozbawiało się dziecko, tem bardziej
smutniałem, tem cięższe myśli opanowywać mnie zaczęły. Czy ujrzy on kiedy
ziemię inną, czy też pozostanie na zawsze na tej ziemi surowej i może zaginie w
niej na wieki, starty, zdeptany przez tę przyrodę okrutną, przez tych ludzi
bezdusznych? Czy nie upodobni się wreszcie do swego środowiska strasznego?...
I choć krzepiłem się, jak mogłem i umiałem,
coraz słabszą stawała się moja wola. I wtedy, gdy zachwyt i radość dziecka
doszły do szczytu i otoczone rojami komarów, opróżniając na nowo wszystkie
swoje kieszenie, aby po długiem przebieraniu włożyć na miejsce „brzydszych”
nowe „ładniejsze” kamyki, nie czuło i nie widziało ono obsiadających je rojów,
ja, coraz usilniej pracując nad spędzaniem zeń chmary krwiożerczej, poczułem
wreszcie ból ostry, dotkliwy i po twarzy popłynęły mi łzy gorące...
***
Gdy jednak po chwili, nie dawszy zapewne
zwykłej, natychmiastowej odpowiedzi na ciągle szczebiotania, poczułem na sobie
badawcze, zaniepokojone spojrzenie swego wrażliwego towarzysza, już mogłem
ukryć stan, w którym tylko co się znajdowałem. Łzy były ostre, gałąź pracowała
ze zdwojoną energją, a wewnątrz chłonąłem w siebie przedziwny balsam przyrody.
I chociaż wszystko to bardzo krótko trwało,
przerwało jednak moje nawoływania do powrotu i zanim, zajęty swym stanem,
zdążyłem całkowicie wrócić na ziemię i powtórzyć znowu swe wezwanie, dziecko,
zaciekawione czemś nowem, czego ja jeszcze dostrzec nie mogłem, popędziło
brzegiem dalej i na teraz dalej, niż zwykle.
Nie bez uczucia głębszego wewnętrznego
zadowolenia, żem nie zatruł swemu malutkiemu towarzyszowi wesela tak szczerego,
skierowałem się za nim i wkrótce obaj staliśmy nad zjawiskiem, jakiego ani
przedtem, ani potem już nigdy w życiu nie widziałem.
***
Na kamienistym brzegu Kirengi leżał koń,
widocznie przywieziony tu i wyrzucony, koń znajdujący się w stanie tak
okropnym, że jego właściciel nieludzki uznał oczywiście za wygodniejsze
przywieźć go i porzucić na brzegu, niż zabijać i zdejmować zeń skórę, nie
przedstawiającą żadnej wartości.
Koń był stary i zbiedzony ponad wszelakie
pojęcie.
Prawą tylną nogę miał złamaną, a całe ciało
było okryte jakby jedną nieprzerwaną raną. Zupełnie starta, świeciła nietylko
„żywem” mięsem, ale i kośćmi białemi; takież rany okrywały grzbiet i boki
nieszczęśliwego zwierzęcia. Wszystko to zaś razem wzięte — i rany i ocalałe
gdzie niegdzie cząstki zdrowsze, ujrzeliśmy nie odrazu, ale po spędzeniu całej
szarej powłoki komarów, które ni to jedną ruchomą zasłoną okrywały leżącego —
żywcem zjadając stworzenie bezbronne.
Tylna część ciała ze złamaną nogą leżała,
ale przód, wsparty na kolanach nóg dwojga, dźwigał się jeszcze ku górze i głowa
konia z wyciągniętą szyją nieruchomo sterczała nad tem ciałem, jeszcze widać
czującem.
W pierwszej chwili, zanim nie spędziliśmy
zeń rojów mszyc i komarów, nie mogłem zrozumieć, dlaczego ten wielki nędzarz,
zda się zupełnie wyczerpany, resztkami swych sił, a właściwie tym wysiłkiem
końskim, o którym my, ludzie, nie mamy pojęcia, dźwiga nad sobą swą głowę
zbiedzoną?
Charakterystyczne, nieprzyjemne, żałosne
kwilenie, idące z jasnych przestrzeni podniebnych, rozwiązało zagadkę.
Wysoko, wysoko ponad nami olbrzymie sępy
zataczały swe kręgi wspaniałe. Nieszczęśliwe stworzenie resztką sił chroniło
się od oczekującej je przed śmiercią jeszcze jednej najstraszniejszej tortury:
rozszarpania za życia dziobami i pazurami potworów powietrznych.
Ale dopiero, ochłonąwszy trochę, po
spędzeniu zeń ostatnich rojów, ujrzeliśmy i pojęli głębię, znajdującego się
przed nami cierpienia.
I już gotowi byliśmy zapłakać nad tem
cierpieniem okrutnem, gdy ujrzeliśmy jeszcze i to, wobec czego nietylko słowa
jakiekolwiek, ale nawet nasz płacz ludzki, byłby urągowiskiem nad tą niedolą
bez miary.
...Po kościstej, długiej, jakby drewnianej
twarzy konia powoli, powoli... toczyły się... jasne, perliste... wielkie...
łzy...
...Koń płakał...
Kraków, w marcu r. 1906.
/Adam Szymański. Szkice. Lwów. Warszawa. Kraków. 1921. S. 344-351./
Адам Иванович (Янович) Шиманский род. 16
июля 1852 г. в Грушнево (около Семятич)
Бельского уезда Седлецкой губернии Царства Польского Российской империи.
В 1872 г. поступил на юридический факультет Варшавского университета, который
окончил в 1877 г. со степенью кандидата права. В годы учебы вступил в ряды
молодежной патриотической организации. 18 марта 1878 г. арестован в Варшаве,
откуда 18 апреля 1879 г. по Высочайшему повелению выслан в административном
порядке на 4 года в Восточную Сибирь. Предписанием генерал-губернатора от 28
февраля 1879 г. назначен на жительство в г. Якутск, куда был доставлен 24 июня
1879 г. В годы ссылки Шиманский занимался сбором материалов о Якутской области
и ее жителях. С 9 сентября 1885 г. подчинен негласному надзору полиции, с
воспрещением въезда в пределы Царства Польского. Переехал на жительство в г.
Харьков, где занимался литературным трудом и адвокатурой. В 1887 г. получил
разрешение проживать в Санкт-Петербурге. В январе 1895 г. получил разрешение
въезда в пределы Царства Польского. С началом Первой мировой войны переехал на
жительство в Москву, где после короткой болезни умер 25 марта 1916 г. и был
похоронен на Лефортовском
кладбище.
Дэса Сядлец,
Койданава
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz