wtorek, 2 czerwca 2020

ЎЎЎ 3. Адам Шыманскі. Якуцкія замалёўкі. Сш. 3. Мацей Мазур. Койданава. "Кальвіна". 2020.




                                                                 MACIEJ MAZUR
    Po wyjeździe z Jakucka zamieszkałem w X., lichej mieścinie, leżącej nad tąż samą Leną, mniej tu zimną i szeroką, więcej za to dziką i posępną. Osady ludzkie, chociaż kraj ten leży o parę tysięcy wiorst bliżej od świata, są tu rzadkie, ziemia skalista i górzysta i na wszystkie strony świata na setki, na tysiące wiorst tajgą odwieczną pokryta.
    Zapewne rzadko gdzie na świecie spotkać można bardziej dzikie i ponure krajobrazy, niż te, które się przedstawiają oku człowieka na ogromnej przestrzeni, zraszanej Leną, poczynając od połowy górnego jej biegu pod sam Jakuck prawie. Tajga bezbrzeżna, tajga ponura, dzika i niedostępna, zwarta jak ściana, pokrywa tu wszystko: i góry, i wąwozy, i równie, i rozdoły. Gdzieniegdzie tylko na czarnem tle tajgi wznosi się, jak obelisk potrzaskany lub grobowiec olbrzymi, szara, obsypująca się, skała; kiedy-niekiedy zatoczy nad pustynią niezmierzoną majestatyczne swe kręgi sęp poważny, kiedyniekiedy ryknie i zahuczy pan jedyny tej puszczy — niedźwiedź gniewliwy.
    Rzadkie siedziby człowieka tulą się u podnóża skalistych wybrzeży Leny, jedynej arteryi, jedynej drogi nietylko tego, lecz i jakuckiego kraju, a ludzie, w siedzibach tych mieszkający, w ciągłem obcowaniu z dziką przyrodą, zdziczeli sami tak dalece, że u rolników z szerokich dolin, w wierzchowiskach Leny leżących, i u pasterzy ziemi jakuckiej znani są pod nazwą — wilków.
    Klimat tu także surowy, a chociaż mrozy nie bywają nigdy tak wielkie i stałe jak w Jakucku, ziemia ta, jako najbliższa sąsiadka ziemi najzimniejszej, wystawioną jest na wiatry niemniej zimne, owe jakuckie boreasze okrutne, sięgające w swych zapędach dalekiego Uralu.
    Przy ujściu jednego z wielkich prawych dopływów Leny znajduje się dość wielka kotlina, wspólnem działaniem dwu potężnych rzek wyrwana i następnie zamulona. Kotłowina ta, zewsząd okolona dość wysokiemi, to połogiemi, to stromemi górami, przy swem ujściu na północny-wschód zamknięta jest szczególniej wysokiem i skalistem pasmem górskiem, w którem obie rzeki, rwące się w tym kierunku, przebiły i wyryły sobie łożysko. W tym to północno-zachodnim kącie kotliny na niewielkiej i niewysokiej skale, oddzielonej dziś od głównego pasma korytem Leny, a w części i u podnóża tej skały, pomiędzy obiema rzekami, leży X., stolica kraju, wilczem plemieniem ludzi nasiadłego. Wysokie pasmo górskie, formujące przeciwny brzeg Leny, tuż naprzeciw miasta, wznosi się w kształcie ogromnego, skalistego cypla, którego wierzchołek wywietrzał już i porósł lasem, strona zaś zwrócona ku miastu sterczy przed niem w odległości kilkuset sążni jak prostopadła, gładko lodami wyszlifowana ściana, zmniejszając na czwartą część i tak niewielki widnokrąg kotliny. Jakby dla zwiększenia dzikości krajobrazu, który miejscowość ta wraz z okalającemi ją górami i skałami, pokrytemi tajgą zczerniałą, przedstawia, panujące tu ciągle wichry potężne, przeważnie północne, niosąc latem wczesne przymrozki, zimą — wiejki, śnieżyce i mrozy jakuckie, wyprawiają tu codzień człowiekowi dyabelską muzykę. Wichry, wpadając w kotlinę, odbite od skał i powtórzone we wnętrzach tajgi wielokrotnem echem, napełniają całą jamę takiem wyciem, takim jękiem przeróżnym, że nieraz się wydaje, żeś wpadł w iście wilcze lub niedźwiedzie ostępy i legowiska.
                                                                              ***
    Było to jakoś w połowie listopada, na miesiąc przeszło przed świętami Bożego Narodzenia. Wichrzysko jak zwykle wył różnymi głosy, pędząc i kręcąc w swym tańcu szalonym całe tumany suchego śniegu. Na ulicę i psa-byś nie wygnał. Ludzie-wilki pochowali się w swych domach, popijając „czaj” gorący z „twiordymi” i „miahkimi” [* Herbata z chlebem jęczmiennym, który zwykle na drugi dzień po upieczeniu bardzo twardnieje, nazywa się czaj s twiordymi, a z chlebem razowym, żytnim – s miahkimi, s miagońkimi.], wilki prawdziwe wtórzyły zapewne wilczemu wyciu wichru. Czekałem z godzinę, czy nie ścichnie, — nie ścichało jednak i chociaż niechętnie, wyruszyłem z domu.
    Przed kilku dniami przyrzekłem był p. Stanisławowi Światełce, że w ciągu tygodnia przyjdę do niego któregokolwiek dnia, aby mu napisać listy do kraju, listy, jak mówił, dość pilne; była już sobota i dłużej swego pójścia odkładać nie mogłem. P. Stanisław był kulawy i już to z powodu swego kalectwa, już to z powodu zajęcia, rzadko bardzo wychodził z domu. Pochodził on z ziemi krakowskiej, o ile sobie przypominam, z Wiślicy; szczycił się tem, że ród Światełków należał do najstarszych mieszczańskich rodów prastarego grodu i niezmiennie, jak pamięcią sięgnąć mogli i ojce, i dziady, pilnował kunsztu szewckiego. Szewcem był tedy i pan Stanisław, szewcem w swoim rodzie ostatnim, bo chociaż ród jego na nim się nie kończył, jednakże, jak sam się wyrażał: „zrządzenie boże było już takie”, że przekazać synowi rzemiosła ojców nie mógł.
    — Bóg go wychowywał, mój panie, i widocznie wola Jego była, aby na mnie szewce Światełki skończyli się — mawiał pan Stanisław, a mawiał zwykle prędko, jakby groch sypał na ścianę. Czasami tylko, ale chwile te rzadko bywały, gdy mu co dodało otuchy, a obcych ludzi nie było, dodawał: „Chociaż niezbadane są wyroki Jego... a nuż?... No, wtedy już wnuk szewcem będzie!” — i bladł zwykle od wypowiedzenia myśli swej tajnej, odwracał się szybko, szukał czegoś nibyto, kręcił się i parę razy podpatrzyłem i podsłuchałem, spluwał nieznacznie i szeptał do siebie: „Nie w złąby godzinę, Panie!” — urok odpędzał od życzeń najdroższych.
    Wzrostu średniego, blondyn, w połowie już osiwiały, brodaty, bez zębów, z nieforemnym, szerokim nosem, wielkiemi, głęboko wpadłemi oczami, dopóki siedział i milczał, trudno było odgadnąć; kto zacz? Ale niechno tylko poruszył się, pomimo nieodłącznego kija zawsze jakoś gorączkowo, gwałtownie prawie, niechno tylko sypnął swym językiem jak kołowrotem kilkanaście słów wartkich, to chyba tylko kto nigdy nie widział starego, czysto polskiego mieszczaństwa, nie poznałby w nim nieodrodnego tego mieszczaństwa syna. Pan Stanisław rzemiosło swe uprawiał w X. niedługo; uciuławszy trochę grosza na majsterce, założył sklepik malutki, ale słynął w miasteczku jako jedyny fabrykant dobrych kiełbas polskich. Mieszkanie miał przy sklepie, z jednego pokoiku i maluczkiej kuchenki złożone. Służącej nie trzymał: gotował mu jeść, służył do towarzystwa, usługi i do obrony skutecznej wielki chłop, Maciejem zwany, którego jednak dotąd bliżej nie poznałem.
    Bywałem u Światełki nie często, przychodziłem zwykle w dzień, gdy mi co kupić potrzeba było, gawędziliśmy w sklepie, tak, że Macieja widywałem przelotnie i zwróciłem tylko nań uwagę, jako na coś niezwykle wielkiego. Rzeczywiście, chłopisko to był ogromny i, co rzadko się zdarza, nietylko wzrostem, ale i objętością jednakowo obdarzony. Objętość ta, proporcyonalna do wielkiego wzrostu, nadawała całej figurze te właśnie cechy, które sprawiały, że Maciej wydawał się nie wielkim, ale imponował swymi rozmiarami.
    W mieszkaniu, obliczonem na ludzi zwykłych, ciasno mu było; meble i sprzęty rozstawione z zastosowaniem się objętości przeciętnego człowieka, krępowały ruchy Macieja. Dwóch kroków nie mógł on zrobić w mieszkaniu, aby nie zaczepić, nie potrącić o sprzęt jakowy; idąc, stąpał ostrożnie, powolutku, ozierając się ustawicznie, i miał zawsze zawstydzoną minę człowieka, czującego się nie na miejscu i przekonanego, że najusilniejsze starania nie ustrzegą go od popełnienia niedorzeczności. Parę razy widziałem Macieja, gdy w czasie nieobecności Światełki zastępował go w sklepie dość ciasno zastawionym: na szerokiej twarzy jego malowało się wtedy cierpienie prawie, szczególniej widoczne, gdy dochodząc do przejścia, pomiędzy półkami i kontuarem ciągnącego się, zatrzymywał się trochę i wzrokiem niespokojnie mierzył wielkość niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwo, rzeczywiście, istniało, bo półki zastawione były szkłem i naczyniem wszelakiem i jedno potrącenie mogło narobić szkody niemało. Była to dla niego prawdziwa Scylla i Charybda; wyglądał on tu zawsze arcykomicznie, a męczył się tak, że po kilku minutach takowego stania pot kroplisty zraszał mu czoło. Zastałem go raz, gdy stał tam jak na torturach, oczekując czyjegokolwiek przyjścia. Zdało się mu bowiem, gdy wychodził z owego przejścia po załatwieniu kupującego, że zaczepił za coś z tyłu, a bojąc się poruszyć i nie mogąc się upewnić, za co mianowicie, stał i czekał, dopóki kto nie nadejdzie.
    — Chwałoć Bogu, ze pon przysed, zawołał ucieszony, dyć stoję tu, jak zyd na weselu, a on posed i ani myśli wracać! A ze tyz, Chryste Ponie, ciasno tu u niego, zacepiułem za cajnicek jakowyś i nijok rusyć się nie mogę, bo strzez Boże, polecom do ciorta wsyćkie te połecki. A gdym go uwolnił, biadał dalej: — I to cięgiem tak, skaranie boże z tom ciasnotom, ale co to jemu? Som ot — tyćki, to chocia i z kijem zawdy, a jak frygo tu lata.
    „On”, rozumie się, był to szewc, z którym ścinali się o byle głupstwo, zawsze jedna dość spokojnie i chłodno. Nerwowego i ruchliwego szewca drażniła ociężałość i niezgrabność Macieja i nawzajem Maciej nie mógł zrozumieć szewckiej prędkości. Ale nie to jedno tylko było przyczyną antagonizmu: szewc był mieszczaninem, człowiekiem do pewnego stopnia kastowym prawie, z głębokiem przeświadczeniem o swej stanowej wyższości, chodził w surducie i miał potrzeby, które Maciej uważał za zupełnie zbyteczne, pańskie poprostu. W dodatku zaś szewc był gospodarzem, chlebodawcą Macieja.
    Bez względu jednak na to wszystko, antagonizm, ujawniający się w ich wzajemnych stosunkach nie sięgał głębiej, był właściwie dość powierzchowny i miałki. Szewc zrzędził na Macieja i podkpiwał sobie nad nim czasami, ale robił to zawsze po koleżeńsku, z zachowaniem należnego poważnemu włościaninowi respektu, t. j. używając zawsze względem niego formy wy, a nie ty. Maciej zrzędzenie szewckie zwykle przyjmował w milczeniu, na docinki jednak odpowiadał i odpowiadał czasami dość koląco. Na tak znośne ustosunkowanie się dwu stanów w jednej izdebce, oprócz wspólnej doli i obecnej równości przed prawem, wpływały i inne przyczyny dość poważnej natury.
    Szewc w porównaniu z Macieem posiadał inteligencyę, o jakiej ten nawet i marzyć nie mógł. Szewc umiał czytać i, co dodawało mu w oczach Macieja szczególnego uroku i powagi niemałej, umiał chociaż powoli i z zachodem zawsze dość znacznym nakreślić ośmnaście liter, składających jego imię i nazwisko. Ze strony Macieja znowu, oprócz mocy fizycznej, tej siły brutalnej, co to gnie i niekulawych ludzi, stał fakt, że służył on nie tyle z potrzeby, ile z pobudek koleżeńskich, gdyż miał własny kapitalik, kilkaset rubli wynoszący, u szewca obecnie złożony i, co najważniejsza, był człowiekiem sumiennym i uczciwym. Gdym, nie wiedząc jeszcze o tem, w rozmowie swej z szewcem zapytał go jakoś, czy ufa zupełnie Maciejowi, mieszkając z nim sam jeden i zostawiając go nieraz w sklepie, szewc powtórzył me pytanie z takiem zdziwieniem, że odrazu zrozumiałem zupełną jego niestosowność, powtórzył i, wymawiając już każde słowo nieprędko, jak zwykle, ale powoli i dobitnie, dał mi taką odpowiedź: — Maciej, panie, człowiek — złoty.
                                                                               ***
    Natychmiast po mojem przyjściu zamknięto sklep i weszliśmy do mieszkania. W pokoiku pod jedynem oknem stał stolik niewielki z dwoma krzesełkami po bokach; za jednem z nich wzdłuż ściany bocznej mieściło się łóżko, za drugiem obok przeciwnej ściany — mała drewniana kanapka. W czwartej ścianie naprzeciw stolika dość wązki otwór wiódł do kuchni, mieszkania Macieja. Zasiedliśmy do narady, co i jak pisać należy. Nietylko szewc, ale i Maciej nawet był w nastroju wysoce poważnym, widocznie obaj do pisania listów przywiązywali wagę niemałą. Szewc dostał z kuferka sporą paczkę, zawiniętą w arkusz papieru i wyjąwszy z niej ostatnie listy od żony i syna, podał mi je ostrożnie. Maciej wcisnął się do kuchenki i nie wrócił już do nas, ale po chwili głowa jego, ale tylko głowa z wielką czerwoną twarzą ukazała się jak księżyc na czarnem tle otworu.
    — Cóż to Macieju tak daleko uciekacie? zapytałem.
    — Ee! kiedy to, widzi pon, na ty słabiźnie siedzieć nijako, a tu se sporządziłem ławeckę trocha mocniejsą.
    Szewc mruknął coś o łamaniu jakichś krzesełek, ale Maciej zakrzątał się około fajki, jakoby zagasłej i nie słyszał, czy udał, że nie słyszy mruknięcia.
    Zacząłem czytać listy. List od żony był zwykłem opowiadaniem o troskach codziennych, przeplecionem życzeniami powrotu, nadzieją zobaczenia się jeszcze. List od syna, już od pół roku wyzwolonego czeladnika stolarskiego, był dość lekkomyślny: zawiadamiając ojca o swych wyzwolinach, syn pisze, że robota bywa nie zawsze, wskutek czego, nie mogąc sam zebrać sobie pieniędzy, potrzebnych mu na kupno zegarka, prosi go o przysłanie mu kilkunastu rubli w tym celu. Przeczytałem i spojrzałem na szewca, który wpił się we mnie oczami, śledząc wrażenia treścią listów wywołanego. Starałem się wyglądać najobojętniej. Czy i w jakiej mierze to mi się udało, nie wiem, bom nie patrzył już nań wcale, tylko po chwili przekonałem się, że usiłowania moje próżne były, usłyszałem bowiem trwożliwe pytanie: — No i cóż panie? Okazało się, że szewc listem syna był bardzo zgryziony, bardziej nawet niż przypuszczałem.
    — Ja tu staram się, zabiegam jak mogę, żeby na wypadek i wrócić o czem było i ręki na starość nie wyciągać, a ten błazen!...
    Zaczęliśmy mu oba przekładać, że brać to do serca zbytnio niema co, że chłopak może być najlepszy i jest takim zapewne, tylko może rozpieszczony trochę, szczególniej jeżeli był jeden u matki.
    — A jakże nie jeden, kiedy i tego nie widziałem nigdy.
    — Jakto nigdy?
    — A tak właśnie że nigdy, bo, jak dziś pamiętam, w piątek przed wieczorem coś tam dłubałem na podwórzu koło domu, gdy sąsiad Kwiatkowski krzyknął mi z za parkanu: — Bój się Boga p. Stanisławie, po ciebie idą! A to tylko zdążyłem dopaść do okna i zawołałem: Bądź zdrowa Basiu, a pamiętaj, niechże i jemu św. Stanisław będzie patronem! Tylko te słowa wymówiłem; Basia akurat była w ósmym miesiącu, ale już jej więcej nie widziałem; dobrze się więc zrobiło, żem powiedział, zawszeć jest pamiątka po mnie.
    — Chwalić Boga, ze je, ale gdyby tak nie syn buł...
    Nie skończył jednak Maciej, gdy szewc zgorszony karcić go zaczął surowo.
    — Głupstwa pleciecie Macieju, choć nie dzisiejsi jesteście! A czy to kościół nie nadaje imienia świętej Stanisławy? A czy nakoniec, choć grzeszny jestem, jak każdy członek, nie mogę przypuścić, że słowo wymówione w taką minutę nie znaczyło coś przed majestatem? Czy to nie w ręku Boga wszystko?...
    Maciej spuścił oczy i tylko westchnienie głębokie świadczyło o pożądanym skutku szewckiej wymowy.
    Okoliczność, opowiedziana przez p. Stanisława, ułatwiła nam bardzo zadanie, a gdy jeszcze przypomniał on sobie, że matka na syna nigdy się nie skarżyła, przeciwnie, zawsze była zeń zadowoloną, udało się uspokoić ojca, zbytnio roztrwożonego o los jedynego dziecka. Aby jednak załatwić sprawę gruntownie, stanęło na tem, że należy napisać do kogoś z poważnych a światłych ludzi, aby wyegzaminował chłopca, jak należy i, mając go nadal na oku, zawiadomił ojca o rezultacie egzaminu. Stanęło na tem dla tego, że matka, jako kobieta prosta, niewykształcona i być może wielce w jedynaku rozmiłowana, mogła być sędzią zbyt pobłażliwym i ślepym. Chodziło tylko o wybór osoby, co było rzeczą dość trudną: ten umarł, tamten zbogaciał, ów rozpił się ostatecznie; medytowaliśmy długo i medytowalibyśmy jeszcze dłużej, gdyby nareszcie szewc z miną człowieka przekonanego, że dobrze mówi, nie wyrzekł stanowczo:
    — Napiszemy do księdza! co gdy Maciej, rad, że uciążliwa medytacya skończona, a może też, rehabilitując się z dowiedzionej mu niedawno głupoty, poparł spiesznie:
    — A no do probosca najlepi — przystąpiłem i ja do większości. Pewne trudności, wynikające z tego względu, że ksiądz nie był Światełce osobiście znanym, praktyczny szewc, poparty również przez Macieja, że „lady jaki w takiem mieście proboscem nie bandzie”, usunął w ten sposób, że, zamawiając u księdza solenną wotywę żałobną za duszę swych rodziców, na co posyłał rubli dziesięć, przy tej już jakoby sposobności polecał i syna łaskawym względom dobrodzieja.
    Zacząłem pisać listy, których trzy być miało: do żony, do syna i księdza. W ciągu swego pobytu w Syberyi tyle podobnych listów napisałem, że w pisaniu takowem wprawy nabrałem niemałej. Informując się więc tylko o niektórych szczegółach, pisałem prędko. Szewc przesunął się z łóżka, na którem dotąd siedział, na drugie krzesełko, przy stole stojące i z głową nad tym stołem pochyloną śledził uważnie za ruchem mego pióra, gotów do odpowiedzi; Maciej pykał ze swej lulki w milczeniu. Skończyłem listy i przystąpiliśmy do czytania.
    Żonie posyłał pan Stanisław pięćdziesiąt rubli, a ponieważ o wiernej mu Basi zachował najserdeczniejsze wspomnienie, kochał ją dziś bardziej może, niż przed 20-tu laty i nigdy nie mógł mówić o niej bez głębokiego wzruszenia, więc i list do niej odpowiadał młodym uczuciom szewca.
    Słuchał on listu bledszy niż zwykle, chciał coś mówić, ale usta mu drżały i słowa więzły w gardle, i tylko gdy skończyłem czytanie, pan Stanisław zakręcił się po swojemu i wytarłszy nos kilkakrotnie, wymówił nareszcie: „Zaraz podpiszę”. Po wynalezieniu w stoliku okularów, należytem osadzeniu takowych na nosie i wskazaniu miejsca, w którem podpis ma być umieszczony, szewc zaczął:
    Es, te i usta już otwierał na wymówienie trzeciej litery, gdy Maciej nieopatrzny, zachowujący się w czasie mego pisania najprzyzwoiciej, ni stąd ni zowąd palnął niespodziewanie:
    — Ażeby tyz pon...
    Palnął i rozumie się, nie skończył: szewc położył pióro i wysoko podniósłszy głowę, aby przez okulary spojrzeć na Macieja, napewno żałującego już niewczesnego odezwania się, wyrzekł sucho:
    — Macieju, przeszkadzacie.
    Maciej spąsowiał i naturalnie słowa już nie pisnął; szewc dopisał swe nazwisko bez przeszkód, wyjął pieniądze, które, aby uniknąć na drugi dzień — pomyłki, włożyłem zaraz wraz z listem w zaadresowaną kopertę.
    List do syna, jakkolwiek w czasie narad pan Stanisław żądał natarcia uszów »durniowi«, był nie tyle surowy, ile wyrozumiały. Łatwo było domyśleć się, czem był ów syn niewidziany jeszcze, owa jedyna nadzieja staromieszczańskiego rodu, dla Światełki. Jeżeli kaleka szewc pracował lat tyle wytrwale i uczciwie, jeżeli zmagał dotąd dolegliwości przeróżne, jeżeli samotny i opuszczony z pokus łatwego zbogacenia się, któremi Syberya łudzi naiwnych nowicyuszów, wyszedł zwycięzko, zawdzięczał to bezwątpienia w pewnej mierze zasadom uczciwym, z domu i z kraju wyniesionym i charakterowi swemu, ale też, nie ulega wątpliwości, w niemniejszej mierze owemu synowi, w którego urodzeniu samem widział niejako rękę bożą. Jasną to było rzeczą, że marzył biedaczysko o stawieniu się przed dziecięciem ukochanem, jak marzy asceta o zjawieniu się przed sądem bożym. Myśl, że będzie mu mógł powiedzieć kiedyś, powiedzieć głośno i śmiało: nie przyniosłem ci, synu, nic okrom imienia nieskalanego wśród przejść najcięższych i pokus największych — była gwiazdą przewodnią jego życia. Mając to tedy na względzie, nie nacierałem „durniowi” uszów, nie karciłem, ale z miłością pouczałem, czem są pieniądze, które ojciec rodzinie posyłał, pieniądze krwawo zapracowane, nieraz może sobie od ust odjęte: pouczałem, czem być winien i mógłby już obecnie chłopiec, mający silne i zdrowe barki, dlaczego żądanie pieniędzy na marną błyskotkę zakrwawiło serce ojcowskie i t. d. Pisałem obszernie i spokojnie, słowy prostemi, stosując się do pojęć młodego rzemieślnika, gorąco go w końcu błogosławiąc na nową drogę życia.
    Czytanie to odbywało się już z ciągłemi przerwami, gdyż zatrzymywałem się, aby się dowiedzieć, czy wiernie tłómaczę uczucia i życzenia ojca. Że tak było, przekonałem się o tem już na początku listu i w miarę czytania w przekonaniu tem zupełnie utwierdziłem. P. Stanisław za każdym razem, gdym nań pytająco spoglądał, odpowiadał mi spiesznie: „tak, tak, tak właśnie chciałem”. Ale im dalej czytałem, tem krótsze, tem prędsze stawały się owe: „tak, tak”. W środku listu jakoś otworzył on wprawdzie jeszcze raz usta, ale widziałem tylko, jak one poruszyły się bezdźwięcznie. Spojrzałem jeszcze raz: broda szewca leżała na stole i łzy płynęły po jego bladej twarzy. Nie kręcił się już on, jak to zwykle przedtem robił, gdy uczucie jego wzbierało, nie chrząkał, nie wycierał nosa; oparł tylko brodę o stół o kilka piędzi ode mnie, przed samą świecą i jej światłem oświetlony płakał przed nami spokojnie; nie drgał, nie łkał: łzy tylko, dawno zapewne z tych oczu zapadłych nie płynące, płynęły dziś z nich obficie. Gdym umilkł, szewc, nie podnosząc głowy i patrząc na mnie swemi wielkiemi, rozumnemi oczami, dziękował mi: „Bóg zapłać, Bóg zapłać panu”! a Maciej, już i poprzednio wyrażający swe zadowolenie to oddzielnemi słowy, to jakiemś mruczeniem nieokreślonem, korzystając z przerwy przy dłuższej, zdobył się na całą mowę:
    — Ummm, pięknie! Różne listy słychiwałem, bo to i na pryiskach [* W kopalniach złota.], i mnie i drugiem różni pisywali, a i tu, choćby X. dobrze pise, ani słowa, ale cóz, kiej napise to mądrze jakby z książki, a słuchas i som ani krzty nie rozumies, takich słów ci natko, nie po ludzku jakościć; zaro widać, ze to albo ze zydów, albo z panów wielgich, albo z ludziami nie zywał; a tu właśnie za serce imo, po ludzku. O! to chłopacysko, jak przecyto, to się spłace napewniako, nijok baba na kazaniu. Ażeby tyz pon, kiedy prosić nie śmie — i głos jego rzeczywiście brzmiał bardzo nieśmiało — moim tyz — ot takuśki liścicek! oj to babsko moja rycałazby dopiro, rycała.
    W czasie czytania listu do księdza, Maciej zachowywał się spokojnie, słuchał uważnie, a może i myśleć zaczął nad tem, co też ja jego babsku napiszę, czy odpowiem pokładanym we mnie nadziejom. Ale, gdym doszedł do miejsca, w którem proszę księdza o wotywę za umarłych rodziców szewca, w otworze do kuchni wiodącym zatrzeszczało coś gwałtownie i Maciej stanął przed nami w całej swej imponującej wielkości. Wyjście jego było tak niespodziane i z takim hałasem dokonane, że patrzyliśmy nań zdziwieni. Maciej był niezwykle zmieniony i wydało mi się nawet, iż drżał cały; wyszedł on w milczeniu i stanąwszy tuż przed nami, z nogami jak zawsze szeroko rozstawionemi, szukać zaczął kieszeni, ale czy to szukać było niełatwo w fałdzistych hajdawerach, czy też z innej jakowej przyczyny, znalazł ją nieprędko. Znalazłszy, wyciągnął z niej mały woreczek i po długiem rozwiązywaniu, ku czemu i zębów używał, wyjął z woreczka pomięty trzyrublowy papierek. Z papierkiem tym postał trochę i, kładąc go nareszcie trzęsącą się ręką na stół, głosem proszącym, urywanym, tak przemówił:
    — A kiedy już tak, to przy tej okazyi, przy tej świętej wotywie za umarłych mozeć i za nos, za niescęśliwych westchnienie zaniesie... a niechaj ze pon napise... niech tam... niech do Najwyzsego... do Przenajświętsej... choćby kości zaniść... a mozeć... a się zlitują...
    — Może się zlitują — powtórzył jak echo i szewc, już obok Macieja stojący.
    I stali przede mną obaj ci ludzie starzy, w nieszczęściach osiwiali, jak stoją dzieci małe, niemoc swą czujące, przed ojcem surowym: stał szewc kaleka z głęboko zapadłemi oczami, na swym kiju oparty, stał i chłop ten potężny z rękami opuszczonemi, z głową kornie przechyloną, zanosząc cichym szeptem swą prośbę błagalną...
    ...........................................................................................................................................................   
                                                                               ***
    I siedzielibyśmy długo zapewne w ciężkiej zadumie, gdyby szewca wśród nas nie było; p. Stanisław pierwszy ocknął się z letargu, w którym byliśmy pogrążeni.
    — Cóż do licha, na nic zbabiejemy! Macieju, ruszcie-no się! Toż kiełbasa tam się spali i gorzałka wywietrzeje! Ej, Macieju, a żywiej!
    Maciej sunął do kuchni i choć niezbyt żywo wprawdzie, wrócił ku nam, poprzedzony zapachem dobrze podrumienionej kiełbasy. Otrząsaliśmy się jednak z owego letargu tak powoli, że nawet i szewc raźny więcej miną nadrabiał. Toast na rzecz szczęśliwej minuty dla pisania dzisiejszego był tego pierwszym, a „Amyn” Maciejowe dla owego toastu, Amen, poparte westchnieniem, jak z miecha kowalskiego wyrzuconem — drugim dowodem. Wódka jednak zrobiła swoje: wzruszenie, któregośmy doświadczyli, potęgowało jej działanie i po dwóch kieliszkach, tylko z listów, leżących w kuferku p. Stanisława, człowiek nie w ciemię bity mógłby się domyśleć, cośmy tu czuli i myśleli przed chwilą. Ostatnie może resztki smutków rozpłynęły się wraz z piosenką, którą sobie zanucił p. Stanisław:
                                                             A gdzie drzewo rąbią,
                                                             Tam wióry padają:
                                                             Wtenczas ojcom miłe dzieci,
                                                             Gdy im się chowają...
    Ale i przeciw tak słabemu echu owych smutków rozweselony Maciej energicznie zaprotestował:
    — Ee! dałby już pon pokój tym dzieciom, ja ta piąciu mom i nietyla się o nich troskam, co pon o idnego!
    Szewc widocznie uznał wielką słuszność tej śmiałej uwagi, bo zamilkł i machnąwszy tylko ręką, zaproponował mu nastawienie samowaru. Głośno i wesoło spełniał Maciej swą robotę w kuchence. O ulubionym swym posterunku, „ławecce trocha mocniejsej”, zapomniał on zupełnie i wyszedł ku nam niebawem. Głos jego z wymogami akustyki pokojowej zawsze w najzupełniejszej niezgodzie będący, brzmiał teraz, jak może kiedyś w one lata na polach i niwach mazowieckich. A gdy mówił, to jednym krzykiem, intonacyą wyrazistą nie ograniczał się wcale: mówił o robocie jakiej, to gestykulował, wymachiwał rękami; gdy wstać należało, wstawał natychmiast, siąść — siadał; zżymał się, cofał; ściskał i rozwodził palce, ale robił to wszystko tak, jak mówił, powoli i dokładnie. Nie wymówił ani jednego słowa, nie opowiedział ani jednego faktu, aby opowiadania swego nie poprzeć, nie ilustrować wyrazistą mimiką, ruchem, pozą, które, o ile mógł, starał się zawsze zrobić odpowiedniemi rzeczywistości. Ot i teraz, gdym wskutek jego protestacyi przeciwko smutkom szewckim zapytał:
    — A to aż pięciu synów macie, Macieju?
    — Piąciu, jak pięć tych paliców u ręku — odparł Maciej i rozwinął mi przed oczami swą pięść ogromną, rozczapierzając palce starannie. A śmiał się z byle czego, zawsze długo i serdecznie, trzęsąc się całem ciałem, śmiał się tym śmiechem, którym się tylko dzieci śmieją.
    Ale nietylko śmiech jego był podobny do dziecinnego. Wielka szeroka twarz Macieja przypominała mi swym spokojem wewnętrznym, który się na niej malował, twarz dziecka, tę twarz dziecka malutkiego, której rysów jeszcze myśl wewnętrzna ni upięknia, ni wykrzywia. Głowa Macieja w porównaniu z jego wielkością i objętością wydawała się mniejszą, niż była w rzeczywistości. Kark szeroki jeszcze bardziej ją zmniejszał; gdy zaś usiadł, ręce zawsze o kolana opierając, to z tyłu głowa ta nikła jakoś zupełnie i podobny on był wtedy bardzo do kopy siana ostro zakończonej, a z boku przypominał mi owe niezgrabne, lecz poważne figury i wyobrażenia, które ludzie wieków minionych na skałach i kamieniach wykuwali.
    Wogóle im dłużej mu się przyglądałem, tem silniejszą stawała się we mnie chęć poznać tego wielkiego chłopa trochę bliżej, dowiedzieć się o nim coś więcej. Postanowiłem więc skorzystać z okoliczności, która być może nie prędkoby się później przytrafiła i przesiedzieć już cały wieczór u szewca.
    Maciej rozgadał się ogromnie, gadał pytany i niepytany, był mówniejszy, niż się spodziewałem; chociaż jednak mówił dość bezładnie, od przedmiotu odstępował zawsze dość daleko, słuchałem go ze wzrastającem zajęciem. W opowiadaniu swem teraz nawracał on najczęściej do życia swego w kopalniach złota, „na pryiskach”, jak sam mówił. Jakkolwiek życie tamtejsze znanem mi było z wielu najrozmaitszych opowieści, słuchałem go cierpliwie, ciekaw wskazówek w kwestyi dość drażliwej, w jaki to sposób zebrał on kilkaset rubli tam, gdzie środki zbogacenia się są zawsze, rzadko jednak godziwe.
                                                                               ***
    — I holowałemże ja, holowałem na tych pryiskach — ciągnął Maciej po powrocie z kuchenki — postawili mnie z początku w siachcie, ale jakoś zobaczuł mnie sam uprawlajuszczy [* Zarządzający kopalniami. Mowa tu o prywatnych kopalniach złota tak zwanego olekmińsko-witymskiego okręgu.].
    — A cto jeto za wielikon takoj, — po naszemu niby to wielgolud, pyto, o! jakby to ludzi, psionkrew, nigdy nie widział.
    — Powiadają mu: to Maciej bandzie, iz polaków.
    — Chorosy ze polak, dawać tu jego!
    — Posłali po mnie; przychodzę, czapkę zdjęnem — i Maciej sięgnął rękami do głowy — ale się nie kłaniom, ni! bo co mi ta?
    — A to taki głupi, pyta się, ty otkuda? — Hi, hi, hi! a otkudaże mam być, kiedy z Polski jezdem! a potem znowu: a chleb ty umiesz piec?
    — Na przekpiwanie mnie wzion czy co, pomyślałem, ale nie pokazuje tego po sobie i powiadam: kiej to babska rzec, to jest niby babskie dzieło, a nie muzyckie, tłómaczę jemu; zrozumiał czy nie zrozumiał, licho go wie, tylo kazał wziąć mię do pomocy chlebopiokom [* Piekarzom.].
    — Ale w tej piekarni rozpusta, pijaństwo a złodziejstwo, Boże odpuść! ale we nic się nie wtrącam, robię, co mi każą, a pilnować czy naglądać nie kazali przecie. Tylko moje chlebopioki, jak zobaczyli, że się ich słucham i mogę za dwóch, a do niczegoj się nie wtrącam, dawaj hulać jeszcze lepiej — pijatyka jak w karczmisku. Przychodzi uprawlajuszczy raz, drugi, chlebopioki pijane, ja tylo jeden harcuję kule chleba tego. Popatrzał i poszedł. Przychodzi na drugi dzień znowuj, a u nas batalija cała idzie: pobili się z tego pijaństwa. Kazał ich pozamykać do katałażki [* Do kozy.] i pyta znowuj:
    — A umies chleb piec tero, naucyłsia? Ano tom zrozumiał, że nie przekpiwa, śmieję się, i „ajakze, naucyłsia, naucyłsia”, powiadam. Kazał mi być starszym chlebopiokiem. Co było mąki w piekarni wzięni i wydali mi preporcyom na cały tydzień. A mąki było niemało, bo więcej jak na dwiestu ludzi piekło się u nas. Piekę se tedy i kalkuluję tak, żeby mi starczyło; tylko tydzień kończy się akurat, uprawlajuszczy jest znowu:
    — No cóż, Matwiej, powiado, mąki chwaciło?
    — Nic nie mówię i wiodę go do stancyi, w której mąka leżała, i ot pokazuję, co się ostało, a ostało się bez mała trzy kule [* Kulem zowie się worek, zawierający 5 pudów mąki.]. To, jak zobaczył, oczy tylo wytrzeszczył:
    — Ano choroso, choroso! powiada. Zawołał zara materyalnego [* Materyalny — oficyalista, zarządzający magazynem prowiantowym.] i kazał mu, aby z kóżnego ostatku zapisował zawdy połowę na ekonomijom do magazynu, a połowę dla mnie na nadgrodę.
    Ale że to na takim pryisku różnie bywa, to ludzi co niemiara i tknąć ich niema gdzie, to znowu jak zaczną uciekać i do siachtów nie starczy, stałoć się i wtedy tak: tu roboty pilna na gwałt, a tu ludzi mało.
    Wzięli mi z początku jednego robotnika, później drugiego i po tygodniu, i więcej, z jednym się tylko ostawałem, a to dzień, dwa i zupełnie sam. Od świtu do świtu stoję przy dzieży i przy piecu. To już jak mi robotników zabiorą, uprawlajuszczy, widząc, jak się ze mnie pot ciurkiem leje:
    — Wódki, krzycy, dawać Matwieju, ila zechce! Pij, powiada, ila chces. Ja se wódki nie żałuję, aleć zawsze źle już szklanka, a to i pół butelki co dnia się ostanie. To już moje i kiepsko rubla codzień mam z tego [* Wódka w kopalniach znajduje się tylko w magazynach i składach właścicieli kopalń i wydaje się wszystkim w porcyach ograniczonych. Wskutek tego kontrabanda wódki jest tu bardzo rozwiniętą. Wiadro spirytusu sprzedaje się tu zwykle za sto rubli i to spirytusu bardzo kiepskiego. Trzeźwy i mocny robotnik, który przy ciężkiej pracy może się obejść bez wódki, sprzedaje zwykle swą porcyę i z tego ma grosz ładny.].
    Ale czy od holowania tego czy co, zaniemogem jakoś odrazu, odjęło mi ręce i nogi, plamy czarne poszły po ciele, a zęby jak klawisze we organach latają. Do śpitala. Doktór mówi: cynga [* Skorbut — zwykła choroba w kopalniach złota.]. Cynga czy nie cynga, tylo ze mną coraz gorzej. Aż tu dopiero jeden z roboczych [* Robotników.], co w bolnicy takoż leżał, ruski jakiś, człek stary i brodiaga [* Włóczęga; brodiagą zowie się deportowany, który uciekał z Syberyi, zmieniał nazwisko i t. p.] bywały, powiada mi: Ty ich nie słuchaj, nie słuchaj i doktora, bo cię zaleczą na tamten świat, a ot posłuchaj dobrej rady: poślij kogo po muchomory do tajgi, nałóż ich pełną butelkę i jak postoi, a nabierze mocy, pij w dzień jeden kieliszek nastoju i wódki, ile wlezie. Zrobiułem akuratnie, jak kazoł i po tygodniu, jak rękom zdjęno.
    Tylko ten sam roboczy znowu, widzę, przychodzi, myślę sobie po poczęstunek, postawiłem poczęstunek dobry, a on powiada:
    — No i cóż ty myślisz?
    — A jo myślę, że to dobra śtuka, tylo nie do trzech raz.
    — I dobrze, myślisz, on znowuj, widział ty, powiada, jak powar [* Kucharz.] dla uprawlajuszczego mięso ze żyłów oczyszcza na kutletki?
    — A jakże nie miałem widzieć, widziałem, powiadam.
    — No to widzisz, jak tu ostaniesz, to i z ciebie wszystkie żyły powyciągają, siłę twoję wielką zabiorą. Zebrałeś trochę grosza, to i ruszaj stąd, nie oglądaj się na nic.
    — Wyszedłem tedy ze śpitala i po razciot [* Ratunek.]. Ale korowodów miałem niemało; „ostań się i ostań”, powiadają, „i pensyjom damy większą i to, i sio”. Ale jo ni, dobre pinądze wase, alić drogie, powiadom. Uprawlajuscy okrutnie się rozgniewał, „durak”, krzycy, i rozrachowali mię, a dostałem do ręki bez putorasta tysiąc rubli równo.
                                                                               ***
    — I czyż rzeczywiście piliście ów nastój Macieju?
    — Aa! pirse likarstwo! odparł zapytany, ale gdy szewc, zrozumiawszy budzące się we mnie wątpliwości, usuwał je znacząco wypowiedzianem objaśnieniem:
    — Aktualnie, takiej maszynie i dwie butelki muchomorów nie zaszkodzi. — Maciej miana tego już nie przyznał sobie:
    — Cy to ja tero masyna, buj się pon Boga! a dyć ze mnie połowy się nie ostało!
    — Więc grubszy byliście?
    — A no, mówię przecie, nie taki bułem! I do cego to ja tero podobny, jak ten charcisko ścieniałem! abo to ręka? — i odwinąwszy rękaw koszuli, ukazał nam rękę, którejby niejedna noga pozazdrościła. — Cy to noga? — i obcisnąwszy rajtuzy szerokie, z politowaniem szczerem patrzył na jej łokciową objętość. — Nie taki bułem, — zakończył z westchnieniem.
    Domyśleć się łatwo, że mi o westchnienia podobne bardzo chodziło; grunt zresztą już był nieźle przygotowany i Maciej, tak rzadko zapewne doznający ulgi wywnętrzenia się szczerego, dziś już i tak wzburzony, nie potrzebował silnej podniety. Dość było, żem go słuchał z niekłamanem zajęciem, dość więc było, gdym powtarzać zaczął częściej i z naciskiem silniejszym: a co, a jak, a czyż? Na każde takie pociągnięcie „ho, ho!” maciejowe odpowiadało coraz głośniej, twarz silniej kraśniała i gdy zagotował się samowar, Maciej wymówił już szewcowi posłuszeństwo i nie chciał nalewać herbaty.
    — Cy to jo nigdy i pogodać nie mogę i cy to jo gadom z kim kiedy? pon we śklepie, pon wi, jak i obyjść się i gadać z ludziami, a jo przecie nijok nie mogie; boć nietylko z tutejsemi, ze swemi nijako mi, taki jo prosty! Kucno samymu i z ciała spadom nie darmo, aleć do nikogoj nie lazę, bo i ludzie ze mnom kucejo. A tu panisko kóżne słowo ludzkie rozumi, nie wydziwia, nie wyśmiewo i jok ze swym se gadom. I na sercu lzy zaro. Nalijze pon som, a mnie już nie trza ty go caju głupiego.
    Szewc, jakkolwiek oburzony tak wyraźnem przewróceniem porządku społecznego, udobruchał się jednak i zajął herbatą, a Maciej, uwolniony od jednego z najprzykrzejszych swych obowiązków, stał się jeszcze weselszy.
    Usadowiliśmy się oba na kanapce. Maciej miał mi opowiadać swe dawniejsze dzieje. Czerwony on był jak piwonia, ale rzecz dziwna, usiadł i zamilkł, i choć już parę razy zagabywałem go: „no i cóż Macieju?” — Maciej milczał. Tylko głębokie sapanie wskazywało, że milczenie owo nie oznacza zamilknięcia zupełnego. Przeciwnie, to myśl, zwolna pracująca, roznieca i rozpala mego narratora.
    Maciej siedział jak zawsze prosto, z szeroko rozstawionemi kolanami, na których spoczywały obie ręce, siedział tak chwil kilka z oczami, jakby w przestrzeń daleką utkwionemi, siedział nieruchomo w ową przestrzeń, która się może przed nim odkrywała, zapatrzony i tylko twarz jego pałała. I już rzucić mu miałem nowe energiczniejsze pytanie, by go wyrwać z zadumy głębokiej, gdy Maciej, nie patrząc ni na mnie, ni na szewca, tak nam zaczął:
                                                                               ***
    — Słychałzeć pon pewno o wodzie wielgiej, rzyce bystrej i carnej, co Narwiom się zowie?
    — Niedalecko od ty rzyki je trzy wsie niemałe Mocarzami zwane.
    — Duzo wsiów różnych widywałem, na ludzi różnych patrzałem; widziałem i tatarskie wsie wielgie, i cełdońskie [* Wszyscy deportowani, bez rożnicy wyznań Rossyan syberyjskich zowią czełdonami, — ci zaś deportowanych — warnakami. Są to nazwy pogardliwe. Warnak od wor nag — nagi złodziej.] ni to miasta rozległe, i brackie [* Burjatów zowie ludność miejscowa brackimi.] ułusy i nad Angarą, i zamorskie [* Zamorskiemi zowią się ziemie, leżące za Bajkałem.] takóz, i we wsiach u siemiejskich, co za morzem mieskają i polakami się zowią [* Staroobriadcy, mieszkający za Bajkałem, zowią się siemiejskimi v. polakami, wysiedleni tu w XVIII w. z Polski.], a żyją dostatnio, bywałem i nikaj, nikaj, wsiów nad nase Mocarze nie widziałem.
    — Cegoz bo tam niema, co bo tam nie jest, Chryste mój miły! I podniosłszy obie swe ręce, Maciej wyciągnął je przed siebie.

    — A te błonia, a pola, a te sianozęcia, jak łany! A te gaje, dąbrowy, a te zboza, jak złoto.
    — Tu wielgie to wsyćko, a nieraźne jakościć: co tu w tajdze obacys, cem tu się w polu uciesys? Zokola jak grobem cię obdaje: w górze sęp zaświscy, w tajdze miedźwiedź zarycy — ot i radość caluśka! U nas inacy.
    — Wyjdzies rano, a huknies po rosie, to jak dzwonem zadźwięcy w powietrzu! Spojrzys na to stworzenie wesołe, a posłuchos świergotu, co i ze ziemi, i z drzewa, i z wysoka z pod niebiosów się niesie, toć wesoło na dusy! a pociągnies wonności, co z tych polów, z tych łąków az biją, jak z kadzielnicy w kościele, nabierzes tygo powietrza we siebie, to i siły przybywa we dwoje! Nigdzie i nikiej nie cułem w sobie ty siły, co w Mocarzach, kiedy o wcesnym poranku słonko nase witałem! Tu i ranek nijaki, świat nie raduje się jemu: ni to ptak, ni to zwierz, ni to cełdon go nie zno. U nas inacy.
    — Tyle ziemiów widziałem, całą tę wielką Syberyom do morza przesedem i ziemi zamorskiej kawał niemały, a ziemi takiej jak nasa nigdzie nie nalazem! aleć o tem tu się dopiro dowiedziałem. Tu dopiro! Cy jo tylo? Som ze u nas ludzie mądre, som i księdze, som i pany, som i chłopy głowace i nikt nie wi, co majom!...
                                                                               ***
    — Te wsie Mocarzami zwane, kóżna ma swoje przezwisko. Jedne niby to najstarsze zowią się Korzeniste, drugie — Suche, a trzecie najmłodsze — Mokre. Ja bande z Mocarzów Suchych.
    — Wieś to tyż duża, dziedzicem naszym był pan Olszeski, a byliśmy pańszczyzniani. Przy pańszczyznie, jak wiadomo, nie powiem, żeby dobrze się działo. Podrosem, miałem już pewno lat ze dwadzieścia, gdy Olszeski wziąść mnie kazał do dwora.
    — A choleryk był z niego: zółty, suchy i mały, a i zły tyż, powiadam, jak ten ciort nad duszami. Tylko że zły to on był prawdziwie, ale wtedy tylko, jak się rozgniewa, chociaż gniewał się byle o co i wtedy to pienił się ze złości, łaska boska, zawdyć jednak nie długo. Nakrzyczy się, namiota, pożółcieje jeszcze gorzej, ale jak tylko przestanie, mogli mu później wszyćko mówić, słucha i choć go trzęsie, nie gada. Był sprawiedliwy. Młodzi to nie można powiedzieć, żeby go lubili, ale co starsi, a gospodarze, zawszeć nam mawiali: nie zważajta, że krzyczy, z dwóch psów zawdy lepszy ten, co głośno szczeka. I prawdę mawiali; nikogoj on prawdziwie nie skrzywdził, ludzi nie mordował, ale o tem już się później dowiedziałem. Tymczasowie wiedziałem jedno, że zły nasz Olszeski i bałem się go jak ognia. No i dalej zawdy ode złego. Tylko nie wiem już z jakowej przyczyny, ja od niego dalej, a on za to bliżej. Czepia się do mnie cięgiem, wydziwia, Bóg wie nie co, a wymyśla i beśta jak nieboskie stworzenie. No ale pamiętny, co mi tatuś nakazowali, nie zważaj, że zły, pamiętaj, że sprawiedliwy, cierpię i cierpię i ni słowa nie pisnę. I długobym cierpiał tę poniewierkę, gdyby moj Olszeski nie przesoluł. Wydziwiał rozmaicie i nakoniec, żeby mi już dopiec do żywego, zacząn mię zwać, to i tero nawet nieprzyjemnie spominać: „skurcybykiem i głupim drongalem”. Jak tylko bywało przyjdzie na podworze, co nie zrobię, co mnie nie zobaczy, choć uciekam przed nim, jak zając przed psem, zaraz krzyczy: Ej ty skurcybyku, ej ty głupi drongalu! a głos miał wcale nie wedle siebie, prawda, cienki i piskliwy, ale taki syczący, przejmujący, że go słychać było jak świstawkę. To jak mi krzyknie tego skurcybyka abo drongala, aż się przewraca we mnie.
    — Głupi ja to głupi byłem dla niego, ale nie za takiego już głupiego mieli mnie swoi. Czy to w karczmie przy skrzypce, czy to w polu przy robocie najcięższej, nie było we wsi parobczaka, coby sprostał się ze mną. Bo od roboty, jak i od ochoty, nigdy nie uciekałem, a siłę miałem, mówięć nie darmo, nie taką jak tera; czego nikt nie zmógł, do tego Macieja stawili.
    — A tu napaść taka, poniewierka ni z czegoj? Ano, myślę, dość już tego, dość już tej poniewierki, niech się dzieje wola boska, pokażę mu, że nie taki już skurcybyk, nie taki „głupi drongal jezdem”. Teraz to już nie wiem, czy zmógłbym, ale wtedy to tak było, że ni jednej fornalki u nas nie było, którejbym nie zatrzymał; jak wezmę za zad, bij, zabij, konie nie ruszą. Z cugowemi nie probowałem, stangret nie dał: „złomies jesce karyte” powiada, a potem mnie się za ciebie dostanie. Ale, niech już co chce będzie, spróbuję.
    — We święto to było, kazał zaprzęgać, ale nie do kościoła, bo som tylo wysed, widno do miasta jechał, wysed, usiad se dobrze, drzwicki zamknąn i ceka, a lubiuł, zeby konie wraz brały i ostro brały.
    — A ja już stojem z tyłu, nogi rozstawiułem dobrze, zeby oprzeć się mozno; jedną ręką pod bok się wziąnem, a drugom — za zadek ty karyty, a serce to mi jak młotem wali, bo i nie utrzymom może takich wypasionych hamanów, myślę sobie, a najgorzy pirse sarpnięcie. Wsyćkom siłe zebroł — natęzułem się i konie sarpły, az mi w ręku zatrzescało, sarpły raz, sarpły drugi i — ni kroku z miejca.
    — Rusaj! zapiscało z karyty, a tu pani z panienkami w oknach stojom i chuśteckami wymachujom.
    — Rusiaj, trutniu! zapiscało, ale ju ze sykiem.
    — Widno jednak, Wacho stary domyśluł się, co to za jenteres, bo jak obacuł, ze konie az się spinajom, a z miejsca rusyć nie mogom, koni nie zacina, aby, broń Boze, niescęścia nie było, nie zacina, tylo obraca się ku niemu i powiado, a jakze mom rusiać, kiedy Maciej pewno trzymo?
    — A to skocuł, jakby go wrzątkiem podlał, a trząs się tak, ze tchu złapać nie móg i odwrócił się, i patrzy bo karyta spuscona była, a cały az zielony, patrzy mi prosto w ocy, a ja trzymom i jakem już raz spojrzał na nigo, nie odwracam się i takoż patrzę, tylo od trzymania tego to mi żyły się ponapręzały i krwią nabiegem cały i jaki byłem, nie wiem, tylo mój pon popatrzuł, popatrzuł i ja tu myślę, Bóg wi nieco ze mnom tero zrobi, a on... zrozumiał, widno... Ześnurował usta i uśmiecho się i ot te tylo słowa: „a toś mocny, a toś mocny! no puść tero, Macieju”, powiada.
    — Puściułem, konie porwały, myślałem, ze poniesom moze.
    Maciej usiadł zmęczony, gdyż całą scenę zatrzymania powozu odtworzył przed nami z możebną ścisłością: stał pod bok podparty, trzymał ręką powóz końmi silnemi szarpany, patrzył groźnie swemu panu w oczy, sam z oczyma krwią nabiegłemi, rękami konwulsyjnie ściśnionemi...
    I jeżeli w niezgrabnych juntach [* Unty — albo junty, obuwie bez obcasów z miękką podeszwą i szerokiemi cholewami.], osiwiały, osłabły, wpół z ciała spadły, pięknym i groźnym Maciej wydał mi się, jeżeli dziś jeszcze oczy jego błyskawice miotały, to jakimże on być musiał wtedy, gdy stał tak kiedyś przed panem, w obronie swej godności ludzkiej?
                                                                               ***
    — Od tej pory, ciągnął Maciej po pewnym przestanku, mój pan inny. Nie odrazu, co prawda, bo z początku stronił ode mnie i choć beśtać przestał, słowa długo nie wymówił. Ano, myślę sobie, gorzej będzie, bo napewniaka szykuje mi co takiego, że ruski miesiąc popamiętam. Ale ni. Zaczął i zagabywać mnie potem, a zawdy dobrze, zawdy po ludzku i rok nie przeszedł, „pirse łaski mom u niego”. Czy gdzie posłać, czy z pieniędzmi, czy z panią abo z panienkami, nikt tylo Maciej, i już później, jak mnie poznał, to i nie zakazował: „a nie upij się, a nie zasiedź, a koni nie zamorduj”, powie tylo to i już, jak w książce napisał, wszyćko je, jak przykaże. No i polubiałże mnie! i bez te kilka lat, co byłem jeszcze we dworze, słowam marnego nie usłyszał. Dobrze mi było. Tylko we dworze dobrze, aleć warto i o sobie pomyśleć. Ja ta sam, co prawda, choć mi tatuś o tem nieraz gadali, niewiela o tem myślałem i nieprędkobym pomyślał, żeby nie ożenek. Bo i czegóż myśleć o lepszem, kiedy mi dobrze było, a od dobrego nikt nie ucieka. Robota była, ale i wesela niemało.
    — Z jednych dożynków co to radości bywało, a w karczmie co niedziela skrzypek nasz mocarski jak zagra, to i starym nogi podrygują!
    — A dziewuchy nasze? Ii! nigdzie takich niema! bo choćby i tu na ten przykład, czyby choć razik pokazała się jaka do mocarskiej naszej dziewuchy podobna?
    — Zachciało się Kasi gruszek, znalazł, gdzie ładnych dziewczyn szukać, myślę jednak, że u nas w Wiślicy znalazłaby się niejedna od mocarskiej lepsza? Maciej dość pogardliwie zmierzył szewca i, nie odpowiadając mu nawet, prowadził rzecz dalej.
    — Przyjdziesz bywało, gdy się już zbierom, to jak te kwiaty, jak lilije same! a usłyszysz, jak chichoczą chi, chi, chi! jak z za fartuchów ślipiami błyskajom, to i sam nie wiesz, jak krzykniesz:
    — Hu, ha! Ognia chłopcy podkówkami! ano, grajku, grajze źwawo! a oberka, a moigo, rźnij od ucha!
    I Maciej byłby puścił się w pląsy, bo „hu, ha”! wyrzucił z taką siłą, że aż w uszach zadźwięczało; gdyby szewc, urażony lekceważeniem poprzednio mu okazanam, nie osadził go uwagą:
    — Fartuchami zakrywają? zwyczajnie prostota!
    Maciej, już porywający się, usiadł, szewcowi jednak nie przepuścił.
    — Prostota? wiadomoć, nie tak jak w mieście, gdzie wszyćko zaro na pokaz. Ale nie wydziwiołby pon. A pomiędzy temi dziewuchami to najbardziej mi się udała...
    — Kaśka? szewc wtrącił.
    — Ni, nie Kaśka, tylo Maryś właśnie, a dziewucha to była między mocarskiemi pirsza, a choć jedna w domu była, bo bez matki, rządna, pracowita, zawdy czysto kiele niej.
    — W polu zawdy przodownica. Kiedy, bywało, stanie na zagonie, to, gdy drugiej i nie widno we zbożu, Maryś moja się nie schowa i choć zagony duże, putoraczne, spojrzysz z tyłu, to się widzi, z pół lichy bezmała zajmuje! Dziewka była krzacasta, w sobie dobrze rozrośnięta, a cerwona, jak ten mak w ogrodzie, jak ta wiśnia na słońcu. A jędrna tyz była w ciele, to i opowiedzieć nijako. Zechces uscypnąć bywało...
    — A gdzieście szczypali, w gębę? przerwał szewc impertynencko.
    — Nie wydziwiałby pon! Cy to ja z panów, abo z mieskich jakich, zebym scypał dziewkę w gębę, a swoję Maryś jesce? Scypałem, gdzie trza...
    Szewc tryumfował i teraz, gdy zdołał dowieść nareszcie czarno na białem jego zupełnej nieznajomości form towarzyskich, tej najprostszej przyzwoitości miejskiej; z wyrażeniem nieskrywanego zadowolenia i ironii słuchał objaśnień maciejowych.
    — Scypałem, gdzie trza, powtarzał tymczasem Maciej gadatliwie, ale po próżnicy, bo nijok nie można; siłę w palicach miałem przecie niemałą, a zechcę uscypnąć, nie mogę. I wielki palec do zgiętego wskaziciela to przykładając, to odejmując naprzemian, strzygł w powietrzu palcami jak nożycami, okazując nam w ten sposób próżność i bezskuteczność swych wysiłków. „A choć i przyprzes ją gdzie bywało i tknies dobrze palicami, nie bierom, opsną się zawdy. Dziewka, jedno słowo, jak rzepa”.
    — Zalicanki więc do niej prowadzę i dziewcyna, widzi mi się, nie od tego, bo i zerka zawdy, i tańcuje ze mnom najlepi, tylo, myślę sobie, obacę, jak te moje jenteresa idom. Więc w niedzielę raz, z wiecora, wypatrzułem, jak śła na tańce, a trza jej było przeleść bez przełaz kiele wojtkowy chałupy. Stanąnem se tam i stoję, a cekom. Słysę nareście, idzie, słysę, bo słychać zdaleka, jak stąpa moja dziewucha. Przysła do przełazu, nogie dobrze podniesła, przefajtła się na drugom stronę i już ma zeskocyć, az tu, patrzący na to wsyćko, nie wytrzymałem — skocułem do płota i łap jom w pół, a, widzi pon, je piosnecka jedna taka, co się końcy:
                                                             „Leci kacor z jeziorzyska,
                                                             Nie odwracaj ze mi...”
    — Więc tę piosnecke śpiewający, trzymom i chce pocałować, alić nie wymówiułem słowa, co je do składu, bo się mówi: „nie odwracajze mi pyska”, jak mnie nie trzaśnie między ocy, az mi w ślipiach pociemniało i nie opamiętałem się jesce, a tu, chlast! mię w pysk z jedny, chlast! z drugi strony i „na ci pyska, na ci pyska, galanciku! a wara! a zasię!” krzycy i chlasta, i chlasta, jak kijankom po wodzie.
    — O rety, o la Boga! co za napaść taka! a to tak ogłupiałem, ze się nijok opamiętać nie mogę, a cuję tylo, bo dziewka krzepka była, jak mi pyski rosnom od tygo chlastania. Przestała nareście, siadła se na płocie i dopiro dojmać mi i molestować:
    — A cy to ja się od was takiego sromu spodziewałam, Macieju, a cy to ja jaka taka, a nie gospodarska córka, a cy to ja dworska jaka, a wietrznica, cośta bez przełaz do mnie drogę naleźli?
    — A no to, jak mi to powiedziała, zmiarkowałem, tylo ze nie przysedem jesce do rozumu, to i zeskocyło mi z języka:
    — A bez co? powiadam, a no to znowu jak ziaru na niom sypnon.
    — Bez co, bez co? krzycy. A cy to wy mały, a nie parobek jesteśta? Widzis go, mądrala do zalicanek się zabiera, a nie wi bez co do dzieuchy utrzymałej droga wiedzie? a bez ojców, a bez rodziciela! kiedyśta dureń, to wam powiem!
    — A no to tak mię za serce jęna, ze oniemal nie rozbecałem się jak cielę.
    — A przyjmieta? powiadam.
    — Abo wy krzywy, abo jaki, abo to was ojce nie znajom?
    — A ty, Maryś? mówię.
    — No, a jakże, ajuści, powiada, jak ojce kazom.
    — Uumm, a to dziewka, myślę sobie, dobra! to tak mi się udała, ze byłbym już nie zwazał, ze jesce może się rozgniewa i obłapiułbym jom znowuj, aliści nadysed ktoś; ona zeskocyła i poleciała na tańce, a ja posedem do domu, bo pyski mi powyrastały jak bułki łomzyńskie, co tatuś bywało po trojaku z jarmarku przywozili. Nie wiecerzałem juz, tylo zawalułem się spać na wyśki, no ale na drugi dzień idę do ojców i powiadam tak i tak, zeby zaro dziewosłęby. Choć dziwowali się dlaczegoj tak obcesowie, ale uparem się i prosiłem; najgorzej tylo, jak z panem? No ale trudna rada, bez niego się nie obyndzie, poszedłem i też uprosiłem, a obyszedł on się ze mną wcale po ludzku i ze służby puścił i dał początkowie pola obsianego i na dwudziestomorgowem gospodarstwie posadził.
    Daliśmy na zapowiedzi i wesele tośmy mieli, jak starzy w Mocarzach nie pamiętali, bo i moi, i jej ojce, choć nie bogaci, ale zasobni byli gospodarze, a co już do wypitki, to pan od siebie postawił, no i hasaliśmy, hasali!
    Maciej urwał raptownie.
    — I nie było już mi zycia na świecie, jak bez te siedem lat z moją — zaczął Maciej znowu, ale powoli i dobitnie, jakby odmierzając każde słowo.
    — Maryś dziewka rzadka była, aleć baba jeszcze lepsza.
    — Kózny rok prawie, kiele Bożego Narodzenia, no to już się i rozsypie, alić kłopotów żadnych z tego, bo i trzechby zaraz karmić mogła. A chłopaki wszyćko byli, a we mnie kózny kubek w kubek jak ulany. I żałość, którą posłyszeliśmy w głosie Macieja i przestanki, któremi sobie folgować zaczął, zwiastowały opowieści wesołej koniec blizki.
    — A w domu czysto i rządnie i wedle jadła, i wedle przyodziewku, dopowiadał Maciej miarowo.
    — A co po gospodarstwie, to i mówić nie trza.
    — Wiodło mi się: ptasiego mleka brakło tylo...
    Maciej zamilkł, a my poczuliśmy jakoś, że z ostatniem jego słowem pękła złota nić tego życia, które już tylko sztucznie nawiązywać mogliśmy; poczuliśmy, że inną będzie dalsza opowieść i zatęskniliśmy za tem życiem i żal nam się go zrobiło i choć wiedzieliśmy, że napróżno, łudziliśmy się jednak nadzieją, że ot jeszcze może choć na chwilę usłyszymy śmiech wesoły, popatrzymy na życie niewykolejone. Ale Maciej zwiesił na szeroką pierś swą głowę wspomnieniami rozkołysaną i milczał posępny łowiąc może ostatnie blaski znikających bezpowrotnie dni jaśniejszych lub może, oglądając, wyłaniające się przed nim z mroku dawnej przeszłości, dnie trwogi i bólu.
                                                                               ***
    Na dworze srożyła się śnieżyca i dzikie wycie wichru teraz wśród ciszy, panującej w izdebce, dawało się słyszeć wyraźnie. A ot teraz jękło głośniej i zatrzęsło okiennicą, jakby siląc się wysadzić ją z zawiasów. Maciej usłyszał to zapewne, bo podniósł głowę i jakby kończąc myśli własne, wyrzekł nareszcie.
    — I wszystkoćby może i do dziś tak było, gdyby nie ta kara boża.
    I nam nie żal już było życia dawniejszego, żal nam było teraz Macieja, i widząc, że on cierpi, nie zmawiając się, zrobiliśmy obaj jedno, cośmy zrobić mogli: ja przysunąłem się doń jeszcze, szewc przeskoczył ze swego łóżka na drugą stronę kanapki i także usiadł koło niego; może mu lżej będzie, gdy poczuje nas bliżej przy sobie.
    — Gdyby nie ta kara boża... powtórzył tymczasem Maciej powoli.
    — Jak tyło zaczęła się ta zawierucha, w naszych Mocarzach życie też inne poszło. Parobczaków co lepszych nie stało. Byłbym i ja się w domu nie utrzymał, aleć pan „ni, powiada, co się tam ma zrobić, zrobi się i bez ciebie, a ty będziesz tu potrzebny”; ano wie on lepiej niż ja, ostałem się. Tyło początkowie m yślewa se wraz z Maryś i do czegoj on tu mnie ostawił, bo siedzę tu kilka niedziel po próżnicy, aż tu raz w nocy, przed świtaniem jeszcze, rwetes we wsi; przejechało konnych kilku, ludzie latać zaczęni i dwie zdrowaśki nie przeszło, gruchło po wsi: idom, idom!
    — A jak się to po wsi rozniesfo, Bóg wie jeden, tak krzykiem jakimś. No ale jak się rozniesło, co było żywego w kóżnej chałupie podniesło się na nogi i w y sypało na drogę; rzadka baba, abo i dziewucha, w spódnicy, a to, jak spało, wszyćko w koszulach powylatało.
    ............... W tedy to i przysłali po mnie ze dwora.
    ........................................................................................................................................................   
    — Od tej pory nalazła się i dla mnie robota i rzadki już dzień w domu nocowałem. Całą okolicę znałem na dziesięć mil wokół, więc, jak trza gdzie co, mnie wszędy. I z listem, i bez listu; i konny, i piechty latałem dnie i noce całe. To odwieźć, to przywieźć, to przeprowadzić. Bywało, tylo co przyjdę abo przyjadę i powieczerzać siądę, a tu już pan śtuka do okna. Więc chleba kromkę, sera kawał w zanadrze i w drogę. Maryś tylo w kącie popłakuje, rzadkiej sumy w kościele krzyżem nie przeleży.
    — Ale Bóg chronił. Konny, co prawda, nie bardzo lubiłem, bo od siły tej mojej to i konie prędko ustawały, piechty zawdy jakoś raźniej mi było.
    ........................................................................................................................................................   
    Tak mi pół roku zeszło. Pamiętam aliści, przyszedem z ostatniej drogi, z Piekiełka jakoś. Błoto jedno takie w lesie, co tylko wiadomy mógł przejść po niem, tak się zwało. Ale przyszedłem, siedzę w domu dzień, siedzę drugi, nie przysyłają po mnie ze dwora. Siedzę trzeci — też nikogoj nie widno.
    — Co u licha? czy zasłabł, czy co?
    — Przypytuję dworskich. Ni — powiadają — chodzi, jeździ nawet, nieswój tylo jakiś, bo i krzyczeć przestał. Pytam znowuj: czy nie nakazował co do mnie? Nie — powiadają, nie nakazawoł.
    — Coby się stało, rozumu nie nabiorę. Maryś, zwyczajnie baba głupia, to i rada, „a — powiada — rozlatałeś się, to i w domu ci niemiło, nijako”. No, ale jakem jej powiedział: stul gębę, Maryś, bo ci som stulę, — widzi baba, że nie kpiny, milcy.
    — Tylo już na czwarty dzień nie wytrzymałem; przyodziałem się, idę do dwora. A choć bez te pół roku, to już bez meldunku wchód miałem do panowego pokoju i we dnie, i w nocy, poszedem do kuchni, żeby mu powiedzieli, że Maciej przyszed.
    — Zawołał. Wchodzę, pokłoniłem się, a on prawdziwie jakiś nieswój: chodzi jak zwarzony, w papierach coś szuka, a na mnie, kiedy mówi, to i wcale jakoś nie patrzy. A bywało, toć zawdy oko w oko, słowo powie, to rozumiem. Teraz nie ten.
    — Ano dobrze, dobrze, Macieju, a co powiesz? powiada.
    — Dziwuję się niemało, bo i co ja powiedzieć mu mogę? No, ale kiedy pyta, to i mówię: a przyszedem, czy niema co wedle drogi, proszę łaski wielmożnego pana?
    — A no to znowu toż samo; dobrze, dobrze, właśnie myślałem, chciałem sam posłać po ciebie, trzeba list zawieźć do Korzenistego.
    — Usiadł, napisał i daje.
    — Nie widzi mi się to, co prawda, boć wiem, że do Korzenistego nijakich takich interesów nie ma; no ale znowuj i myślę też, głupi ja jestem, skąd mi o wszystkiem wiedzieć i choć mi się ta droga nie wydaje, zawdyć już raźniejszy się stałem.
    — Sprawiłem się prędko, wracam i pytam już sam, kiedy przyjść przykaże?
    — A, powiada, tera pewno prędko nic pilnego nie będzie, a jak co będzie, to poślę po ciebie, i też, mówiący to nie patrzy i nie swój. Tknęło mnie to, boć wiem, że i sam lata i posyła takich, których dawniej nie posyłał, no, ale mówić nie śmiem, idę i czekam.
    — I znowuj czekam dni kilka, a ze dwora ani słuchu ani duchu żadnego. Nie wychodziłem bez ten czas z podwórza, bo, co prawda to prawda, od chodzenia tego to się zawdy kiele domu roboty nazbierało niemało; oporządziłem się krzynę i wylazem do ludzi.
    — W sobotę wieczorem idę do karczmy. Tylo przechodzę kiele tej wojtkowej chałupy, co je przełaz kiele niej, stało tam ludzi kilku, a stali za węgłem, to i nie widać im mnie było, kiedym podchodził. Podchodziłem, słyszałem wyraźnie, jak głośno rozmawiali, a podeszedem bliżej i zobaczyli mnie, to spojrzeli jakoś po sobie i jak makiem zasiał, ani słowa jednego; powiedziałem „pochwalonego”, to tylo Jędrek mruknął: „na wieki”. No, myślę, możeć o czem między sobą gadają — przeszedem.
    — W karczmie to samo, gwarno było, bo chłopów kilkunastu, jak zawdy przed świętem siedziało i przy wódce i przy piwie; wchodzę, spojrzeli i cicho, jak na komendę odrazu się zrobiło.
    — Nie zwazam jednak, podchodzę, przysiadam się i podać kazałem, ale widzę, ludzie ze mną jak nie ze swoim gadają. Co u Pana Boga?
    — Czy by za moją służbę panu, czy co?
    — Aleć jak o tej służbie mojej, tak i o tem, że choć z jego poręki, a dyć przecie nie jemu służę, dawno ludzie wiedzieli i tego nie było. Musić to co innego tedy? I nieswój wcale wracam do domu.
    — Tylo Maryś, jak spojrzała na mnie, widzi zrazu, je cóś, no i zaro: a co ci, a mój ty? jak baba zwyczajnie. Jak zaczęna dopytywać, a widzę, sama już, Bóg wie nie co, myśli, powiadam: ot co, ludzie ze mnom tero inaksi, a od cegoj, nie wiem? No i mówię, jak było. Ano to jakem tylo powiedział, Maryś rękoma plasnęła i wiem, powiada, bez kogo to, i, patrzy mi się, prawdziwie, bez nikogoj inszego, tylo bez tego ladaco, Mateusza.
    — A Mateusz brat mój był starszy i choć to ludzie mówią, niedaleko jabłko od jabłoni pada, na ten raz nieprawda, bo ani ojce, ani dziady takimi nie byli, ladaco i nic więcej.
    — Cóż bez niego? powiadam.
    — A to bez niego, Maryś gada, że ludzie o nim źle mówią, i choć nie w oczy mnie, albo naszym, ale słychiwałam i ja, i ojce, jak wygadują: „Oba, powiadają, latać zacęni, tylo opacnie, jeden tu, drugi tam”. I mówią znowuj drudzy: „Kruk krukowi oka nie wykolę, co Maciej we dworze się dowi, to Mateus koleniście niemcowi albo Joskowi przedo”; no i jesce... Ale ja już nie słuchałem, włosy mi dębem stanęły na głowie.
    — A cóż ty nie gadałaś, jucho? i ręce podniosłem, ale Maryś jak wodą mnie oblała:
    — Co, powiada, sialeju się najadeś czy co, co wrzescys jak opętany? toć chciałam z tobą po ludzku pogadać, a kazałeś mi gębę stulić, zabacułeś czy co?
    — Zesłabłem na nic, a nogi to jakby mi podcięło, ustoć nie mogem, dygotać zaczęny.
    — Aleć, Jezu ty mój, toć nieprawda chyba? a choćby i prawda, a czy to brat za brata odpowiada, kiedyć i z ojca za syna nie pytają? I leżę sę, i myśli różne mi przychodzą, i noc całą oka nie zamknąnem. Na drugi dzień idę do kościoła, pomodlę się, ciemny jestem, do dwora iść nie śmiem, możeć Bóg mi pomoże.
    — Do kościoła idący, już się nie zatrzymuję, na ludzi nie patrzę. Modliłem się bez sumę całą, no i spokojniejszy się stałem i umyśliłem sę pójść do brata i rozpytać, co to i jak to on robi.
    — W kościele jednak pod koniec też widzę, ludzie jakoś oglądają się na mnie, patrzą jak na wilka jakiego. Tylo idę bez cmentarz i przechodzący kiele gromadki chłopaków, słowo usłyszałem takie niedobre, co mi znowuj nogi odjęno... Bożeć ty mój jedyny, ratuj mnie, myślę i oczu podnieść nie śmiem.
    — Przychodzę do dom, tatuś jak raz byli; tak i tak powiadam, zohydził nas na nic, pójdę i pogadam z nim chyba?
    — Dawnoby trza, tatuś powiadają, tylo bądź ostrożny, bo licho go wie, co i z tobą jeszcze zrobi.
    — Gorzej nie zrobi, jak zrobiuł, mówię i idę; wodą święconą na drogę się przeżegnałem; na Maryś krzyknąnem nawet, bo uczepiła się, jak pijany płota: „nie idź i nie idź, niech go psy zjedzom, powiada, nie wiedzom ludzie, to się dowiedzo, ze nicegoj z nim nie mas”. Poszedem i powiedziawszy pochwalonego, odrazu mu powiadam:
    — Je jenteres do was, Mateusu, chciałbym pogadać z wami.
    — Ano gadaj, mówi.
    — Jenteres taki, ze chciałbym pogadać dobrze i na osobności i to zaro.
     — Zmieszał się i widno domyśluł jaki jenteres, bo powiada:
    — A to pódziewa na podwórze.
    — Na podwórzu nijako, mówię, ludzie chodzą, zaglądają, pódziewa w pole.
    — Ale ja mu to powiedziałem, a on spojrzał na mnie z podełba i widno pomyślał coś niedobrego, bo mówi: niech i tak będzie, tylo posiedź tu trocha, ja pójdę do sumsiada i niedłuzko wrócę.
    — Wrócił prawda zaro, wyśliśwa i idziewa za gumna w pole, a za polem niedalecko i las się zacyna. Tylo prześliśwa gumna, za stodołom mateusową stoi i ten sumsiad jego, Walek się nazywał, chłop tyz nieprzyjemny i przyjaciel bratowy wielki. Brat, jak go obacuł, uśmiechnąn się tylo do siebie, a uśmiechnąn jakoś nieprzyjemnie. Ciarki prześli po mnie, widno prawda, co ludzie gadajom, myślę i chmurny idę, i nie gadam wcale, bo Wałek tyz idzie.
    — No, Macieju, gadajze, coś miał gadać, mówi Mateus i jakby z drwinami patrzy na mnie pewny siebie.
    — Jesce nieprzyjemniej mi się zrobiło jesce markotniejsy idę z nimi. I tak przy chodziewa do lasu, ale w lesie brat mój obcesowie zacyna i kózne to słowo pamiętam:
    — Ha, powiada, miałeś ty ze mną o cemści gadać, a widno mnie gadać wypadnie. Ot, powiada, może i dobrze ześ przysed do mnie, posłuchajze dobry rady; widno, źle się mas ze swego psiego latania, boć, słysę, nijok pies latas kiele dwora. Ja ci taki jenteres nasykuję, ze nie na rok, nie na dwa, prefitu zbierzes, a i ja zarobię: kolenista niemiec, co w ty kolenii siedzi...
    — Więcy nie słysałem, a on, widno, nie patrzuł na mnie, gdy to gadał, boć gdyby był spojrzał nierozumny, toby był ucik ode mnie... Krew mi buchła do głowy i zbiegła wraz ze mnie, buchła znowuj i jak zwierz dziki zarycałem, i skocułem na nich... Mówić nie mogem... siłę tylo miałem straśną... Zwinąłem mu obie ręce w tył jak śnurki, wziąnem w lewą rękę i chwyciwsy go w pasie z tyłu, podniosem w górę; Walka za rękę i ścisnąnem az kości zatrzescały, ale Walek stał jak nieżywy.
    — Puściułem go; wyjęnem nóz, co zawdy wtedy w cholewie nosiułem i podałem Walkowi: Bij tu! zawołałem, lewym bokiem nastawiając Mateusa ku niemu.
    — Uderzuł... nóz buł tocony... wlaz po trzonek... krew strugom chlusnęna....
    — Na drugi dzień już mnie wzięni.
    — Ty pytajom?
    — Jo.
    — Za co? pytajom.
    — Za to i za to, powiadom. Więcy o nic nie pytali... Posedem do katorgi na wiecne....
    Patrzyłem na Macieja: blady on był jak trup, bielszy od ściany białej, przy której siedział, rękami nie wymachiwał, tylko palce jego poruszały się konwulsyjnie.
    I przykro mi było, żem go zmusił do przeżycia sceny strasznej, i wyrzucając to sobie, spojrzałem mu w oczy, ale spojrzawszy, zbladłem sam teraz: na mnie patrzały też same oczy, którem widział po raz pierwszy w Jakucku w czasie opowieści pana Jędrzeja: oczy czyste i jasne, jak woda kryniczna, niewinne i spokojne, jak oczy dziecięcia.
                                                                               ***
    A na dworze szalały wichry północne, kłębiła się śnieżyca gwałtownie. I straszno mi było, gdym wracał do domu pustym wybrzeżem Leny, przez bezludne ulice nędznej mieściny. Szalone zapędy wichru odbijały się we wnętrzach tajgi, okalającej kotłowinę, jękiem przerażającym i jękiem tym gnany, biegłem przez zaspy śnieżne pośpiesznie.
    Noc ta jednak straszną mi była i w domu. Wicher wył około ścian jeszcze przeraźliwiej, tajga jeszcze żałośniej jęczała. I gdym zmęczony zrywał się z łóżka, biegł do okna i przykładając rozpalone czoło do szyby zamarzłej, przysłuchiwał się nieprzytomny prawie owym głosom dzikim, słyszałem, jak gnane silniejszemi porywami wichru owe jęki z tajgi wychodzące, zlewały się w jeden jęk błagalny: „O Najwyzsy, o Przenajświętsa!”
    /Adam Szymański.  Szkice. Wydanie pośmiertne z portretem autora. Nakładem syna. Moskwa. 1916. S. 3-35./
 
 
 

                                                                МАЦЕЙ  МАЗУР
                                        Из сибирских рассказов Адама Шиманьского.
    После выезда из Якутска я поселился в X., скверном городишке, лежащим над самою Леной, менее широкою и холодною в этих местах, зато более дикою и угрюмою. Селения здесь редкие, гористая страна на сотни, на тысячи верст кругом покрыта вековою тайгой.
    Едва ли на всем свете можно найти видь более мрачный и унылый, чем тот, который представляется взгляду человека на всем огромном пространстве, орошаемом Леной.
    Тайга безбрежная, дикая и недоступная, слившаяся в одну массу, покрывает здесь все: и горы, и ущелья, и равнины. Только кое-где на ее черном фоне выделяется, как гигантский обелиск или надгробный памятник былых времен, серая, осыпающаяся скала; от времени до времени над пустыней взлетит па своих тяжелых крыльях коршун, да в ее таинственных недрах раздастся голос единственного господина этих мест — сердитого медведя.
    Редкие селения ютятся у подножия скалистых берегов Лены, единственной артерии, единственного пути всего Якутского края. Обитатели этих селений в постоянном общении с дикою природой и сами одичали до такой степени, что у жителей широких долин, лежащих в верховьях Лены, слывут под именем волков.
    Климат здесь суровый, и хотя морозы не бывают таки, сильны и постоянны, как в Якутске, — здешняя земля, как ближайшая соседка Якутской земли, ничем не защищена от страшных якутских ветров, доносящихся до подножий далекого Урала.
    При устье одного из правых притоков Лены находится большая котловина, когда-то вырытая совместным действием двух могучих рек. Котловина эта, окруженная со всех сторон довольно высокими горами, то отлогими, то почти отвесными, на северо-востоке замыкается еще более высоким я скалистым горным кряжем, в котором обе реки прорыли себе ложе. В этом-то северо-восточном углу котловины, на небольшой и невысокой скале, ныне отделенной от главного кряжа течением Лены, лежит X., главный город края, населенный людьми волчьего племени. Высокий горный кряж — противоположный берег Лены—прямо напротив города возвышается в виде огромного, скалистого мыса. Вершины его уже выветрились и поросли лесом, а сторона, обращенная к городу, напоминает отвесную стену, гладко отшлифованную льдинами, и стесняет и без того не широкий вид, расстилающийся перед жителями X. Как бы для довершения картины, здешние постоянные ветры, — преимущественно северные, приносящее летом ранние заморозки, зимой — вьюги, метели и якутские морозы, — каждый день оглашают улицы города адскою музыкой. Вихри, врывающееся в котловину, отраженные от скал и повторяемые в глубинах тайги эхом, наполняют всю яму таким воем, таким разноголосым стоном, что по временами человек поневоле спрашивает себя: уж не попал ли он действительно в волчье логовище?
                                                                          --------
    То было в половине ноября, почти за месяц до праздника Рождества Христова. Ветер, по обыкновению, выл на разные голоса, увлекал в своей бешеной пляске целые сугробы сухого снега, на улицу добрый хозяин и собаки бы не выгнал. Люди-волки попрятались в свои дома и распивали чай с твердыми и мягкими [* Чай с хлебом ячменным, который на другой день по выходе из печи обыкновенно превращается в камень, называется «чай с твердыми», а с ржаным хлебом — «с мягкими, с мягонькими».]; настоящие волки вторили поистине волчьему вою ветра. Я долго ждал, не стихнет ли вьюга, но на дворе не стихало, и я волей-неволей должен был выйти из дому.
    Несколько дней тому назад я обещал пану Станиславу Святелке зайти к нему в течение недели, чтобы написать письмо, — по словам папа Станислава, — очень важное; была уже суббота, и дальше своего посещения я уже откладывать не мог. Хромая нога и занятия редко позволяли пану Станиславу отлучаться из дому. Родом он был из Краковской земли, кажется, из Вислицы, гордился тем, что род Святелок принадлежал к самым старым родам древнего города и с незапамятных времен занимался сапожным ремеслом. И пан Станислав был сапожником, последним сапожником в своем роде. Хотя род Святелок и не кончался им, но, как Станислав сам говорил, «верно уж так Богу было угодно», что он не может завещать своему сыну ремесла отцов и дедов.
    — Бог его сохранил и, очевидно, хотел, чтобы мною кончились сапожники-Святелки, — говорил пан Станислав, а говорил он всегда необыкновенно быстро. По временам (впрочем, это случалось редко), придя в спокойное состояние духа, он прибавлял: «хотя судьбы Божие неисповедимы... а ну, как?... Тогда внук будет сапожником!» Пан Станислав, открывши свои тайные мысли, бледнел, неспокойно повертывался на месте, точно искал чего-то, незаметно отвертывался, сплевывал на сторону и шептал: «в добрый час молвить!» — чтобы не сглазить заветную надежду.
    Пока пан Станислав, человек среднего роста, блондин, на половину поседевший, бородатый, беззубый, с толстым носом и впалыми глазами, сидел и молчал, трудно было догадаться, кто он таков. Но раз он встанет с места (а пан Станислав, несмотря на помощь неразлучной с ним трости, постоянно двигался как-то порывисто), раз затрещит своим языком, то сразу догадаешься, что видишь перед собой настоящего сына старого, чистопольского мещанства. Пан Станислав не долго занимался в X. своим ремеслом; сколотив немного деньжонок, он открыл маленькую лавочку и теперь во всем городке считался единственным фабрикантом настоящих польских колбас. При лавочке находилась и квартира его — маленькая комната и крохотная кухня. Кухарки он не держал: его поваром, товарищем и, в случае нужды, защитником был здоровый мужик, Мацей по имени, с которым я до сих пор не был хорошо знаком.
    Бывал я у Святелки не часто, за покупками приходил обыкновенно днем, разговаривали мы обыкновенно в лавке, так что Мацея я видал только мельком и обратил, на него внимание, как на нечто необыкновенно громадное. Действительно, то был громадный мужичище и, — что редко встречается, — одаренный природою не только ростом, но и необычайною массивностью. Эта массивность в соответствие с большим ростом придавала Мацею какой-то особенно внушительный вид.
    В жилище, рассчитанном на обыкновенных людей ему было тесно; мебель и разные вещи, расставленные в расчете на обыкновенный объем человеческого тела, положительно связывали движения Мацея. В комнате он не мог сделать двух шагов, чтобы не зацепить за что-нибудь, ступал осторожно, медленно, постоянно осматриваясь по сторонам, с пристыженною миной человека, чувствующего себя не на месте и твердо убежденного, что самые страшные усилия не избавят его от неизбежной необходимости испортить что-нибудь. Раза два я видел Мацея, когда он, в отсутствие Святелки, заступал роль хозяина в тесной лавочке. Тогда на широком лице Мацея отражалось чуть ли не отчаяние, в особенности, когда, проходя узким пространством между полками и конторкой, он на минуту останавливался и беспокойным взором окидывал грозящие ему опасности. А опасностей ему было не мало: на полках стояло множество склянок и тарелок и одно неловкое движете могло наделать много вреда. Этот проход был для него истою Сциллой и Харибдой; Мацей всегда казался здесь необыкновенно комичным и всегда приходил в такое смущение, что через несколько минуть лоб его покрывался крупными каплями пота. Однажды я застал его в таком положении, когда он стоял на своем месте, словно на горячих угольях, ожидая чьего-нибудь прихода. Ему показалось, что он зацепился за что-то, что-то столкнул на пол своею широкою спиной, а обернуться назад он боялся и ожидал, не подойдет ли кто-нибудь.
    — Слава Богу, что вы пришли! — радостно воскликнуть он. — Стою я здесь, как пугало на огороде, а он пошел и не думает возвращаться! А и тесно же у него, Господи Ты Боже мой! Зацепился я за что-то и ни взад, ни вперед, — сохрани Боже, все эти полочки к черту на рога полетят.
    Я его высвободил из неволи, и Мацей продолжал изливать свои горести:
    — Наказал Бог, сгибаешься в этой тесноте в три погибели, а ему что?.. Сам он то то заденет, то другое, — так и летает повсюду с своим костылем.
    «Он», конечно, был сапожник, который грызся с Мацеем из-за всякого вздора, хотя их грызня никогда не доходила до крупной ссоры. Нервный и порывистый, сапожник возмущался, тяжеловесностью и неловкостью Мацея; а Мацей, наоборот, не мог понять подвижности сапожника. Но это было не единственною причиной их антагонизма: сапожник был горожанином, человеком известной касты, с глубоким убеждением в своем превосходстве, ходил в сюртуке и имел потребности, которые Мацей считал излишними, пожалуй, даже панскими. В добавок, сапожник был хозяином, кормильцем Мацея.
    Несмотря на все это, антагонизм, проявляющийся в их взаимных отношениях, не проникал глубже. Сапожник ворчал на Мацея, острил на его счет, но делал это по-товарищески, так сказать, с сохранением надлежащего уважения к почтенному крестьянину, т.-е. называл его всегда не ты, а вы. Мацей от ворчанья сапожника отмалчивался, но на остроты отвечал порою довольно колко. На такие, собственно говоря, сносные отношения двух не похожих друг на друга обитателей одной комнаты, несмотря на их общую участь и равенство перед законом, влияли еще и другие, более важные причины. Сапожник, в сравнении с Мацеем, был человеком образованным. Пан Станислав умел читать и (что придавало ему особенное значение и вес в глазах Мацея), хотя медленно и криво, выцарапывать восемнадцать букв, из которых складывались его имя и фамилия. На счет Мацея можно было поставить то обстоятельство, что служить его у сапожника заставляла не столько нужда, сколько приязнь к соотечественнику. У Мацея у самого были деньжонки, несколько сот рублей (они хранились у сапожника); кроме того, — и это самое главное, — Мацей был честным и хорошим человеком. Еще не знакомый с положением дел, я однажды спросил у сапожника, как он не боится жить с Мацеем в одной комнате и оставлять его в лавке. Пан Станислав повторил мой вопрос с таким удивлением, что я сразу понял неосновательность моего предположения, повторил и, вопреки своему обычаю, отчеканивая каждое слово, медленно произнес: — Мацей человек золотой.
                                                                          --------
    Тотчас же после моего прихода пан Станислав запер лавку, и мы вошли в его помещение. В комнатке возле единственного окна помещался небольшой стол с двумя стульями по бокам; за одним из них, вдоль боковой стены стояла кровать, за другим, у противоположной стены, маленький деревянный диванчик. Прорубленная в четвертой стене узкая дверь вела в кухню — жилище Мацея. Мы составили совет, что и как нужно писать; не только сапожник, но даже и Мацей были настроены на очень высокий лад, — очевидно, они оба придавали писанью писем немаловажное значение. Сапожник достал из сундука толстую пачку, завернутую в лист бумаги, вынул оттуда последние письма, полученные им от жены и сына, и осторожно подал мне. Мацей протиснулся в дверь кухни, но через минуту его голова с широким красным лицом снова показалась на темном фоне, неосвещенной кухни.
    — Отчего вы, Мацей, так далеко ушли от нас? — спросил я.
    — Э! да разве на этих штучках можно сидеть?.. А я вот себе устроил скамейку как следует.
    Сапожник пробормотал что-то о поломанных стульях, но Мацей, весь ушедший в закуриванье своей будто бы погасшей трубки, не слыхал или сделал вид, что не слышит ворчанья хозяина.
    Я начал читать письма. В письме жены жалобы на житейские невзгоды перемешивались с выражением надежды когда-нибудь вновь свидеться с мужем. Письмо сына (он уже с полгода как освободился от обязанностей подмастерья столяра) было довольно легкомысленно: уведомляя отца о своем освобождении, молодой человек пишет, что работа у него бывает не всегда, так что он, не имея возможности собрать сумму, потребную для покупки часов, просит отца прислать ему... ну, приблизительно рублей 40. Я прочел письмо и посмотрел на сапожника, который впился в меня глазами и следил за впечатлением, которое произведут на меня прочитанные мною письма. Я старался быть как возможно более хладнокровным. Удалось ли мне это, и в какой степени, я не знаю, — я больше уже не смотрел на пана Станислава, — но через минуту убедился, что усилия мои были тщетны. Я услышал тревожный вопрос: «Ну, что вы скажете?» Несомненно, пан Станислав был огорчен письмом сына более, чем я мог предполагать.
    — Я тут стараюсь, бьюсь как рыба об лед, чтобы в случае, если придется возвратиться на родину, не ходить с рукою на старости лет, а этот дуралей...
    Мы начали толковать и, в конце концов, решили, что особенно принимать это к сердцу не следует, что мальчик сам по себе, может быть, очень хороший, да, наверное, и действительно таков, а, вероятно, избалован немного.
    — Да, ведь, он единственный сын своей матери... я его и в глаза не видал.
    — Как не видали?
    — Да так, никогда... Как сейчас помню, в пятницу это было, вечером... Я что-то делал около дома, как сосед Квятковский крикнул мне через забор: «Берегись, пан Станислав, за тобой идут!» Я только что успел подбежать к окну и крикнуть: «Будь счастлива, Бася, и помни, что и его нужно окрестить Станиславом!» — только и сказал... Бася была уже на восьмом месяце, — что дальше было, не знаю; хорошо, что хоть и это довелось сказать; все какая-нибудь память по мне останется.
    — Слава Богу, что осталась, а если б это был бы не сын... — Мацей не успел кончить, как сапожник обрушился на него с суровою речью:
    — Глупости вы болтаете, Мацей, хотя и не из здешних родом! А разве церковь не даст имени святой Станиславы? А разве, наконец, несмотря на все мои прегрешения, я не мог предполагать, что слово, сказанное в такую минуту, что-нибудь да значило перед Престолом Всевышнего? Разве не все в руце Божией? — Мацей опустил глаза и глубоко вздохнул. Очевидно, слова пана Станислава оказали свое действие.
    Подробности, сообщенные паном Станиславом, значительно облегчили нашу задачу; а когда он припомнил, что мать никогда еще не жаловалась на сына, всегда была им довольна, нам удалось успокоить отца, чересчур взволнованного предположениями о будущности единственного чада. Чтобы окончательно уяснить дело мы остановились на том, что нужно написать к кому-нибудь из солидных и просвещенных людей, который бы проэкзаменовал мальчика, как следует, не упускал его из вида и уведомил бы отца о результатах экзамена. Остановились мы на этом потому, что мать, как женщина простая, необразованная, несомненно ослепленная своим детищем, будет чересчур снисходительным и близоруким судьей. Оставалось только выбрать какого-нибудь подходящего человека, а это было не очень-то легко: тот умер, тот разбогател, тот спился с-кругу. Мы долго рассуждали, и Бог знает, чем бы кончились наши рассуждения, если б пан Станислав не выпалил сразу с миной человека, уверенного, что он изрекает истину:
    Напишем к ксёндзу! Мацей, обрадованный окончанием длинных и скучных рассуждений, а, может быть, из желания оправдаться от взведенного на него недавно обвинения в глупости, поспешно воскликнул:
    — И самое лучшее, — к пробощу [* Протопоп.].
    Я тоже присоединился ко мнению Мацея. Положим, пробощь не был лично знаком с паном Святелкой, но опытный сапожник, подкрепленный Мацеем («ведь, в пробощи не назначут кого-нибудь с борку, да из-под сосенки!»), сразу устранил, все затруднения. Решено было, что пан Станислав закажет торжественную заупокойную обедню по своим родителям и, посылая десять рублей, при этом случае поручить своего сына вниманию его высокоблагословения.
    Я начал писать письма: к жене, к сыну и ксендзу. За время моего пребывания в Сибири я написал столько подобных писем, что приобрел большой навык. Останавливаясь только на некоторых наставлениях, я писал скоро. Сапожник пересел с кровати, на которой сидел до тех пор, на стуле возле столика и внимательно следил за движением моего пера; Мацей молча попыхивал своею трубкой. Я кончил письмо и мы приступили к чтению.
    Жене пан Станислав посылал пятьдесят рублей, а так как о дорогой Басе он сохранил самое теплое воспоминание, любил ее, может быть, искреннее, чем 20 лет тому назад, и даже теперь не мог говорить о ней без глубокого душевного волнения, то и письмо соответствовало юношеским чувствам сапожника.
    Когда я читал письмо, пан Станислав все более и более бледнел, хотел сказать что-то, но слова останавливались в его горле, губы дрожали. Он встал с места, порывисто прошелся по комнате, несколько раз утер нос и, наконец, проговорил: «Сейчас подпишу». Я указал ему место; сапожник надел очки и начал:
    — С... т...— Он уже собирался было выговорить третью букву, как неосторожный Мацей (который вел себя превосходно во время моей письменной работы) вдруг ни с того ни с сего воскликнул:
    — Да вы бы...
    Он не окончить своей фразы. Сапожник положил перо, высоко поднял голову, чтоб через очки взглянуть на Мацея, вероятно, раскаивающегося в своем неосторожном поступке, и сухо проговорил:
    — Мацей, вы мне мешаете.
    Мацей покраснел и, конечно, не пикнул в ответ; сапожник дописал свое имя без всяких затруднений, вынул ассигнацию и вместе с письмом вложил в заранее заготовленный конверт.
    Письмо к сыну, несмотря на то, что во время наших совещаний пан Станислав грозился надрать уши «дуралею», было не так сурово, как я мог предполагать. Легко можно было догадаться, чем был этот сын, эта единственная надежда старомещанского рода для Святелки. Если калека-сапожник столько лет работал не покладая рук, терпел нужду и горе, если, одинокий и покинутый, победоносно вышел из омута соблазна дешевого обогащения, которыми Сибирь обольщает всех наивных новичков, — то помимо твердых испытаний, вынесенных из родного края, он, несомненно, во многом был обязан своему сыну. Было ясно, что бедняк желал предстать перед своим сыном как аскет перед судом Божьим. Мысль, что когда-нибудь он будет иметь возможность сказать, сказать громко и смело: я не принес тебе ничего, кроме имени, оставшегося чистым после всех испытаний и соблазнов, — была его путеводною звездой. Соображая все это, я не надирал уши «дуралею», не громил его, но с любовью объяснял, что значат деньги, который отец посылает своей семье, — деньги, заработанный потом и кровью, может быть, результат тяжелых и долговременных лишений. Я говорил, чем должен быть юноша, обладающий здоровыми руками, почему требование денег на разные пустяки так тяжело отозвалось на сердце его отца и т. д. Писал я пространно спокойно, применяясь к понятиям молодого ремесленника, и в конце благословлял его на новую жизненную дорогу.
    При чтении, мне приходилось часто останавливаться, чтобы узнать, верно ли я передал чувства и намерения отца. Что это было так, я убедился при начале чтения и с каждою новою строкой все более убеждался. Пан Станислав, когда я вопросительно смотрел на него, отвечал торопливо: «да, да, мне именно это и хотелось сказать», но, по мере моего чтения, эти «да, да» становились все глуше и отрывистее. В середине письма он раскрыл было рот, но губы его не издали никакого звука. Я взглянул еще раз: сапожник припал подбородком к столу, а по его бледному лицу ручьем струились слезы. Он не метался уже из стороны в сторону, как это бывало с ним в минуты его душевных волнений, не кашлял, не отирал лица платком; он только оперся подбородком о стол, около самой свечи, и, залитый ее светом, плакал перед нами спокойно, не вздрагивал, не рыдал, только слезы, вероятно, давно не знакомый этим впалым глазам, текли, не переставая, по его старческим щекам. Когда я замолк, сапожник, не поднимая головы и смотря на меня своими большими, разумными глазами, проговорил: «да вознаградить вас Бог!» Мацей (он и раньше высказывал мне свое одобрение то отрывочными словами, то каким-то неопределенным мычанием) теперь, пользуясь более продолжительными перерывом, решился произнести целую речь:
    — Ммм... отлично! Разные письма я слыхивал, — на приисках люди добрые писали и для меня, и для других... да, вот, хотя бы здесь X. хорошо пишет, что уж тут толковать! — да пишет-то как-то мудро, словно как бы из книжки. Слушаешь, а сам ни чуточки не понимаешь... слова-то какие-то не людские... сразу видно, что он из жидов, или из больших господ, или с людьми никогда не живал, а тут тебя так за сердце и берет. Прочтет мужик, да и всплакнет, как баба на проповеди... А если бы вы, — да и как уж просить-то вас, не знаю (тут его голос, действительно, зазвучал как-то несмело), — моим бы... письмецо такое же... вот бы моя бабенка заревела!
    Когда я писал письмо к ксёндзу, Мацей был спокоен, слушал внимательно, а, может быт, размышлял о том, напишу ли я его бабенке, или обману возлагаемый на меня надежды. Но когда я дошел до места, где просил ксёндза о панихиде по умершим родителям сапожника, дверь, ведущая в кухню, затрещала и Мацей предстал пред нами во всем величии своей фигуры. Выход его был так неожидан, сопровождался таким шумом, что мы с недоумением посмотрели на него. Мацей был сам на себя не похож: мне даже показалось, что он дрожит. Он молча остановился перед нами с широко расставленными ногами, по своей обычной привычке, и начал отыскивать карман; не потому ли, что найти его в необъятных шароварах было не легко, или по другой какой-нибудь причине, поиски продолжались довольно долго. Наконец, он вытащил маленький мешочек, достал оттуда измятую трехрублевую бумажку, подержал ее с минуту и, кладя на стол дрожащей рукой, проговорил просительным, прерывающимся голосом:
    — А коли уж так, то при этой оказии... при святой панихиде-то... может быть, и за нас, грешных, помолятся... Напишите-ка, пусть, там... Всевышнего и Богородицу... может быть, и смилуются...
    — Может быть, и смилуются, — как эхо повторил сапожник, стоивший рядом с Мацеем.
    И стоят передо мною оба эти старика, поседелые в житейской невзгоде, как стоят дети, сознающие свое бессилие перед суровым отцом: стоить калека-сапожник с глубоко-впавшими глазами, опираясь на свой костыль, стоить рослый мужик с повисшими могучими руками, с покорно опущенною головой и шепчет тихим голосом свою просьбу...
    ................................................................................................................................................................  
                                                                           --------
    И долго оставались бы мы в глубокой задумчивости, если б среди нас не было пана Станислава. Сапожник первый опомнился от напавшей на нас летаргии.
    — Что это такое, мы словно бабы какие-нибудь? Мацей, поворачивайтесь, да живей! А то, пожалуй, колбаса подгорит, а водка выдохнется! Ну, ну, живей!
    Мацей двинулся в кухню и, хотя не особенно скоро, возвратился к нам с блюдом отлично поджаренной колбасы. От нашей летаргии, все-таки, мы освобождались медленно. Сапожник провозгласил тост, чтобы желания, высказанные в наших письмах, осуществились все до единого; Мацей сказал «аминь» и вздохнуть при этом, как кузнечный мех. Водка, однако, делала свое дело: может быть, ее влиянию помогало и то волнение, которое мы только что испытали, только после нескольких рюмок разве какой-нибудь мудрец мог бы догадаться, что мы тут делали и перечувствовали. Последние следы грусти развеялись вместе с песней, которую затянул пан Станислав:
                                                  Когда в лесу деревья рубят,
                                                  То щепки падают от них...
                                                  Детей отцы тогда и любят,
                                                  Когда хоронят в землю их.
    Но и против слабого отзвука этой грусти развеселившийся Мацей тотчас же энергически запротестовал:
    — Э, оставьте вы в покой этих детей! У меня их пятеро, а я об них забочусь не больше, чем вы об одном!
    Сапожник, вероятно, согласился с верностью этого замечания, потому что замолк, махнул рукой и приказал поставить самовар. Мацей шумно и весело принялся за свою работу в кухне. О своем излюбленном посте — «скамеечке, что покрепче», он совсем забыл и явился к нам в комнату. Его голос совершенно не пропорциональный с размерами комнаты, гремел, как, может быть, когда-то на полях мазовецких. Когда Мацей говорил,  то не ограничивался одною интонацией: если говорит о работе, то жестикулирует, махает руками, где нужно встать — встает, сесть — садится; он ёжился, сводил и разводил пальцы, но проделывал все это, как и говорил, медленно и аккуратно. Всякая его фраза непременно сопровождалась соответственным мимическим движением. Я переспросил:
    — Так у вас было пять человек детей?
    — Пятеро, как пять пальцев на руке, — ответил Мацей и, смеясь, растопырил перед моими руками свою громадную руку. А смеялся он при всяком удобном случае, смеялся долго и душевно, тем смехом, каким умеют смеяться только дети.
    Но в нем и кроме смеха было много чего-то детского. Широкое лицо Мацея своим душевным спокойствием напоминало мне лицо ребенка, которого работа внутренней мысли не успела еще ни украсить, ни исказить. Голова Мацея, в сравнении с его телом, казалось меньше, чем была в действительности. Когда Мацей сидел, по своему обыкновению, положив руки на колени, то сзади походил на стог сена с остроконечною верхушкой, а с боку напоминал те неуклюжие, но суровые изваяния, которые вытёсывало когда-то из камня человечество давно минувших лет.
    Чем большим он мне представлялся, темь сильнее меня разбирало желание узнать поближе этого гиганта, познакомиться с ним покороче. Я решился воспользоваться счастливою случайностью, которая, вероятно, мне не скоро представится, — просидеть целый вечер у сапожника.
    Мацей окончательно разговорился, не обращая внимания, спрашивают его или нет, и хотя говорил он нескладно, часто отвлекаясь от предмета рассказа, я слушал его все с более и более возрастающим вниманием. Подробнее всего Мацей останавливался на жизни своей на приисках. Мне довольно хорошо была известна эта жизнь, — меня интересовало узнать, каким образом он сколотил несколько сот рублей там, где нажиться можно всякими путями, да только эти пути не отличаются своею прямизной...
    Уж и работал же я, работал на этих приисках, — тянул Мацей, возвратившись из кухни. — Поставили меня сначала в шахту, и долго стоял бы я там, если б меня не увидал сам управляющий [* Здесь говорится о частных приисках Олекминско-Витимского округа.].
    — Что это за великан такой? — спрашивает. Точно, собака, настоящих людей никогда не видывал.
    Ему говорят: «Мацей, из поляков».
    — Хороший поляк, давай его сюда.
    Послали меня к нему. Прихожу, шапку снял, — и Мацей потянулся руками к голове, — только не кланяюсь, нет! — чего мне кланяться?
    — Ты откуда, дурак? — спрашивает.
    — Ха, ха, ха! откуда же мне быть, коли я из Польши? А он опять:
    — А хлебы, — говорить, — печь умеешь?
    «Смеется что ли он надо мной?» — думаю я, но виду не показал и говорю:
    — Бабье это дело, не мужицкое, пусть оно бабьим и останется. — Понял ли он, нет ли — шут его знает, — только приказал меня взять на подмогу хлебопекам:
    А в пекарне-то разврат, пьянство, мерзость, Боже Ты мой милостивый! Я ни во что не вмешиваюсь, делаю, что мне приказано, — не начальство, вед. Видят мои хлебопеки, что я их только слушаю, а ни во что не лезу, давай гулять еще больше, — пошло море разливанное, словно в любой корчме. Приходить управляющий раз, другой, хлебопеки пьяны, только я один таскаю кули с мукой. Посмотрел он на это и пошел. Приходить на другой день, а у нас баталия идет: перепились и в драку. Приказал он их посадить в каталажку, а меня опять спрашивает:
    — Умеешь теперь хлебы печь, научился? Я смеюсь, — думаю, дурачит меня.
    — Как же, научился, научился, — говорю.
    И наказал он мне быть старшим хлебопеком. А муки у нас было не мало: каждый день пекли на двести человек с лишком. Пеку я себе да рассчитываю, чтоб на всех хватило; только неделя кончилась, а управляющей опять тут как тут:
    — Ну, что, Матвей, — говорит, — муки хватило?
    Я, не говоря ни слова, веду его в амбар и. показываю, что осталось, а осталось без малого три куля, по пяти пудов. Он как увидал, так и глаза вытаращил.
    — Ну, хорошо, хорошо! — говорит.
    Позвал сейчас материального [* Заведывающий провиантским магазином.] и приказал ему, чтобы он из каждого остатка половину отписывал в пользу магазина, а половину — мне, в награду.
    На приисках разно бывает: то людей нахлынет видимо-невидимо, девать их некуда, а то начнут уходить, и в шахту поставить некого. Случилось и у нас так: работы по горло, а людей нет.
    Взяли у меня спервоначалу одного работника, потом другого. По неделе и больше приходилось оставаться только с одним, а то выпадали дни — и вовсе без работника. Когда у меня работников заберут, управляющий видит, что с меня пот ручьями течет, и кричит:
    — Водки Матею давать, сколько захочет! Пей, — говорить, — сколько хочешь. — Водку, признаться, я люблю, а, все-таки, у меня в день, на худой конец, стакан оставался, а то и с полбутылки. Это уж мое, — глядишь, на рубль в день и продашь [* Водка на приисках имеется только в магазинах и складах владельцев и выдается в крайне ограниченных порциях. Поэтому контрабанда водкой здесь страшно развита. Ведро спирта, по большей части скверного, продается обыкновенно по 100 рублей. Трезвый и сильный работник, который может, обойтись без водки не без большой выгоды для себя сбывает свою порцию.].
    Скоро, от работы ли, или от чего другого, захворал я, да сразу как-то, по телу пошли черные пятна, руки и ноги отнялись, а зубы, как клавиши на органе, трясутся. В больницу. Доктор говорит: цинга. Цинга ли, не цинга, а мне все хуже. А тут один из рабочих, — в больнице он лежал тоже, бродяга, человек бывалый и говорить мне: «Ты их не слушай, не слушай и доктора, — залечить он тебя на тот свет. Меня лучше послушай: пошли кого-нибудь в тайгу за мухоморами, накроши их в бутылку, налей водкой, дай настояться и пей, сколько влезет». Я так и сделал, а через неделю с меня как рукой все сняло.
    Только этот самый рабочий приходить ко мне скоро, за угощением. Я угостил его хорошо, а он говорить:
    — Ну, что ты думаешь?
    — А то думаю, что штука хорошая, только не до трех раз.
    — Верно, — говорить бродяга. — А ты видал когда-нибудь, как повар для управляющего на котлеты мясо с жиль обирает?
    — Как не видать, — говорю, — видел.
    — Ну, так вот, если ты здесь останешься, так и с тебя все мясо оберут, всю силу твою вытянуть. Собрал деньжонки и беги отсюда, по сторонам не оглядывайся.
    Вышел я из больницы и за «расчетом». Уж и крику тут было! Останься, говорят, останься, и пенсию тебе дадим, и то, и сё. А я уперся: «Хороши, — говорю,—ваши денежки, да больно дорого достаются». Управляющей страсть как разгневался: «дурак!» — кричит. Рассчитали меня и досталось мне без полутораста рублей тысяча.
    — И вы действительно пили этот настой, Мацей?
    — О, первое лекарство! — ответил Мацей.
    А сапожник прибавил, чтоб изгладить во мне последнюю тень недоверия:
    — Конечно, такой машине и две бутылки мухоморов нипочем.
    Мацей никак не мог примириться с этим сравнением и воскликнул:
    Что я за машина такая? Бога вы побоялись бы! Меня и половины не осталось!
    — Разве вы еще толще были?
    — То-то и есть, не таков был! Что я теперь? Словно собачонка захудалая... Это разве рука? — и Мацей, заворотив рукав рубашки, показал нам руку, которой позавидовала бы любая нога. — Это нога, что ли? — и он с искренним сожалением погладил по своему аршинному сапогу. — Нет, не таков я был! — закончил он со вздохом.
    Легко было догадаться, что вздохнул он не без умысла; почва была хорошо подготовлена. Мацей, которому возможность выложить наружу все свои душевные треволнения представлялась так редко, теперь уже не требовал поощрения. Самовар давным-давно вскипел, но Мацей решительно отказался повиноваться сапожнику и разливать чай.
    — Уж будто мне и поговорить ни с кем нельзя! Что я, говорю с кем-нибудь, что ли? Вы всегда в лавке, вы знаете, как и с кем говорить, а я ни с кем не умею: не только что с здешними, а и со своими даже... куда мне, человек я простой! Тошно мне здесь, — не даром я с тела спадаю, — а ни к кому не лезу, знаю, что всякому и со мной тошно будет. А он всякое слово мужичье понимает, не смеется, не дурачит меня, — я говорю с ним, как со своим. И на сердце легче становится. Налейте сами, а мне этого вашего чаю не надо.
    Сапожник, сначала взволнованный очевидным нарушением обычного порядка, однако, успокоился, а Мацей, уволенный от отправления одной из самых тяжелых обязанностей, пришел еще в лучшее расположение духа.
    Мы оба уселись на диванчик. Мацей должен был рассказывать нам свою историю. К нашему удивлению, он как-то вдруг замолк и хотя я два раза повторил: «ну, и что ж, Мацей?» — Мацей молчал. Только по его тяжелому сопению можно было заключить, что он замкнулся не надолго. Несомненно это признак, что в глубине души нашего рассказчика происходит усиленная работа мысли.
    Мацей сидел, как прежде, с широко расставленными коленями, на которых покоились его руки, сидел неподвижно с глазами, устремленными в отдаленное пространство которое, может быть, в настоящую минуту представлялось ему, только лицо его краснело все более и более. Я уже собирался было сделать ему новый энергический вопрос, чтобы вызвать его из глубокой задумчивости, как вдруг Мацей, не смотря ни на меня, ни на сапожника, начал так.
                                                                      --------   
    — Слыхали вы, вероятно, что-нибудь о большой, быстрой речке, что Наревой зовется? Недалеко от той реки стоят три деревни, Силачи по имени. Много деревень разных я видывал, на разных людей много насмотрелся, видал и большие татарская деревни, и челданские [* Ссыльные всех без исключения природных сибиряков зовут челданами, а последние ссыльных — варнаками. И то, и другое — кличка презрительная.], что словно города раскинулись, и братские [* Местное население бурят называет братскими.] улусы, и над Ангарой, и заморские [* Заморскими называются земля, лежащие за Байкалом.], и в деревнях у семейских бывал, что зовут себя поляками [* Старообрядцы, живущие за Байкалом, называются семейскими; они выселены сюда в ХVIII столетия из Польши.] и живут за морем, а таких деревень, как наши Силачи, не видывал. Чего там нету, Господи Ты мой милосердый! — и, подняв сильные руки, Мацей простер их перед собою.
    А луга эти, а поля, а сенокосы — словно степь бесконечная! А леса, а хлеба — словно золото!... Тут все велико, да нескладно как-то: что тут в тайге увидишь, чему в поле порадуешься? Кругом словно могила: в небе стоить коршун и не двинется, в тайге медведь зарычит, — вот тебе и вся радость. У нас иначе. Выйдешь утром и гаркнешь по росе, — так и загудит в воздухе! Посмотришь на всю веселую тварь Божию, услышишь, как все вокруг тебя и поет, и стрекочет, как все это несется и из-под земли, и с деревьев, и из поднебесья, так самому на душе весело станет! А с лугов и с поля запах идет, словно из кадила в костёле; наберешь в себя этого духу и сам видишь, как сила в тебе растет. Нигде и никогда я не чуял в себе столько силы, как в наших Силачах, когда выходил встречать солнце. Тут и рассвет не такой: ни птица, ни зверь, ни челдон его не знают. У нас не так.
    Много земель я видал, всю Сибирь до моря прошел и заморской не мало, а такой земли, как наша, не нашел, да только теперь узнал об этом. Теперь только... Да и один я, что ли? Есть у нас люди мудрые: и ксёндзы, и паны, и мужики, да никто не знает, что у него в руках!..
                                                                             --------
    У каждой из деревень, что Силачами зовут, есть еще и свое прозвище. Одна, самая старшая, прозывается Коренистая, другая — Сухая, а третья — младшая — Мокрая. Я из Сухих Силачей.
    Деревня большая, барин у нас был пан Ольшевский, а мы были крепостными. При барщине, сами вы знаете, нельзя сказать, чтобы хорошо жилось. Подрос я, — мне было уже около двадцати лет, — пан Ольшевский приказал взять меня во двор.
    И сердить же он был: желтый, сухой, маленький, злой, словно черт над грешными душами. Как рассердится, бывало, то так и рвет, и мечеть; а сердился он из-за всякого пустяка, хотя, слава Богу, не надолго. Накричит, нашумит, пожелтеет еще больше, а как только уймется, тогда говори ему, что хочешь, — ничего не сделает. Справедлив был. Кто помоложе, те нельзя сказать, чтобы любили его, а старики всегда нам говорили: не смотри на него, что кричит, — из двух собак лучше та, что громко лает. И правду они говорили: он никого не обижал, людей не засекал, но я об этом узнал уже после. Тогда я знал одно, что пан Ольшевский злой, и боялся его, как огня. Вот и сталь я сторониться от него подальше, а он, — уж и сам я не знаю почему, — все ко мне ближе да ближе. Пристает все ко мне, дивуется, как будто я чудище какое, а не Божие творение. Но я помню, что мне отец наказывал: «не смотри, что он злой, помни, что он справедливый, терпи», — терплю и ни слова не промолвлю. И долго бы я терпел эти издевки, если б мой Ольшевский не пересолил. Насмехался он надо мной, а под конец, чтобы меня задеть за живое, начал меня звать, — мне и теперь вспомнить тошно, — «верзилой и безмозглою дубиной».
    Как только, бывало, выйдет на двор, как только завидит меня, хоть я всегда прятался от него, как заяц от охотничьей собаки, так и кричит: «Эй ты, верзила! эй, дубина безмозглая!» А голос-то у него быль совсем не по нем: правда, тонкий, пискливый, за то такой пронзительный, что за версту услышишь. Как он назовет меня верзилой или дубиной, так у меня все нутро и повернется.
    Для него-то я был, может быть, глуп, но дворовые меня таким не считали. В корчме ли при скрипке, в поле ли за самою тяжелою работой, — во всей деревне не было парня, который бы мог потягаться со мной. От работы и от забавы я никогда не бегал, а сила у меня тогда была, по правде сказать, не такая, как теперь; кто чего сделать не сможет, ко всему Мацея приставляли. А тут с чего напасть такая, такие издевки? «Ну, хорошо, думаю, будет с тебя, вдоволь насмеялся, пусть будет воля Божья, покажу я тебе, какой я верзила, какая дубина безмозглая». Теперь я не знаю, смог ли бы я, а тогда не было у нас ни одной четверки, которой бы я не задержал. Как возьмешься за заднюю ось, бей лошадей сколько хочешь, убей на месте, — ни на пядь не двинутся. С цуговыми я не пробовал — кучер не давал, — «еще, — говорит, — карету сломаешь, а потом мне же за тебя достанется». — Ну, думаю, будь что будет, — попробую».
    В праздник это было. Приказал пан запрягать, только не в костел, потому что вышел один (в город, видно, собирался), вышел, уселся, дверцы запер и ждет; а он любил, чтобы кони брали с места, и брали сразу.
    А я уж стою сзади, ноги расставил хорошенько, чтобы было на что опереться, одною рукой взял за задок кареты, а сердце во мне так молотом и бьет. Не удержать мне таких лошадей; хуже всего, если они рванут сразу. Собрал я все силы, понатужился, кони рванули так, что у меня рука затрещала, рванули раз, рванули два и — ни шагу с места.
    — Пошел! — запищал пан, а тут пани с паненками стоять у окна и платочками махают.
    — Пошел, скот! — запищал пан, но теперь уж с сердцем.
    Видно, старый Вах догадался, в чем штука: как увидал, что кони на дыбы становятся и с места ни на шага, то хлестать их не стал, чтобы, храни Бог, греха какого не случилось, а обернулся к пану и говорить:
    — Куда я поеду, коли Мацей сзади держит?
    Пан как вскочит, словно его кипятком ошпарили, затрясся, позеленел весь, задыхается, обернулся назад (карета была раскидная) и смотрит мне прямо в глаза. А я тоже с него глаз не свожу, только от натуги жилы во мне напряглись, кровь ударила в голову, — уж каков я был, не знаю, — а пан на меня посмотрел, посмотрел... Я думаю, Бог знает, что он теперь со мной сделает, а он... понял, видно... усмехнулся и сказал только: «Вот так сила, вот так сила! Ну, теперь, Мацей, пусти!»
    Я пустил и кони рванули сразу, я думал, что понесут... Мацей, измученный, опустился на свою скамейку. Всю последнюю сцену он воспроизводить с полнейшею точностью, одною рукой ухватился за воображаемую ось кареты и грозно смотрел в глаза пану своими налитыми кровью глазами.
    И если теперь, поседелый, ослабевший, на половину спавший с тела Мацей казался мне прекрасным и грозным, если и теперь его глаза метали молнии, то каким же он должен был быть в давно прошедшее время, когда предстал перед паном в защиту своего человеческого достоинства?
                                                                               --------
    Мацей остановился на минуту и продолжал: — С той поры переменился мой пан. Не сразу, правда, — сначала сторонился от меня, и хоть не бранился, а долго я от него слова не слыхал. «Ну, думаю себе, плохо дело, верно надумал что-нибудь такое, что до новых веников не забудешь». Но нет, ничего. Начал и заговаривать со мною, и всегда как следует, по-людски, а не прошло и года, как я попал к нему в милость. Послать ли кого с деньгами, или пани с паненками свозить куда-нибудь, — все Мацея. А потом, как узнал меня хорошенько, так уж и не наказывал: «Не напейся, лошадей не замори», — скажет, бывало то, мол, и то, — все и обделаешь, как следует. И полюбил же он меня! И сколько лет потом я ни прожил в его дворе, слова дурного от него не слыхал. Хорошо мне было. При дворе-то хорошо, а нужно было и о себе подумать. Правду сказать, если б не отец, я и не думал бы о себе, что я парень на возрасте. Чего тут хотеть лучшего, когда мне и так хорошо было, а от добра никто не бегает. Работы было много, да и веселья не мало.
    Хоть бы жатву вспомнить!.. А как, бывало, в воскресенье в корчме наш скрипач заиграет, так и у стариков сами ноги заходят.
    А девки наши? Иих!.. нигде таких нет!
    — Всякий кулик свое болото хвалит. А я думаю, что у нас в Вислице нашлись бы почище ваших! — Мацей окинул сапожника презрительным взором и, не отвечая на его слова, продолжал свое повествование:
    — Придешь, бывало, куда они соберутся, смотришь — словно цветики полевые! А услышишь, как они хихикают из-за фартуков, а сами нет-нет, да и блеснуть глазами, так тебя в пляс и потянет...
    Мацей непременно пустился бы в пляс, если б сапожник, не забывший недавнего оскорбления, не осадил его замечанием:
    — Фартуками закрываются? Известно, деревня, невежество... Мацей остановил свой порыв, снова уселся на место, но все-таки, возразил:
    — Невежество? Конечно, не то что в городе, — там все сразу напоказ. Да не вам бы смеяться... И изо всех этих девок одна больше всех пришлась мне по сердцу...
    — Каська? — вставил сапожник.
    — Нет, не Каська, а Марися. Первая девка из всех наших; одна в доме была, мать умерла, и со всем управлялась, работа в руках так и горела.
    — В поле всегда впереди всех. Когда, бывало, станет жать, другую и не видно в хлебу, а Марися моя всегда на виду. Девка была здоровая, плечистая, румяная, словно мак в огороде. Стал я подходить к ней поближе, — вижу, девка и сама от того не прочь, нет-нет, да и посмотрит искоса, и танцует со мной охотней, чем с другими. Только, думаю, нужно узнать все хорошенько. Вот раз в воскресенье, вечером, я и высмотрел, как она шла на танцы, а ей нужно было перелезть через плетень около старостинного сарая. Остановился я и жду; слышу, идет, а ее услыхать можно было издали. Пришла, перелезла через плетень, хотела было соскочить на другую сторону... тут я не вытерпел, подскочил и схватил ее. А она хвать меня в одну щеку, хвать в другую, а сама кричит во все горло:
    — Спасите, ради Бога, спасите! — Я и опамятоваться не могу, чую только, что девка сильная, и у меня лицо пухнет, так она меня захлестала. Перестала, наконец, села на плетень и ну меня грызть:
    — Не ждала я от тебя, Мацей, такого сраму! Что я, дворовая, что ли, путанная, что ты ко мне сразу дорогу отыскал?
    У меня еще в голове туман какой-то стоял, я и говорю:
    — Так что же за беда?
    — Как, — кричит, — что за беда? Как же я без отцовской воли? Коли так, дурак ты, ничего больше!
    У меня сердце так размякло, что я чуть не разревелся.
    — А отдадут тебя за меня? — спрашиваю.
    — Что ж, ты кривой или горбатый, или тебя отец мой не знает?
    — А ты сама, Марися?
    — Как отец велит.
    Гмм... — думаю, — девка хорошая! И так она мне полюбилась, что я не посмотрел бы ни на что и опять обнял бы ее, да тут кто-то подошел к нам. Она соскочила с плетня и побежала танцевать, а я домой, — у меня щеки распухли, как ломжинские булки, что, бывало, отец привозил с ярмарки. Я и не ужинал, завалился спать на вышке, а на утро пошел к отцу, говорю: так и так, чтоб сейчас и свататься. Отец дивился, отчего у меня так загорелось, но я уперся на своем и упросил; оставалось одно — упросить пана. Без него ничего не поделаешь. Вот мы и пошли к нему. Он меня обласкал, отпустил из дворни, дал засеянное поле и посадил на хозяйство на двадцати десятинах. Такой свадьбы, как наша, во всех Силачах не запомнят. И мой отец, и ее отец хотя и не богатые, а все были люди с достатком, водки и пива сам пан прислал... вот мы и гуляли, и гуляли!..
    Голос Мацея вдруг как-то сразу оборвался.
    — И не было мне житья на свете, как эти семь лет, — начал он снова, но медленно, с расстановкой, как будто отчеканивая каждое слово. — Марися и девкой была хороша, а бабой стала еще лучше.
    Каждый год, около Рождества Христова, родит, бывало, — все мальчики, и все в меня, как две капли воды.
    Грусть, которая послышалась в голосе Мацея, его долгие остановки, — все это предвещало близкий конец описанию веселой поры его жизни.
    А в доме-то всего было полная чаша, только птичьего молока недоставало...
    Мацей замолк и мы почувствовали как-то инстинктивно, что с последним словом порвалась золотая нить этой жизни, — повяли, что дальнейшее повествование будет носить совсем другой характер. Нам стало жалко этого безвременно загубленного, бесхитростного счастья, и тщетно мы старались обмануть себя надеждой, что вновь хоть на мгновение мы услышим веселый смех расскащика, увидим хоть краешек картины его невозмутимого домашнего счастья. Но Мацей свесил на грудь свою голову и хранил угрюмое молчание. Может быть, он ловил последний отблеск невозвратного, светлого прошлого: может быть, перед ним рисовались последовавшее за тем дни скорби и тревоги...
                                                                          --------
    На дворе бушевала вьюга; в нашу тихую комнатку ясно долетали отголоски ее дикого беснования. Вдруг что-то завыло еще громче, рвануло ставень, точно хотело сорвать его с петель. Вероятно, это заметил и Мацей, потому что поднял голову и, как бы покончив со своими мыслями, наконец, проговорил:
    — И до сего дня, может быть, все шло бы по-прежнему, если б не кара Божия...
    Нам теперь было жалко уже не прежней жизни Мацея, а его самого. Видя, что он страдает, мы оба сделали то, что только могли сделать: я придвинулся к нему еще ближе, сапожник перекочевал со своей кровати на диванчик и также уселся около Мацея; может быть, ему станет легче, если он почувствует, что около него находятся сочувствующее ему люди.
     — Если бы не кара Божия... — медленно повторил Мацей. Как началась эта неурядица, жизнь в наших Силачах совсем другая пошла. Парни, что получше, все разбрелись. И я дома, пожалуй, не усидел бы, да пан говорить: «Нет, там и без тебя все обделают, а тут ты будешь нужен...» — ну, он лучше знает, я и остался. Сначала мы с Марисей голову ломали, зачем он оставил меня здесь, — сидишь по целым неделям без работы, — как вдруг как-то ночью, перед рассветом, в селе поднялась суматоха, приехало несколько человек верхами, и не успеешь прочитать два раза Богородицу, как по всей деревне разнеслось: «Идут, идут!»
    А как это по деревне разнеслось, Бог весть, словно одним криком. Ну, и поднялось все и высыпало на дорогу: редкая баба или девка в юбке, а то как спали — в одних рубахах.
    Тогда-то и прислали за мной, звать на панский двор.
    .............................................................................................................................................................   
    С той поры нашлась и для меня работа, с той поры я редкий день дома ночевал. Все я знал, как свои пять пальцев, на десять миль вокруг; как понадобится что, меня повсюду: и с письмами, и без писем, и верхом, и пешком; летал я целые дни и целые ночи. То отвезти, то привезти, то проводить. Бывало, только вернешься домой и сядешь ужинать, а тут уж пан стучит в окошко. Сунеш за пазуху краюху хлеба и кусок сыра, да и в дорогу. Марися заплачет только, да и то потихоньку.
    Но Бог хранил меня. Верхом я не охотник был ездить, — лошади подо мной скоро уставали, — пешком мне легче было ходить.
    ............................................................................................................................................................   
    Так прошло с полгода. Помню, пришел я в последний раз, кажется, из Пекелка. Это так называлось лесное болото; через него только знающий человек дорогу отыщет. Пришел я домой, сижу день, другой сижу, — не присылают за мной из панского дома. Сижу третий, — тоже ничего не видно.
    — Что за напасть? Захворал пан, что ли? — спрашиваю у дворовых. — Нет, — говорят, — ходит, даже верхом ездит, только стал сам не свой, кричать даже перестал. — Опять спрашиваю: не наказывал ли мне чего-нибудь? — Нет, — говорят, — не наказывал.
    Что бы это такое было, и в голову себе не возьму. Марися, — известно, баба дура, — та и рада: «шатаешься ты, — говорит, — а мне в доме без тебя тоска смертная». Ну, а как я сказал ей: «зажми рот, а то я сам тебе зажму», — видит баба, что я не шутки шучу, и замолчала.
    Только уж на четвертый день не выдержал, приоделся, иду на панский двор. Вот уже полгода, как я без спроса входил в панские покои и днем, и ночью, а тут пошел на кухню, попросил доложить, что Мацей пришел.
    Позвал к себе. Прихожу, поклонился, а :он и в самом деле сам не свой: ходить как ошпаренный, в бумагах что-то ищет, а когда со мной говорит, то и не взглянет. А то, бывало, глядим друг другу в глаза, и :что он ни скажет, я все понимаю. А теперь совсем не таков.
    — Ну, здравствуй, Мацей, — говорит. — Что скажешь?
    Что я ему скажу? А спрашивает — нужно сказать что-нибудь. Я и говорю: «Пришел, мол, оттуда, куда вы посылали, и не будет ли еще какого приказа?»
    Он опять свое: «Хорошо, — говорить, — хорошо, я и сам думал послать за тобой, письмо нужно отвезти в Коренистые». Сел, написал и подает.
    «Вижу я, что тут что-нибудь не ладно, никаких у него дел с Коренистыми не было, да мне ли глупым своим разумом понимать все? Не по нутру мне пришелся такой приказ; однако, я приободрился и стал посмелее. В Коренистые я смахал одним духом и опять к пану, — спрашиваю, когда опять придти прикажет?
    — Теперь, — говорит, — спешного ничего нет; когда будет, я сейчас же пришлю за тобой. — Сам говорит, а на меня не смотрит. Кольнуло это меня в сердце, — я знал, что он и сам летает повсюду и посылает таких, каких раньше не посылал. Сдержался я, ничего не сказал, пошел домой и жду.
    Жду день, два, неделю, а из панского дома ни слуху, ни духу. Я и сам никуда не выходил. Правду сказать, за то время, когда я ходил с панскими письмами, работы набралось не мало. Управился я кое-как, починил сарай и выполз на Божий свет.
    В субботу, вечером, иду в корчму, прохожу мимо старостина сарая и слышу, что за углом люди разговаривают. Меня они из-за угла не видали, а как поравнялся я с ними, так все и замолкли, словно их кто пришиб, переглядываются только друг с другом. Я было сказал: «во имя Отца и Сына и Святого Духа», — только один Андрей пробормотал мне в ответь: «во веки веков». «Ну, думаю, может быть, о каком-нибудь своем деле толкуют», и прошел мимо.
    В корчме то же самое; мужиков собралось много, как всегда бывает под праздник, гул стоить... Только что я вошел, все замолкли, словно по команде. Я ничего не замечаю, присел к столу, приказал подать себе пива, но вижу, что люди со мной, словно с чужим, разговаривают. Что ж это такое, Господи Ты Боже мой?
    За мою службу пану, что ли? И о службе моей, и о том, что я хоть и делаю все по его приказу, но служу не ему, тоже люди знали, а не смотрели на меня так. Значит, тут что-нибудь другое... Я сам не свой вернулся домой.
    Марися взглянула на меня, видит, что я сам не свой, и ну причитывать: «Что с тобой, желанный ты мой?» — известно, баба. Начала расспрашивать меня, а у самой в голове Бог весть что. Я рассказываю: «Вот что, соседи все на меня смотрясь волками, а из-за чего, и сам не знаю». Только что я сказал это, Марися руками всплеснула: «Знаю, — говорить, — откуда все это: тут, — говорит, — Матвей всему злу корень».
    А Матвей был мой старший брать, и хотя люди говорят, что яблоко от яблони не далеко падает, но этот раз неправда. Ни отцы, ни деды наши такими не были, — подлец и ничего больше.
    — Как, — спрашиваю, — Матвей?
    — Да так. Люди о нем плохо говорят, а хоть не прямо мне в глаза, но я слышала, что толкуют: «Оба бегать начали, только посмотрите: один здесь, а другой там». А другие прибавляют: «Ворона вороне глаза не выклюет: что Мацей в панском доме ни выведает, то все колонисту-немцу или Матвею передаст; что один посеет, то другой пожнет», — ну, и еще разное толковали...
    Но я уже не слыхал, — у меня волосы встали дыбом.
    — Что ж ты раньше мне не сказала, подлая? Я поднял на нее руку, но Марися меня словно кипятком ошпарила:
    — Ты, — говорить, — верно, белены объелся или совсем с ума спятил. Я было хотела тебе сказать, а кто приказал мне молчать?
    Я совсем ослабел, ноги у меня так и подкашивались, еле-еле дотащился до лавки.
    Господи Ты Боже мой, ведь, неправда же это! А если и правда, то, ведь, брать за брата не ответчик, и отец за грехи сына не отвечает! Лежу я и думаю, всю ночь глаз не; сомкнул, а в голову лезут разные мысли. На другой день пошел в костёл, помолился, — отлегло немного от сердца. Думаю, нужно пойти к брату, расспросить его, как и что.
    А в костёле, вижу, люди сторонятся от меня, словно от волка. Кончилась обедня, пошел я через погост, а тут ребятишки играют, и таким словом меня обозвали, что у меня свет Божий в глазах помутился... Спаси меня, Господи, думаю, а сам и глаз поднять не смею. Зашел сначала в отцовскую избу. Отец как увидал меня, так обрадовался, а я ему говорю: «Осрамил нас Матвей, пойти мне переговорить с ним, что ли?» Отец говорит: «Давно бы пора; только будь осторожен, а то, кто его знает, что он с тобой сделает».
    Что сделает! Хуже того не сделает, что сделал!... Покропил я себя святою водой и иду, — по дороге крикнул на Марисю, та уцепилась за меня: «Не ходи, — говорит, — не ходи, шут с ним! Люди потолкуют, потолкуют, а потом сами узнают, что ты ни в чем не виноват». Пришел к брату и говорю ему:
    — Мне бы с тобой потолковать нужно.
    — Потолкуем, — говорить.
    — Дело такое, что поговорить нужно как следует, один на один и сейчас же.
    Смешался он, — видно, понял, в чем дело.
    — Ну, — говорит, — выйдем на двор.
    — На дворе неловко, — мимо народ ходить; лучше в поле пойдем.
    Он посмотрел на меня из подлобья и, верно, что-нибудь недоброе замыслил.
    — Хорошо, — говорить, — пойдем; только я на минуточку к соседу зайду, — нужно.
    Вернулся он скоро, мы вышли за гумны, в поле, а за полем невдалеке и лес начинается. Только я смотрю — за гумном Матвея стоить его сосед, Валек, мужиченко тоже скверный, большой приятель брата. Брат как завидел его, так усмехнулся, да усмехнулся как-то нехорошо. У меня по коже прошли мурашки, я примолк и ни слова.
    — Ну, что же? — спрашивает Матвей и смотрит на меня словно с усмешкой.
    Мне еще тошней стало. Так мы вошли в лес там брать заговорил, — я и до сих пор помню каждое его слово:
    — Вот ты хотел говорить со мной о чем-то, а оказывается, что говорить-то нужно мне. Оно, может быть, хорошо, что ты пришел ко мне, — послушай доброго совета: не будет толку из твоего шатанья. Пора взяться за ум: денег столько наживешь, что тебе хватит не на год, не на два, да и мне кое-что перепадет... Немец-колонист, что живет в той колонии...
    Больше я ничего не сдыхал, а он, верно, не смотрел на меня, — если бы взглянул, то, наверное, убежал бы... Кровь ударила мне в голову, отхлынула, ударила опять, я зарычал, как дикий зверь, и бросился на него... Говорить я ничего не мог, только сила во мне выросла страшная... Скрутить я ему поясом руки, а Валька стиснул так, что кости затрещали. Валек и без того стоял ни жив, ни мертв.
    Пустил я его, вынул нож из-за голенища и подал Вальку. «Бей!» — говорю, и повернул к нему Матвея левым боком.
    Ударил он, — нож был отточенный, — по самый черенок... кровь хлынула.
    На другой день меня схватили. «Ты?» — спрашивают. — Я. — «За что?» — За то и за то. — Больше ни о чем и не спрашивали. Осудили на каторгу на всю жизнь.
    Я посмотрел на Мацея; он был бледен, как труп, бледнее стены, у которой сидел. И мне стало горько, что я заставил его пережить вновь страшную сцену его жизни. Упрекая себя, я взглянул на него и теперь побледнел уже сам: на меня смотрели чистые и ясные глаза, невинные и спокойные, как глаза младенца.
                                                                             --------
    — На дворе свирепела северная вьюга, завывала дикая метель. Страшно мне было, когда я возвращался домой вдоль пустынного берега Лены, по безлюдным улицам глухого городишка.
    Страшно мне, было и дома. Вьюга злилась еще более, тайга еще жалостней стонала. И когда я, совершенно измученный и разбитый, вскакивал с постели и подбегал к окну, чтобы приложиться горящим лбом к обледеневшему стеклу, мне казалось, что все эти отголоски бури сливаются в один аккорд томящего, невыносимого человеческого горя.
    В. Л.
    /Русская Мысль. Кн. III. Москва. 1888. С. 140-167./
                                                                             ********
                                                                             ********
*    Maciej Mazur. Z niedawnych wspomnień. Szkice Adama Szymańskiego. // Kraj. Tygodnik polityczno-społeczny. № 24-25, 27-30. Petersburg. 1886.
    Матвѣй Мазуръ // Русскій Курьеръ. Москва. №№ 27, 28, 31, 33. 1888.
*    Мацѣй Мазуръ. Изъ сибирскихъ разсказовъ Адама Шиманьского. Переводъ съ польскаго В. М. Л[аврова] // Русская мысль. Ежемѣсячное литературно-политическое изданiе. Кн. III. 1888. С. 140-167.
*    Maciej Mazur. // Adam Szymański.  Dwie modlitwy. Srul z Lubartowa. Maciej Mazur. Warszawa. 1897. S. 119-229.
*    Maciej Mazur. // Adam Szymański.  Szkice. T. I. Wyd. 2. Nakładem autora. Petersburg. 1890. S. 35-80, 161.
*    Maciej Mazur. // Adam Szymański.  Szkice. T. I. Wyd. 3. Nakładem autora. Petersburg. 1891. S. 35-80, 161.
    Maciej der Masure. Eine sibirische Novelle von Adam Szymański. Übers. von B. W. Segel und Ed. Sokal. Westermanns Illustrierte Deutsche Monatsheften für das gesamte geistige Leben der Gegenwart. Nr 562. Brunszwik. 1903. S. 470-486 i odb.
    Maciej Mazur. Szkic z Syberуi przez Adama Szymańskiego. Kraków. 1903. 63 s.
*    Maciej Mazur. Szkic z Syberyi przez Adama Szymańskiego. Kraków. 1904. 63 s.
    Maciej the Mazur. by Adam Szymański. Translated by Marie Busch. // More Taies by Polish Authors. [Oxford.] 1916.
*    Maciej Mazur. // Adam Szymański.  Szkice. Maciej Mazur. Srul z Lubartowa. Stolarz Kowalski. Dwie Modlitwy.Wydanie pośmiertne z portretem autora. Nakładem syna. Moskwa. 1916. S. 3-35.
    Maciej Mazur. // Adam Szymański.  Szkice. Srul z Lubartowa. - Pan Jędrzej Krawczykowski. - Maciej Mazur. - Stolarz Kowalski. – Przewoźnik. – Hanusia. - Dwie Modlitwy. Pan Antoni. – Uroczysta Wigilja.- Łzy. Ze słowem wstępnem Adama Grzymały Siedleckiego. Lwów - Warszawa - Kraków. 1921. S.
*    Maciej Mazur. // Adam Szymański.  Dwie modlitwy. Srul z Lubartowa, Maciej Mazur, Stolarz Kowalski. Warszawa. 1925. S. 53-96.
    Maciej Mazur. // Szymański A.  Szkice. Ze słowem wstępnym Adama Grzymały Siedleckiego. 2 wyd. zbiorowe. Lwów – Warszawa - Kraków. 1927.
    Adam Szymański. Szkice. Wstęp i oprac. Bogdan Burdziej. Kraków. 1998.

 

                                                     ИЗ ОБЛАСТИ ЖУРНАЛИСТИКИ

              Письмо Г. И. Успенского в Общество любителей российской словесности. —

                          «Мацей Мазур». Из сибирских рассказов Адама Шиманьского.

                                                     («Русская Мысль», № 3, 1888 г.).

    [С. 5.]

                                                                             IV.

    Г. Адам Шиманьский — молодой польский писатель, проживший несколько лет в разных глухих местах Восточной Сибири и помещающий в настоящее время в польских журналах воспоминания о своем временном местожительстве под общим заглавием «сибирских рассказов». Сибирь произвела на молодого писателя. по-видимому, сильное и глубокое впечатление. Но не Сибирь и сибиряки, однако, составляют главный предмет его повествований. Его интересуют преимущественно поляки, соотечественники, живущие в Сибири добровольно или по принуждению. Описанию их жизни и посвящает г. Шиманьский свои рассказы.

    Действительно, это весьма интересная н оригинальная тема, которой, насколько мы знаем, не касался еще ни один из беллетристов.

    В жизни Сибири последнего времени поляки играют довольно заметную роль, составляя в некоторых местах нашего обширного края значительную и многочисленную колонию, со своими нравами, обычаями и т. д. Было бы любопытно, в самом деле, узнать, как устроились на чужой стороне эти люди, насколько новая родина и ее своеобразная жизнь видоизменила физиономию и чувства этого даровитого и способного народа. Большинство живущих в Сибири поляков, как известно, ссыльные или бывшие ссыльные. Тут есть представители всевозможных профессий и общественного положения, начиная с простых крестьян и ремесленников и кончая родовитыми магнатами и высокообразованными представителями польской интеллигенции.

    Если суровые условия сибирской жизни, долгие годы, проведенные на чужбине, наложили сильный отпечаток на поляков, охладивши их былые порывы и юношеские мечты, то несомненно, что ни ссылка, ни горести и печали подневольной жизни не в состояний были вытравить из их души страстной, беззаветной любви к своей далекой и прекрасной родине. Напротив, быть может, с годами, после массы вынесенных испытаний и огорчений, чувство это становилось в них еще более господствующим, еще более жгучим, поглощая и подчиняя ему все остальные.

    Нам думается, что эта страсть, эта беспредельная привязанность к своей родине в значительной мере скрашивает тяжелые условия их незавидного положения. Чтобы сталось с этою массою простых польских крестьян и рабочих, лишенных высших благ широкого образования, которым могли похвалиться их интеллигентные товарищи по несчастию, не имеющих твердо выработанных идеалов и стремлений, если бы они, эти простые люда, и не обладали, к счастью, таинственным талисманом, называемом любовью к родине? Представление о ней, о милых, дорогих существах, оставленных там, далеко, куда направлены все помыслы и упования, делало и делает этих печальных жертв исторического недоразумения хотя бы на время счастливыми, довольными. Надежда на возвращение, возможность снова очутиться в родных условиях родной жизни дает силу спокойно и стойко переносить жестокие удары судьбы. Отнимите у простого, малообразованного поляка эту пламенную, непосредственную любовь, эту глубокую веру когда-нибудь снова увидеть родные поля и дубравы, близких и дорогих людей — и вы окончательно лишите его бодрости и способности без жалоб и стонов переносить всякого рода жизненный невзгоды!

    Посмотрите на этих двух героев рассказа г. Шиманьского, на калеку-сапожника Станислава Святелку и могучего силача Мацея Мазура. Что дает им силу выдерживать неравную жизненную борьбу? откуда берется эта стойкость, эта энергия, это желание сохранить незапятнанным свое честное имя?

    «Если калека-сапожник столько лет работал, не покладая рук, терпел нужду и горе, если, одинокий и покинутый, победоносно вышел из омута соблазна дешевого обогащения, которым Сибирь обольщает всех наивных новичков, — то помимо твердых испытаний, вынесенных из родного края, он, несомненно, во многом был обязан своему сыну (оставшемуся, вместе с матерью, на родине). Было ясно, что бедняк желал предстать перед своим сыном, как аскет перед судом Божьим. Мысль, что когда-нибудь он будет иметь возможность сказать, сказать громко и смело: я не принес тебе ничего, кроме имени, оставшегося чистым после всех испытаний и соблазнов, — была его путеводною звездой».

    Так объясняет автор чувства и душевное настроение пана Станислава.

    Молодым попал пан Станислав в Сибирь. Дома осталась молодая жена, родившая ему сына уже в его отсутствии. Чувства к жене до самой старости сохранили тот же юношеский характер, какой носили в минуту горького расставанья. И теперь еще любящее сердце горемыки-сапожника переполняется блаженством, слезы невольно навертываются на глазах, когда он вспоминает о своей дорогой Басе. Он живет мыслью, тою утешительною надеждою, что ему еще доведется свидеться со своим милым семейством раньше, чем идти в могилу. Дорого бы он дал за такое счастье; нет подвига, на который бы он не решился из-за него. А теперь... жизнь его течет скучно, одиноко, среди чуждых людей, среди неприветливой природы п жалкой угрюмой обстановки.

    Святелка — горожанин, ремесленник и очень этим гордится перед своим соотечественником Мацеем Мазуром, здоровым деревенским гигантом. Сапожное ремесло Сялтелка бросил давно и открыл на сколоченные кое-как деньги первую в городке колбасную лавку. Названный Мацей служит у него в работниках, не «только, впрочем, из нужды, сколько из приязни к соотечественнику, хотя характеры их сильно разнятся. Сапожник считает себя образованным человеком, умеет выводить все восемнадцать букв, из которых складываются его имя и фамилия и всегда ставит это обстоятельство на вид неучу Мацею.

    Мацей — здоровенный, необыкновенной силы, мужик, который в молодые годы способен был остановить пару коней, запряженных в коляску. Тяжелым приисковым трудом собрал он небольшие деньжонки и в момент повествования живет у сапожника. Это — настоящее дитя природы; душа его чиста и невинна, как душа младенца. Большею частью он бывает молчалив и застенчив; ему стыдно своего невежества; ему; деревенскому жителю, неловко и стеснительно с горожанином и «образованным человеком», Святелкой. Но он уважает последнего за его ум и опытность. В свою очередь, пан Станислав считает Мацея золотым человеком и готов доверить ему все свое состояние, потому что верит в его безусловную честность.

    И вот эти два существа, столь несходные между собою, вместе коротают скучные, однообразные дни бедной и жалкой жизни, связанные между собою узами общего несчастья, общих надежд и горячих упований на будущее... Этот чужой край, где они погубили лучшую пору своей жизни, где они возмужали и успели уже состариться, кажется им лишь временным местопребыванием. Душа их не здесь; она витает там, далеко, где все так светло и ярко, где все так мило и дорого измученному, разбитому сердцу...

    «И стоят передо мной оба эти старика, поседелые в житейской невзгоде, как стоят дети, сознающие свое бессилие перед суровым отцем: стоит калека-сапожник с глубоко впавшими глазами, опираясь на свои костыль, стоит рослый мужик с повисшими могучими руками, с покорно опущенною головой, и шепчет тихим голосом свою просьбу...»

    «Мацей Мазур» — первый из сибирских рассказов г. Шиманьского, появившийся в «Русской Мысли». Нельзя не выразить желания, чтобы почтенная редакция журнала дала нам перевода и остальных интересных очерков того же автора.

    Г. И.

    [Сибирская газета. Томскъ. № 42. 5 іюня 1888. С. 5, 8-10.]

 


    Адам Иванович (Янович) Шиманский род. 16 июля 1852 г. в Грушнево (около Семятич) Бельского уезда Седлецкой губернии Царства Польского Российской империи. В 1872 г. поступил на юридический факультет Варшавского университета, который окончил в 1877 г. со степенью кандидата права. В годы учебы вступил в ряды молодежной патриотической организации. 18 марта 1878 г. арестован в Варшаве, откуда 18 апреля 1879 г. по Высочайшему повелению выслан в административном порядке на 4 года в Восточную Сибирь. Предписанием генерал-губернатора от 28 февраля 1879 г. назначен на жительство в г. Якутск, куда был доставлен 24 июня 1879 г. В годы ссылки Шиманский занимался сбором материалов о Якутской области и ее жителях. С 9 сентября 1885 г. подчинен негласному надзору полиции, с воспрещением въезда в пределы Царства Польского. Переехал на жительство в г. Харьков, где занимался литературным трудом и адвокатурой. В 1887 г. получил разрешение проживать в Санкт-Петербурге. В январе 1895 г. получил разрешение въезда в пределы Царства Польского. С началом Первой мировой войны переехал на жительство в Москву, где после короткой болезни умер 25 марта 1916 г. и был похоронен на Лефортовском кладбище.
    Дэса Сядлец,
    Койданава


    /vvedenskoe.pogost.info/displayimage.php…/




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz