HANUSIA.
„Miejcież się na pieczy: jeśliby
twój
brat zgrzeszył przeciw tobie, strofuj go,
a jeśliby się upamiętał, odpuść mu“.
Ś. Łukasz XVII. 3.
„A jeśliby siedemkroć na dzień
zgrze-
szył przeciw tobie i siedemkroć na dzień
nawrócił się k tobie, mówiąc: żal ci mi;
odpuść
mu“.
Tamże XVII. 3.
„I mówił
(drugi złoczyńca) do Jezusa:
Panie, pomnij mię, gdy przyjdziesz do
królestwa Twego. A Jezus mu rzekł:
Zaprawdę mówię tobie: dziś ze mną
będziesz w raju“.
Tamie,
XXIII. 42, 43.
I.
Poznałem ją... o czytelniczki, nie
rumieńcie się za mnie! poznałem ją... przy myciu podłogi, a sprawcą tej
znajomości był p. Jacenty Siekierka.
P. Jacenty Siekierka, człek poważny i nigdy
nie rzucający na wiatr słów swoich, w czasie ostatniej swej bytności u mnie,
wcale niedwuznacznie dał mi do zrozumienia, że jeżeli i odwiedził mnie kilka
razy, jakkolwiek ja dotąd jeszcze u niego nie byłem, uczynił to, powodowany
wyłącznie koleżeńskiemi względami, że, czyniąc tak, odstąpił od prawidła,
którem w Syberji zwykł był rządzić się nieodmiennie, czego dowodem najlepszym,
że chociaż i tacy, wpływowi tu rodacy nasi, jak reprezentant bogatej firmy p.
X., albo kupiec zamożny p. Z., radziby go widzieć u siebie, ponieważ jednak
zadzierają nosa nie w miarę, nie umieją uszanować jego godności po ludzku, więc
„na psa mi taka znajomość”!
— Nie nato pracuję uczciwie, — ciągnął p.
Jacenty nie bez irytacji, — żebym miał kpom takim nadskakiwać! Prawda, że byłem
tylko gajowym, ale dziś nie jestem gorszy od nich, a i nietacy, jak oni, ludzie
uszanować mnie umieli, kiedy jeszcze i surdutowym nie byłem! — i p. Jacenty,
już się mający ku wyjściu, ponownie przysiadł na krzesełku i zaczął:
...Pamiętam, w kwietniu to było. Szliśmy
przez duże lasy, pomiędzy Bugiem i Narwią leżące; szliśmy spiesznie, bo na czas
stanąć trza było. Tylko idziemy dzień, idziemy i noc także, aż tu przed świtem,
gdyśmy przez poletko jakoweś przechodzili, przylała konny i oddaje naszemu
pakiet jakiś, rozkaz pewno być musi; przeczytał, zafrasował się srodze i: — źle
bracia — powiada — posyłają mnie gdzie indziej i dalej już wy sami iść musicie,
tylko bieda w tem właśnie najgorsza, że nikt drogi nie zna, a przewodnika brać
nie wolno, żeby śladu nie pokazać nikomu, a iść chyłkiem lasami, wedle mapy,
którą zostawiam — i papierzysko ogromne, akurat takie jak u naszego nadleśnego
w kancelarji na ścianie zawdy wisiało, jednemu z naszych oddaje.
— Ja na was będę czekał na miejscu, —
powiada jeszcze, — a tymczasem na' drogę wybierzcie sobie kogo innego —
powiada.
A to powiadam panu, jak tylko on rzekł te
słowa, to i tchnąć jeszcze nikt pewno nie zdążył, jak: „Grynberg, Grynberg!”
wrzasła cała kompanja nasza.
Ehe! a wadzi pan? A kto, myśli pan, był
Grynberg? Pan wielki? Albo znaczna figura jaka? Akurat! Grynberg był żyd,
proszę pana. Ot co?! Ale o to wtedy nikt nie pytał.
Sprawiliśmy się żwawo i marsz w drogę.
Idziemy znowu dzień cały, idziemy i nocy kawał, ale widzimy jakoś, że nic chyba
z tego chodzenia nie będzie: łasy wielkie; drogami iść nie można; a naprzełaj
nie to, żeby żyd, ale i leśnik dobry nie zawsze w takich puszczach potrafi.
Więc kiedy znowu o północku prawie zatrzymaliśmy się i dla odpoczynku i dla
posiłku trochę, rada w radę, idziemy do Grynberga i powiadamy, że ot, tak i
tak, bez obrazy twojej, widno, trza by kogo innego, bo nie daj Boże, chyba na
czas nie staniemy.
Żydzisko człek pewny i z kościami poczciwy
i w całej naszej kompanji to nikogo tak nie lubiliśmy, jak jego, ale w mieście,
a w pokoju, rzecz insza, a w lesie też insza. Tam on nie zaśpi gruszek w
popiele, a tu jest, nie przymierzając jak tabaka w rogu; to w błota nas wsadzi,
to w gąszcz albo w pniewia i Chróściny wlezie, że i wyleźć z nich trudno i choć
do mapy zagląda, medytuje nad nią, idziemy kiepsko jakoś, bo z mapy jak z mapy:
co on się dowie, tędy bliżej. — a dalej, a w lesie jak w lesie: owędy dalej — a
bliżej.
Więc kiedym mu to wszystko przełożyli, jako
chłopak był akuratny, a o jenteres dbający: „dobrze — powiada — Bóg zapłać —
nawet — za dobrą radę — mówi — ale kogoż — powiada — wybierzemy?”
To jak wprzódy: „Grynberg, Grynberg!” tak
teraz, kiedy on to wyrzekł: „Siekierka, Siekierka niech prowadzi!” krzykli
chłopaki. Ajuści; a kto Siekierka? nie pytali.
Porządek wraz sprawiłem; ztyłu postawiłem
kilku ludzi co pewniejszych i kto się ostanie, w łeb palcie, powiadam, bo licho
go wie, gdzie się taki dostać może, a jak ci bizunami ognia krzesać na panewce
zaczną, to drugi człowiek, choćby i rad, języka w gębie nie utrzyma...
I myśli pan może, że się nie słuchali?
Choć i z panów i z ludzi uczonych,
znalazłby się niejeden, ale żaden słowa nie pisnął! Słowa?! Bogać ci słowa,
kiedy jeżeli który niektóry, idący zasypiał, to kiwał się, jak ten żyd na
modlitwie, a wciąż szedł, nie ostawał się przecie... Pary nikt z ust nie
wypuścił!..
Bo też i bez przechwałek wcale, gdzie,
gdzie, ale w lesie nie popuszczę z wątorów; czy góra, czy wądół, czy
oparzelisko, wiem zdała — tyło uszy nastawię, nosem powiodę, bo las
zwyczajnemu, jak księga mędrcowi, sam ci wszystko powie : tu ci sowa spłoszona
zastęka, tam kania zapłacze, drozd zaskrzypi, albo żołna zaskrzeczy, a tam
jeszcze mądry kos gwizdnie, głupi cietrzew grać zacznie — to już wiem gdzie
jestem, gdzie rzeka, gdzie błota, co przede mną i co koło mnie; a ciemność
zanadto nasiądzie i zaśnie stworzenie wszelakie, toć mchy, toć liszaje, toć
ziemia święta też ci swoje powiedzą.
No i dla ludzi też przecie nie byłem żeby
bez wyrozumienia: jak widzę, że zdrzemnie się kilku, dam im parę zdrowaśków na
one kiwanie, boć i koń i ten wytchnąć musi, dam tedy, a jakże, a później, jak nie
krzyknę: „stój wiara!” to każdy śpiący — chlap na ziemię! i sen mu — jak ręka z
oczu. Też i śmiechu w tej biedzie było niemało!
No, ale zato choć przez forsę taką wczas
przyszliśmy na miejsce, a później wiadomo, naradować się nie mogli; niebyłe
jacy na rękach mnie nosili i podziękowanie nadeszło i w gazecie wydrukowane
stało: „Podoficer Jacenty Siekierka”... A teraz — pamięć krótka, żaden psi syn
nie pamięta jak chłopa albo i żyda słuchał!..
— — — I p. Jacenty, aż blady ze wzruszenia,
ruszył z krzesełka tak zamaszyście, że nie zatrzymywałem go już wcale.
***
P. Jacenty Siekierka, ex-gajowy, ale człek
piśmienny, należał do niezmiernie ciekawych ludzi. Przypuszczam, że kiedyś z
ludzi takich charakterów powstawały owe rody szlacheckie, z chłopów wychodzące,
owi scartabelle starzy. Twardy, nieugięty, z niezwykłą energją idący do jasno i
ściśle określonych celów, był on niezmiernie dbałym o swój honor osobisty i
sztandar swej godności ludzkiej ochraniał z iście macierzyńską troskliwością.
Nie powiem, żeby on był ambitny; owszem, p. Jacenty, chociaż obecnie czapnik i
kuśnierz wcale zamożny, chętnie wchodził w stosunki z braćmi daleko niżej odeń
stojącymi, nie lubił jednak pospolitowania się, a raczej raził go tam brak
owych pojęć o swem człowieczeństwie, które stanowiły przykazanie jego życia,
które w stosunkach z ludźmi kierowały każdym jego krokiem.
Nie sądźcie jednak, że ambicja owa w p.
Jacentym była jakąś płochą słabostką. Za czapkę, która kosztowała trzy ruble,
płacił bez różnicy trzy ruble i wróg najgorszy i przyjaciel najlepszy, bez
najmniejszego względu na to, że i na jednym i na drugim p. Jacenty święcie
grosz na groszu zarabiał. Nie była owa ambicja i przywiązaniem do czczej
formalistyki, obrzędowości towarzyskiej; przeciwnie, p. Jacentemu nie o formę,
ale o istotę rzeczy chodziło.
Odwiedzając kogoś z inteligentniejszych
kolegów, nie żądał on odeń jakichś szczególnych względów, przyjaźni i
poufałości; broń Boże! Chodziło mu o to, żeby człowiek taki uznał go formalnie
przed światem za człowieka zasługującego na szacunek i szacunek taki w sposób
zwykle przyjęty zawsze i wszędzie mu okazał, a więc: podał rękę tak, jak ją
równym sobie podaje, na ukłon odpowiedział ukłonem i choć raz w rok ex re
jakiej uroczystości lub święta powszechnego odwiedził. Do odwiedzin takich
przywiązywał p. Jacenty wagę największą i jeżeli teraz palnął mi mówkę, którą
podałem, to właśnie wskutek zaprosin na jakiś wieczorek koleżeński, z powodu
jego imienin czy urodzin mający się odbyć u niego w nadchodzącą sobotę.
Przyjęcie takich zaprosin było dlań najwyższym zaszczytem, jakim go mógł
surdutowiec obdarzyć.
Jeżeli bowiem p. Jacenty i nie piął się
wysoko, dążył on zato wszystkiemi siłami swojemi do dostojnego utrzymania się
na stanowisku już zdobytem, za punkt oparcia obierając owo podoficerstwo swoje,
podoficerstwo, które było dlań kultem prawdziwym.
P. Jacenty, jak to już zauważyłem, był
człowiekiem piśmiennym, z rzadko jednak nachodzących nań chwil wywnętrzania się
dowiedziałem się, że i piśmienność ta była nabytkiem późniejszym, bezpośredniem
następstwem owego podoficerstwa.
— Jak nadeszło podziękowanie, — opowiadał
p. Jacenty — no to przeczytali mi je w szeregu — i kwita! Bo niby nic w tern
takowego i niema — służba — nie drużba: zasłużysz to cię pochwalą, a
przeskrobiesz, też do aptyki po rozum nie poślą. Ale jak mi powiedzieli, że
jest opisane w gazetach, jako, panie tego, podoficer, panie, Jacenty Siekierka
— i stoi, panie, wydrukowane wyraźnie: Jacenty Siekierka, aa! to już widzę,
wcale inszy mode-runek, to już przecie na wieki wieczyste. Wtedy już ja do
piśmiennych: a moi drodzy, a złoci, a ucieszcież mnie abj, niechże ja sam
przeczytam, pokazujcież mnie na książce! To przyjdziemy bywało czy na nocleg,
czy tak wytchnąć staniemy, ci spać, tak że i pokazować niema komu, a ja do
książki. No i napociłem się też, co prawda, aż mi w oczach nieraz pociemniało i
w uszach zahuczało, aliści po trzech tygodniach wyjąłem gazetę z zanadrza, com
ją był ze świętym szkaplerzem razem zawinął i jak jest, sam jeden, od samego
początku aż do samego końca, bez niczyjego pomagania przeczytałem. A to nie
uwierzy pan, oddech mi w piersiach zaparło... O Jezusie, a toż i w niebie
takiego chudego pachołka nie wynagrodziliby lepiej!... Bo co byłem, proszę
pana? Gajowy — skaczy wraże, jak pan każe! A tu chudy pachołek z pany
zrównany... nad pany wyniesiony !... Jak bóbr się spłakałem, a biłem się w
piersi, bom niegodzien, Boże, chwały takiej — i p. Jacenty, kornie nachylając
głowę, uderzał się w pierś prawicą, na tem urywając swe opowiadanie.
Rzecz jasna, że wobec takiego stanu rzeczy
p. Jacenty, będąc surowym sędzią własnych postępków, zawsze trzeźwy, zawsze
panujący nad sobą, zbyt wyrozumiałym na słabostki ludzkie nie bywał.
Naturalnie, był on z życiem syberyjskiem zanadto dobrze obeznany, aby
niewyrozu-miałość swoją miał posuwać zbyt daleko: okazywać ją światu. P.
Jacenty utrzymywał wcale bliskie stosunki z ludźmi i pijącymi i wykraczającymi
przeciwko różnym przykazaniom i Boskim i ludzkim, ale w głębi duszy ludźmi
takimi pogardzał.
***
Jeżeli kto z was, szanowni czytelnicy,
wychowywał się w mieście, w którem oprócz szkoły znajdowąło się i więzienie,
ten prawdopodobnie pamięta choć jedną taką chwilę z lat dziecięcych, gdy
wezwany ogólnym krzykiem dziatwy, bawiącej się na podwórzu: „kajdaniarze, kajdaniarze
idą!“ porzucał zabawę i nasłuchawszy chwilkę, aby się przekonać czy go nie
zwodzą, gdy złowił ostrym słuchem dziecięcym zimne dźwięki ogniw żelaznych,
pośpiesznie wybiegał za bramę popatrzeć na rzadkie widowisko.
Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z
małych ludzi samowolnie naigrawał się nad niedolą człowieczą; owszem, do dziś
żywo tkwią w mej pamięci gwałtowne przeobrażenia twarzy dziecięcych, do dziś
widzę, jak wesoło błyszczące w śmiejących się oczach źrenice rozszerzały się
gwałtownie, przygotowane do wesołego okrzyku usta zastygały rozwarte, z piersi,
mających zadzwonić srebrnym śmiechem młodego wesela, wyrywały się głębokie
westchnienia i ruchliwe twarze, jak gdyby obumierając odrazu, odbijały jak
zwierciadła owę gwałtowną zmianę uczuć w niezakrzepłych jeszcze sercach
zachodzącą.
Z małych twarzy, świecących szczerą
radością, biła złowieszczą łuną człowiecza niedola: rozlewał się strach bezwiedny,
wybijało zawsze trwożliwe współczucie.
Nie przypominam sobie jednak, żeby choć raz
ktokolwiek ze starszych, znajdujących się obok na ulicy, nie wyrwał się jeżeli
i nie z najgrawaniem wyraźnem lub złorzeczeniem dosadnem to przynajmniej ze
słowem odrazy i wstrętu, nie wyraził choć by gestem, choć mimiką, że ci ludzie
wynędzniali, z opuszczonemi oczami, z trudnością przesuwający nogi, obciążone
żelazem, że ci ludzie są czemś, co zasługuje wyłącznie na nienawiść i pogardę
naszą, że dość jest ujrzeć szarą kartkę, znękane oblicze, spuszczone ku ziemi
oczy, a ręce i nogi zakute w kajdany, aby uczuć nienawiść do nieznanego sobie
człowieka, choćby to była matka, kradnąca chleb dla zgłodniałego dziecka,
choćby to była dziewczyna, zabijąca uwodziciela.
My nie chcemy wiedzieć, kto są ci ludzie
sami w sobie, czem oni są poza kurtką i kajdanami, jakie serca tam biją, jaki
rozum tam kiełkuje, jaka noc straszna, noc najstraszniejsza, bo noc ciemnoty
tam wszechwładnie panuje.
My zamykamy oczy na to wszystko i z wiarą,
z jaką może najświętszych swych praw i obowiązków nie uznajemy, powiadamy
sobie: ludzie w szarych kurtkach z wynędzniałemi twarzami i opuszczonemi oczami
zbrodniarzami są. Są zaś zbrodniarzami dla tego, że mają szare kurtki,
wynędzniałe oblicza i kajdany na nogach.
Być może, że przyczyny takiego stanu rzeczy
mają swoją głęboką, nieuniknioną racyę bytu; być może, że bez tak surowego
odgraniczania się od tego, co złe, poziom naszej powszedniej moralności stałby
niżej; być może wreszcie, że stan tak i dobrze świadczy o normalnym rozwoju
naszych instytucyj i pojęć prawnych, o ufności z którą społeczeństwa zachodnie
w ręce tych instytucyj losy swe złożyły, wszystko to być może, jednakże...
zajrzycie w oczy dzieciom małym, patrzącym na owych kajdaniarzy i jeżeli choć
trochę w duszy ludzkiej czytać umiecie, nieodważycie się zadać gwałtu czystym
popędom dziecięcym.
«O rozumie ludzki, chwało człowiecza, jakże
marnym jeszcze jesteś, gdy tak rozumujesz»! powiedzą wam owe oczy czyste i
jasne, powiedzą jednak napróżno!
Bez względu bowiem na wiekowy protest serc
dziecięcych tak rozumujemy my wszyscy, tak rozumują w Niemczech, Francyi i
Włoszech, tak rozumuje Zachód cały, tak tedy, jako nieodrodny syn Zachodu
rozumował i p. Jacenty i z naciskiem szczególnym przy każdej nadarzonej okazyi,
rozumowanie to twoje wyraźnie podznaczał.
***
Wątpię czy pan Jacenty zrobił by mi
ustępstwo, o którem już mówiłem, t. j. czy odwiedziłby mnie kilkakrotnie, nie
czekając na moje odwiedziny, gdyby nie wypadek, który ułatwił nam wzajemne
zbliżenie. Na drugi bowiem czy na trzeci dzień po zaznajomieniu się z nim zachorowałem
i oto dzięki mej chorobie p. Jacenty, nie ubliżając swej godności, mógł mi
okazać swe łaskawe względy, odwiedzając mnie jako chorego po kilku razy na
tydzień.
Jeżeli jednak z jednej strony odwiedziny
owe bezwątpienia były dla mnie wymownym dowodem tych względów, na które
niespodzianie u p. Jacentego zasłużyłem, dowodziły one również i szczególnej
wytrwałości mego nowego przyjaciela. Jakkolwiek bowiem zwykł on był mawiać że
«na ludziach surdutowych naparzył sobie rąk więcej, niż o pokrzywę, kiedy mu ją
bywało matula dla świń rwać kazali», jednakże, jak to bardzo łatwo zauważyć
można było, bez względu na to wszystko, ku ludziom tym, parzącym go tak
dotkliwie, czuł on predylekcyę szczególną. Chociaż więc bolało go to
niezmiernie, że bez względu na jego skromne żądania, surdutowcy ci nie zawsze
delikatnie dawali mu uczuwać różnicę pomiędzy nim i nimi zachodzącą, p.
Jacenty, już to ze względów, o których namieniłem, już to z innych ważniejszych
dlań pobudek, które dopiero później zrozumieć mogłem, rad był zawsze
towarzystwu surdutowca.
Rzecz bowiem w tem, że p. Jacenty uważał
się za szlachcica.
Pomimo całej anomalii, którą dziś przesądy
stanowe przedstawiają, faktem jest nieulegającym wątpliwości, że i dziś jeszcze
anomalije owe posród nas istnieją, a do niedawna nawet nadawały ton naszemu
życiu. Czasy najnowsze dzięki okolicznościom rozmaitym nobilitowały u nas po
domowemu mnóstwo ludzi, jeżeli jednak mnodzy z pomiędzy takich nobilisów,
przysparzając sobie honorów, nie przynosili wiele zaszczytów ani stanowi, do
którego samozwańczo wchodzili, ani całemu społeczeństwu, samozwaństwo p.
Jacentego opierało się na tak gorącej wierze, że nie miałem nigdy odwagi, mówić
z nim o tem jako o przesądzie.
Pan Jacenty nie tylko uważał się za
szlachcica, ale głęboko w to wierzył, że jest teraz prawdziwym szlachcicem. Nic,
zdaje się, na świecie nie sprawiało mu takiej rozkoszy, jak dojście z
surdutowcem do zażyłości, która dawałaby mu możność w czasie rozmowy, bez
wywołania ironicznego uśmiechu zaczynać rzecz w taki sposób:
«Dawno to już temu, kiedy to jeszcze
chłopem byłem »... — Możność wypowiedzenia tego frazesu czyniła go szczęśliwym.
Otóż tu kryło się źródło jego trosk ciągłych o utrzymanie stosunków z
surdutowcami, tu tkwiła przyczyna, sprawująca, że zawody, które go na tem polu
spotykały, dotykały go tak boleśnie.
Nie mając możności urzędowego, że tak
powiem, dochodzenia swego urojonego szlachectwa, p. Jacenty uznania swych praw
wytrwale poszukiwał na drodze prywatnej, kapryśny jednak zawsze «głos ludu» — ludu,
zajętego tu zupełnie innemi sprawami — i na tej nawet drodze uznania swego
również wytrwale mu odmawiał. W obec podobnego stanu rzeczy, postanowiłem
niedoszłemu szlachcicowi zrobić małą niespodziankę i, nie czekając soboty,
odwiedzić go któregokolwiek dnia w tygodniu.
***
Z góry rozkoszując się zadowolnioną,
radośnie śmiejącą się twarzą p. Jacentego dotknąłem drzwi jego mieszkania.
Drzwi okazały się zamknięte. Zastukałem tedy raz i drugi, a gdy i to pozostało
bez skutku, uderzyłem silniej i szarpnąwszy mocniej klamkę, otworzyłem drzwi tak
raptownie i niespodzianie, że z trudnością utrzymałem się na nogach.
Niespodzianka ta jednak była tylko nic
nieobiecującym wstępem do drugiej, w obec której zachowanie równowagi było już
rzeczą nierównie trudniejszą.
Tuż przed mną, nie dalej bowiem niż o krok
jeden, w krótkiej podniesionej spódniczce i koszuli rozpiętej, opadającej z
ramion, stała dziewczyna czy kobieta, z wielkim szaflikiem, wypełnionym po
brzegi brudną wodą, szaflikiem, którym, zaskoczona znienacka, nieznajoma, mimowoli,
jak chusteczką, starała się zakryć choć trochę.
Obraz, zjawiający się przede mną, był tak
piękny, tak niepochwytnie oryginalny, że, co się zowie, zapomniałem języka w
gębie.
Niewiasta, stojąca w sieni, miała już
zapewne lat ze trzydzieści, twarz jej niezbyt już młoda, niebyła teraz bardzo
piękną, ale bez wątpienia byla nią kiedyś, a wyraz, który ją krasił, nadawał
jej i dziś powab niezwykły, błyszczące zaś oko, świecące życiem młodzieńczem,
sprawiało, że twarz ta dobrze jeszcze harmonizowała z dziewiczymi kształtami
nieznajomej.
Dziwne te kształty, wysuwając się
najniedyskretniej zewsząd z pod skąpej odzieży, przemowiły do mnie językiem,
którym tylko piękno natury mowić umie.
Z czystością i harmoniją linij, prawdziwie
posągową, łączyły one elastyczność splotów żmii, a życie, siła i ciepło,
ktoremi tchnęły, które pulsowały w każdej żyłce drgały w każdym muskule,
ześrodkowane na dziewiczem łonie w dwa ogniska powabów i ponęt niewieścich,
nieobraziły by niczyjego oka.
Wyznaję ze skruchą, nie obrażały one wcale
i mego, gdy, bez względu na manewry ciężkiego szaflika zdradziecko z poza
marnego ukrycia swego raz po raz ku mnie wyzierały.
Klasycznie kształty w ubiorze mniej niż
klasycznym, w pozie, której i wyobraźnia nie wymyśli, złożyły się na całość
pełną wdzięku i oryginalności. Nie wysoka i nie nizka, giętka jak trzcina,
pełna jak pączek, nowem życiem tryskający, rumieńcem kłopotliwego zasromania
oblana, z niemą prośbą na ustach, dla której widocznie, słów znaleść niemogła,
piękna nieznajoma podobną była do zaczarowanego obrazu, który, występując z
ciemnego tła sieni, w promieniach słońca jasnego tem powabniej wyglądał.
To też wpatrzyłem się w piękne zjawsko i
patrzyłem nań długo, dłużej niżby ptrzeć należało.
Bo dziwną jest matka natura — i rozrzutna,
i skąpa zarazem, i darzy obficie, ale też, jak i ów skąpiec, żałujący grosza z
rąk wypuszczonego — i odbiera swe dary jeszcze prędzej i rzadko, bardzo rzadko,
udziela swych skarbów na długo.
Z głębi ciemnej sieni właśnie ukazał się mi
taki rzadki kaprys natury. Na pięknem, jak z kamienia wykutem, łonie
nieznajomej gorzały w całej swej krasie niepochwytnej barwy, drżące życiem,
skrzyły się, jako rosa na kwieciu, cudnej młodości zorze. Wieńcem tym zdobna —
nawet brzydota pięknieje, a coż dopiero kształty, ktorych linije jak gdyby
wczoraj wyszły z pod dłuta rzeźbiarza?
Zapomniałem o świecie bożym i podziwiałem dzieło
mistrzyni, co tak misternie, «oboje, dziewki i matrony wdzięki, na jednem licu
zespoliła cudnie».
Podziwiałem widocznie zadługo, bo piękna
nieznajoma w oczach jakoś mienić mi się zaczęła: na twarzy jej wybiło
cierpienie, ale cierpienie tak wielkie i gwałtowne, że wprzód nim usłyszałem z
trudnością wyszeptane przezeń słowa: «A kiedyż pan pójdzie wreszcie?.. poczułem,
że rumieniec wstydu twarz mi zalewa i zrozumiałem, żem stał tu zadługo.
Opamiętawszy się odrazu, zawstydzony, bąkając niewyraźne słowa przeproszenia, cofnąłem
się za drzwi ale musiałem wszystko to wykonać arcy komicznie, bo zaledwiem
cofać się zaczął, nieznajoma pomimo swego zakłopotania nie mogła się wstrzymać
od uśmiechu.
Wstydziłem się za to teraz podwójnie. Byłem
zły na siebie, na nią, na p. Jacentego wreszcie. Mógł był przecie, opowiadając
mi o swych przygodach w puszczach Nadbużańskich, napomknąć choć by słówkiem, że
zbierał laury i na innych polach, że ma niewiastę w domu? Byłbym wtedy nie
dobijał się tak hałasliwie i nie zgłupiał, ujrzawszy, zamiast wąsatej twarzy p.
Jacentego, tyle wdzięków odrazu. Ale stało się; uśmiech nieznajomej dowodził
zresztą, że złe nie jest tak wielkiem, należało teraz w jakikolwiek sposób
zakończyć owo nieme spotkanie, dowiedzieć się wreszcie, kto ona. Gdym więc
przyszedł do siebie zaczęłem ponownie, a raczej wszcząłem nareszcie rozmowę.
— Czy... Czy?..
Ale w tem sęk własnie, że na tem urwało się
me pytanie. Nie wiedziałem, jak ją mam nazwać, a wobec drażliwości wielu z
pomiędzy braci, szczególniej noszących się z waszecia, była to, jak na pierwszą
znajomość, sprawa dość ważna.
— Czy... czy?!.. Czy pan jękała? — głośnym
już teraz dźwięcząc śmiechem, zawołała nieznajoma i w wązkiej szparze, ukazała
się para oczu, jakkolwiek trochę zamałych, ale śmiejących się tak szczerze i
serdecznie, że i ja mimowoli śmiać się zacząłem.
— Nie jąkała, ale niewiem przecie z kim
mówię, więc i nazwać nie umiem, ale pewno pani Jacentowa — dodałem — kłaniając
się już troszeczkę wysuniętej głowie.
Głowa znikła i po chwili ukazała się
wprawdzie, ale tak już starannie aż pod samą szyję chustką owinięta, że kto bez
grzechu, niech rzuci na mnie kamieniem, nie bez pewnego żalu spojrzałem na owo
okrycie. Głowa tym czasem choć oczy jej śmiały się jeszcze, mówiła poważnie:
— Tak, ja jestem pani Jacentowa. Pani
Jacentowa — powtórzyła ostatnie słowa, wymawiając je ze szczególnym naciskiem. —
Ale zkąd pan wie o tem? — zaczęła znowu — czy Jacenty mówił panu? I w oczach
jej zaświeciła radość tak wielka, że nie zauważyć jej nie mogłem.
Jakkolwiek, jak to już namieniłem, p.
Jacenty w czasie swych kilkakrotnych odwiedzin, nie wzmiankował ani jednem
słówkiem o swej towarzyszce, nie wiele namyślając się nad odpowiedzią, zresztą
nie widząc w tem nic zdrożnego: «Tak — naturalnie» — odpowiedziałem.
Radość, błyszcząca w oczach pani Jacentowej
, rozlała się po całej jej twarzy, a chustka pod szyją jeszcze szczelniej
zaciśniętą została. A i spoważniała raptownie; śmiech pusty odleciał ją jakoś
odrazu i objaśniwszy mi krótko, to, com już i sam wiedział, że z powodu mycia
podłóg p. Jacenty wyszedł z domu i nie prędko zapewne powróci, pożegnała się ze
mną najetykietalniej, zapraszając i od siebie na wspomniany wieczorek.
II.
Od zaznajomienia się mego z panem Jacentym
i jego towarzyszką upłynęło już czasu nie mało. Poznałem ich oboje dość dobrze,
a jednak ich stosunek wzajemny wciąż jeszcze pozostawał dla mnie zagadką.
Wiedziałem jedno tylko, że p. Jacenty traktował Hanusię nie żeby źle, ale
surowo jakoś i bardzo nie lubił, gdy go w tym względzie choć jednym słówkiem,
choćby, zdaleka zaczepiano. Było rzeczą widoczną, że jest pomiędzy nimi cóś, co
pomimo dwunastoletniego pożycia jest kamieniem obrazy, tamującym wzajemne
zbliżenie. P. Jacenty był zawsze względem niej lakoniczny, surowy, Hanusia,
dość rezolutna bez niego, przy nim stawała się nieśmiałą, jak gdyby winną czegoś.
Nie pamiętam już dziś kiedy, dość że
korzystając z dobrego humoru p. Jacentego i kilku przygodnych myśli,
wypowiedzianych przezeń o kobiecie w ogóle, a wypowiedzianych z głębokiem
przeświadczeniem o swej męzkiej nieomylności i wyższości, zagabnąłem go
pół żartem, pół seryo o Hanusię.
P. Jacenty gwałtownie ściągnął brwi, a
podniesiona przed chwilą głowa zwisła mu teraz bezwładnie na piersi, ożywiona twarz
stała się tak chmurną, usta ścisnęły się tak szczelnie, że w pierwszej chwili
pomyślałem, iż, uznając pytanie me za bardzo niestosowne, obraził się na mnie
lub wziął mi za złe moją niewczesną ciekawość. Tak jednak nie było.
P. Jacenty otoczył się dymem tak gęstym, że
twarz jego znikła mi na chwilę z oczu powtórzył operacyę tę najstaranniej kilka
razy i gdy po ostatnim pociągnięciu resztki waty i iskier wpadły mu w usta,
wypluwając je i śmiejąc się nibyto, bo nie zwykłym, szczerym smiechem, ale
wymuszonym, jakby udanym dla zamaskowania swego niepokoju, wyrecytował mi tchem
jednym:
— A to trafił pan! W samo sedno! w samo
sedno! w samo sedno! Bo... bo... ee! co tu w bawełnę obwijać, nie jest to
grobelka wedle mego stawu. Ooo, nie jest!
— Aże też ludzie o wszystkiem prawdę mówią?
Niech ich gęsi zakopią! Ooo! prawda, święta prawda! Bo czy nie prawda, proszę
pana, gdzie djabeł nie może, tam babę pośle? Prawda, oho! i jaka jeszcze
prawda! Nie wierzyłem, dopókim się sam nie sparzył.
— Ale teraz? Adju — Kasiu!
— Wiem, czem pachną babskie figielki! wiem,
jak mi Bóg miły, wiem! I czy pan myśli, że nieskończę tego? Pod kpem powiadam,
skończę. Chociaż żal mi jej szczerze, bo dziewka — to, eech! dziewka — setna
panie!
— Teraz to już po niej tego nie widać, boć
przecie, co tu gadać, i lata już nie potemu. Toż my już ze sobą ze dwanaście
lat chyba żyjemy, a i wtedy, gdym ją poznał, nie pierwszej już była młodości, a
i czego już przytem ona nie zażyła? Nasze tarapaty, wiadomo, nie małe były i
chłop nie jeden im nie sprostał, ale żebym tak panu choćby odrobinę z tego
opowiedział, co ona mi nieraz o sobie powiadała, włosy by ci na głowie
powstały, jak i mnie wstawały, kiedym jej słuchał!
— Takich przewrotności i chłop by nie zmógł
nie byle jaki, ale dobry, nie żeby baba, słabizna wiadoma — krucha z
przyrodzenia! A zmogła — ot — jaka ona! Ale ba! czy taka tylko?
— I na obrazku by nie namalował, jaka ona
była, kiedy oto przyszła trochę do siebie.
— — — I p. Jacenty, jakby dla zebrania
myśli, zatrzymał się trochę, a ja nie bez pewnego zakłopotania patrzyłem mu w
oczy, gdyż, bądź co bądź, jakkolwiek niezbyt dokładne, zawszeć jednak pewne
pojęcie o owym obrazku już miałem.
P. Jacenty jednak nie zwracał na mnie
uwagi, ale zrywając się po chwili z krzesełka i stojąc przedemną: — „Ot co — zawołał
głosem drżącym — nie gadałem o tem z ludźmi, bo niby, tak i siak, i gadać o tem
jakóś niegalancie i żałość ona, gdy ją rozgrzebujesz po próżnicy, jakościć świeżej
e ci w sercu — medytowałem zawdy sam jeden. Ale kiedy na to już poszło, że się
gadkę zaczęło, niech już idzie wszystko. Sądząc mnie ludzie, nie wiedzący,
niech że usłyszę, co mi pan powie, kiedy rozpowiem, co i jak było, rozpowiem — jak
na świętej spowiedzi”.
***
...Byłem jeszcze wtedy chłopakiem dworskim —
zaczął wkrótce, ale już daleko spokojniej p. Jacenty — bo miałem, pewno, nie
więcej, nad lat ośmnaście, kiedy po wyjeździe państwa za granicę, latem, we
święto jakoweś, po obiedzie, przyszedł do nas na kuchnię ludzką stary kamerdyner,
co już bez lata swoje nie jeździł z państwem, ino ostawał się przy dworze dla
pilnowania porządku w pokojach. Pan Pietr, bo tak, go zwali, jak to zwykle
stary, do pogawędki zawsze był skory; a że świata widział nie mało, miał tedy
zawdy do powiedze nia nie jedno. Słuchamy bywało, gęby poroździawiamy, takie
dziwy powiada. Gadał i w onę niedzielę stary, gadał, gadał, ale, jakby sobie co
przypomniał, pyta raptownie:
— A widzieliśta, durnie, jak panowie
mieszkają?
To już znaczy, że chce nam pokoje pokazać.
A taki stary był, że drugi raz i kilka lat przejdzie i kto nie z pałacowych
ludzi do pokojów nie wpuści. Choć przyjadą nieraz umyślnie i zdaleka, choćby i
państwo jacy i tryngield dają dobry, bez wyraźnego panowego rozkazu — nie
wpuści. A ludzie, jak Indzie, czego nie wiedzą, a nie widzą, zaraz dziwy bają,
o pałacu naszym też cuda bajali.
To też jak on nam tego w one święto
niepowie, co było na kuchni i fornali i parobków, i bab i dziewek— wszystko
wraz do niego: «puśćta i mnie, puśćta i mnie panie Pietrze! Mój złociuśki,
serdeczny!» proszą baby i dziewki. A to dziw nad dziwy, stary wszystkich puścił.
«Pozdejmujta tylko swoje buciska i pookurzajta nogi — powiada — i niech Bóg,
broni, żeby mi kto swemi łapskami dotknął się do czego».
Hurmem sypnęliśmy do pokojów; było nas ze
trzydzieścioro, śmiechu, wesołości co nie miara! Pan Pietr rzecz każdą pokazuje,
rozpowiada, jak co i do czego. — — —
— Dobrze, p. Jacenty, ale cóż to ma do
Hanusi, przerwałem trochę zniecierpliwiony.
— Co... to... ma... do... Hanusi? powtórzył
ze zdumieniem prawdziwem p. Jacenty — Bój że się pan Boga — a dyć nie flaki mam
przecie w głowie, nie mówiłbym, żeby nie szło jedno do drugiego! Wykrzyknął
prawie p. Jacenty. Alić tu własnie je kadencyja cała, dodał, patrząc na mnie
nie bez wyrzutu i z takiem głębokiem przeświadczeniem o swej racyi, że
kiwnąwszy mu głową na znak potwierdzenia, postanowiłem, już nieprzerywać jego opowieści.
— — —
...Tu własnie, Tuu! ciągnął tymczasem p.
Jacenty, widocznie urażony, żem go wziął za bzdurę, co plecie trzy po trzy, nie
rozumiejąc tego. — Tu! dodał jeszcze raz dobitniej — ale co tu i gadać? Sam pan
najlepiej to zobaczy.
— Idziemy, idziemy tedy po tych pokojach, a
takie to wszystko błyszczące, złoto, srybło — aż kapie! idziemy i końca im
niema — aż przychodzimy do jednych drzwi, zamknięte. Pan Pietr klucza poszukał,
otworzył weszliśmy do pokoju, jak do kościoła, nieprzymierzając. Obrazy i
malowania przeróżne, jak w kościele wiszą na ścianach, tylko ołtarzów brakuje.
Która baba, albo i chłop nawet, żegnać się zaczęli. A nasz stary dopiero jakby
się na świat narodził! Wiedzie nas do każdego obrazu i opowiada śliczności o
królach i o rycerzach przeróżnych.
I o
księciu Józefie, co na Niemcach zginął, i o królu Janie, co Wiedeń ocalił, i o
rycerzu Zawiszy, co go Czarnym zwali, i co z pogany srodze wojował, o Krakusie i
Wandzie, i precz o wszystkiem, co w historyi stoi i co już później, tu dopiero
w książkach, od światłych ludzi pożyczanych, wyczytałem.
Ten i ów zapytuje, nawet dziewki
poośmielały się, ho gadał tak pięknie, jak, nie przymierzając, i ksiądz z
ambony nie gada. To też stary rozradował się wielce, bo lubiał okrutnie, kiedy
z prespektem go słuchali, no i kiedy już skończył z obrazami, «Chodźta,
powiada, jeszczeć wam cóś pokażę».
A
przy oknie, przy dużym, stał se słup bieluśki, nie bardzo żeby wysoki, a na
słupie onym cościć wysokie, przykryciem jakowemś przykryte.
A i
ucieszny też był stary! ustawił z przodu dziewki, za niemi postawił nas
chłopaków, a babom i chłopom, już poza nami stać kazał, sam zaś podyszedł z
tyłu i jak nie ściągnie ono przykrycie, to my i nie spójrzeliśmy jeszcze, a
nasze dziewki, jak nie wrzasną, jak na komendę «o la Boga»! i w nogi!
No ale, nie w ciemię bici, domysliliśwa się
poco nam p. Pietr kazał stać za dziewkami, każdy ucapił swoję i nie pusciliśmy;
krzyku, śmiechu narobiło się jak na weselu. Dziewki się ostały, tylko każda
fartuchem się zakryła, a kiedy uspokoiło się trocha, spojrzymy i my na oną
figurę i widzimy — dziwo prawdziwe!
Cud dziewica! jak w bajce opisana, ale bez
ubrania nijakiego. Stoi, w czem na świat przyszła, a co jest, nie wiemy i
patrzący, miarkujemy, co by to być mogło: czy światowe, czy bez obrazy Boskiej
świętość jaka, kiedy stara Maćkowa, co przy kuchni pomywaczką była, baba, jak
się patrzy, dycht głupia, jak nie krzyknie «Wejcież dziewki durne, a dyć to
Panienka Przenajświętsza być musi»! Naród ciemny, akuratnie, więc spojrzymy na
p. Pietra, co on powie, a on ci już i nasiadł na babę.
— A durniejszaż' ty stokrotnie, choć stara
— krzyczy na nią — i pomiarkowania nijakiego wedle takiej świętości jaką jest
Królowa Niebieska nie masz! Albożeć to, babo głupia, Panienka Przenajświętrza
goluśka chadzała kiedy po świecie? Czyś ta widziała gdzieniebądź, abo w
ołtarzu, czy na obrazach, alboli na chorągwijach świętych Panienkę Niepokalaną
w takowej poniewierce?! Tyloć przecie jedno Dzieciąteczko Najświętrze abo
równie i janieli pańscy malowane bywają bez odzieży, jednakowo sromu od tego
niema nijakiego, a idzie to ku większej chwale Pańskiej, bo choć i obaczysz cóś
niecóś bez osłony, nie sromasz się, aleć jako na kwiatuszek nadobny na roślince
najmilejszej przyjemnie se spozierasz. Chrystus Pan i Święci Pańscy gdy umęczeni
byli, też przez oprawców pozbawiani byli odzieży, alić na obrazach albo li
figurach, które mękę oną okazują, ciało sromotne, zawdy przed grzesznem okiem
przystojnie zakryte bywa.
Dopiero kiedy dojął babie do żywego, że aż
ta się rozpłakała ze wstydu, rozpowiedział akuratnie, jako w dawnych czasach,
kiedy jeszcze Chrystus Pan się nie narodził i naród wszelaki błąkał się w
ciemnościach i rozmaitym bałwanom i siłom nieczystym kłaniał się, jako Bogu
prawdziwemu, w jednym kraju dalekim, za morzami i górami narodziła się ot
niewiasta, taka urodziwa, a przepiękna, że jako Bogu kłaniać się jej zaczęto i
w kościołach pogańskich figurę jej postawiono. — «A jaka była, powiada,
pokazuje to jej potret, który, powiada, nie wstydajta się i obejrzyjta, żebyśta
i dzieciom i wnukom rozpowiedzieć mogli i sami zmiarkowali, jaką łaską obdarzył
nas Bóg wielki, żeśmy poznali jego wiarę świętą i plugawstwu o to takiemu
kłaniać się przestali. Bo uroda takowa nie od Boga, jeno od złego idzie».
Ano
to jak nam to wyłożył, śmielej wszyscy do onej figury podeszli i jako juz było
wiadomo, że nie jest to świętość żadna, więc i dziewkom docinać i przekoma rzać
się z niemi zaczęli. Poośmielały się i dziewki i z za fartuchów wyglądać
również zaczęły, a tu, niepamiętam już który z chłopaków, trąca mnie i powiada:
«A co, Jacku, żeby taka trafiła się kiedy?» Było by nic może, ale, trza
nieszczęścia, stary usłyszał; usłyszał i w ten mig podchodzi do mnie, bierze
mnie za ramię i pyta, i w złą godzinę zapytał chyba, bo dlaczego ja do dziś
pamiętam każdziuteńkie słowo i ot teraz nawet, niech mu tam święta ziemia lekką
będzie, jakbym go widział my sobie, jak stoi i krzyczy mi nad uchem: «No i cóż
byś robił, gadaj żywo, głuptasie?»
Ma się wiedzieć, zaczerwieniłem się, jakby
mnie warem oblał, no i nic nie mowię, bo mi wstyd przecie, patrzą na mnie
wszyscy, dziewki żeby po wyszczerzały, a choćby i nie wyszczerzały, wszystko
jedno nie wiedziałbym, co powiedzieć, ale stary uczepił się mnie jak pijany płotu
i krzyczy mi znowu: «Hę? gadaj że mi, cóż stoisz, jak z kluskami w gębie? Co
byś robił, pytam ciebie, krzyczy mi znowu, gdybyś oto taką, jak ta figura, dziewkę,
spotkał na ziemi? hę?! —krzyczy i trzęsie za ramię. Ma się wiedzieć, znowu nic
nie mówę, bo, po prawdzie, i rozumu nie nabiorę, co by tu mu powiedzieć, ale,
kiedy mnie tak trzęsie i trzęsie, nabrałem śmiałości i niewiele myslący,
powiadam mu: «A cobym miał robić? Wziąłbym, jak by się dała», ale tylko com to wymowił,
a tu już stary wrzeszczy nade mną:
— Wziąłbyś!? A ty żółtodziobie głupi, a czy
ty wiesz, co ty mowisz?—no i prawdę krzyczał, bo słowa one wyrzekłem bez rozumu
wcale.
— Słuchajże, powiada on znowu, teraz głupi
jeszczejesteś, ale co z człowiekiem być może, nikt nie wie, więc powiadam ci i
zapamiętaj to sobie: rzadko się zdarza na świecie uroda taka, ale jeżeli
spotkasz kiedy cości podobnego uciekaj, jak od ognia, bo i nie takie, jak ty, wróble
skrzydła se przy tem opalały; uciekaj, jak od złego, bo uroda taka nie od pana
Boga, ale od siły nieczystej, na pokusę ludziom posyłaną bywa. Uciekaj, wciąż
powtarzał, zakrywając figurę, i choćby ci sama w ręce lazła, nie bierz, bo
pożałujesz poniewczasie.
Wyszliśmy zaraz potem i choć za drzwiami to
i na śmiech wzięli starego, a nawet Wojtek Drygała, fornal, bywalec wielki i
babiarz okrutny. «Ji! — powiada — gadaj zdrów, stary, ale niewiadomemu w
takowem fachu, to ci i uwierzy może, ale ja zjadłem zęby na tym chlebie i zawszeć
powiem, furda brachu! Uroda je jedno, a karakter babi je drugie. Jenszy orzech,
powiada — i na oko niepokaźny i w sobie takoż niewiele co ma, choćby i do zjedzenia,
a też zębow sobie nad nim nakruszysz; a drugi wcale ładny, a i zębami go
niedotkniesz, kiedy ci som ziarneczko swe pełniuśkie w gębę wyrzuci»! Ale mnie od
tego gadania lżej nie było.
Czy to, żem się zawstydził srodze, czy, że
to już przeznaczone mi było, choć inni się śmieli, markotno mi było. Czuła
widać dusza moja, co ją czeka! We stchnął głęboko p. Jacenty, przerywając swe
opowiadanie.
Przerwa ta jednak długo trwać nie mogła. P.
Jacenty siedział wprawdzie teraz w milczeniu, utkwiwszy oczy gdzieś w kąt
pokoju, ale też i bębnił palcami po stole tak energicznie, że milczenie to było
i samo przez się wymownem.
Rzeczywiście, upłynęła mała chwilka
zaledwie, gdy p. Jacenty podnosząc głowę zapytał mnie z odcieniem ironji dość
gorzkiej: «A co to ma do Hanusi? » — i wpijając się we mnie wzrokiem człowieka,
otwierającego najtajniejszą skrytkę serca swego i badającego naiwnie, jaki los
spotka teraz ową myśl tak długo przed światem tajoną, wyszeptał mi głosem
drżącym:
— Ot co... ma.... panie!.. Hanusia.... gdym
ją poznał... Hanusia była taka...
Taka, jak mi Bóg miły! krzyczał już p.
Jacenty gwałtownie zrywając się z krzesełka — Taka! powtarzał, stojąc przedemną
— Taka! — a może? i nachylając się ku mnie dokończył głosem stłumionym — może i
lepsza...
Prawda — zaczął on, znowu siadając — praktyk
ci ja wedle bąb nie jestem, alić przeszło się świata kawał i choćby
przypadkowie, choćby nie chcący, otarł się człek przecie i o oto i owo, i oczy
przecie na miejscu mi siedzą, i nie krzywe chwała Bogu, i szusta w głowie też
nie mam jeszcze, a takiego dziewczęcia, jak na świętej spowiedzi powiadam to
panu, i ze świecą nie prędko się doszukasz!
Bo z której byś ją strony nie zaszedł,
feleru nijakiego w niej nie ujrzysz, tak ci we wszystkim do siebie rycht
dopasowana!
Bo to i wyniosła, a krzyżasta, i
cieniuchna, a pełniuśka, i choć wiotka na oko, ni ta bylinka w polu, krzepka, że
i chłop jej nie sprosta! A chybka to i układna, jak ta turkawka leśna. Taka
ona!
Alić jeżeli to prawda, co się w gadce mówi
«że nie dobra ta rybka, co ma wiele ości», toć dalibóg i ta ryba, co bez ości
wcale, zła być musi, bo ujrzałem ją krętogłowę nijak razik tylo i oczy mi
zasłoniło i rozum odjęło precz wcale!.. Krom niej nic nie widziałem na
świecie...
— — — I żal srogi, widno, żeświeżał w sercu
p. Jacentego, bo tkliwość niezmierną posłyszałem w słowach jego, a i głos też
sparło mu w gardle.
...Akurat na jesieni dwanaście lat minęło,
gdy w X, gdzie wtedy mieszkałem, ciągnął znowu p. Jacenty, rozeszły się wieści
o Hanusi. Duby smalone prawili o pięknej polaczce. Co za polaczka taka
pomyślałem sobie i posze dłem i ja zobaczyć to dziwo. Ano! westchnął znowu p. Jacenty,
i prawdę widzę mówili i... i tygodnia nie upłynęło, a Hanusia była już u mnie.
— Tygodnia?! przerwałem zdziwiony, a któż
ona była, że to tak prędko stać się mogło.
— Ha, ha, ha, gorzko i sucho zaśmiał się
pan Jacenty, a to widzę pan nie wie najważniejszego. — Hanusia, panie,
Hanusia... i p. Jacenty zakrztusił się jakoś — to jest niby... jakby
powiedzieć, Hanusię, panie, wykrztusił on nareszcie, zakrywając usta ode drzwi
i nachylając się ku mnie — Hanusię podniosłem z upadku — i p. Jacenty zaczerwienił
się po uszy i odetchnął głeboko, jakgdyby ciężar wielki spadł mu z piersi.
Była to dla mnie nowina, rzeczywiście,
niespodziana. Patrząc na przykładne pożycie państwa Jacentych, nigdy nie przypuszczałem,
że ku utrwaleniu ich związku zachodzą przeszkody tak poważnej natury. Z drugiej
znowu strony, teraz dopiero zrozumiałem, jak ciężką' rozterkę wnosi w świat
pojęć jacentowych owo pożycie, wywracające z gruntu jego najświętsze i
najsurowsze zasady. Wywracało je ono bez litości, urągało im tak dalece, że
oczu zasłonięciem, rozumu odjęciem, tłómaczył je sobie nieprzygotowany do
podobnego koziołka zachodniowiec, rozpaczliwie ocalając wyrywające się mu z rąk
pozory.
Siedział on teraz przedemną zawstydzony,
jak gdyby to on był winien przeszłości Hanusi, pilnie dopytując oczyma o
wrażenie wywołane wyznaniem. Nie potrzeba było być wprawnym czytelnikiem wyrazu
uczuć człowieka, aby na szerokiem, skraśniałem, kroplami potu okrytem, obliczu
p. Jacentego wyczytać wielką trwogę serdeczną, jak ja wyznanie to przyjmę.
Szczerze współczując troskom jego, nie mogłem nie okazać mu tego, co też łacno
zmiarkowawszy, zapytał on mnie zaraz głosem nierównie pewniejszym:
— A twardy sęk zgryść wypadło, jak pan
myśli?
— Bezwątpienia, twardy—odrzekłem, ale
ostatecznie, p. Jacenty, czyż grzech grzechem da się zagładzić? Co się stało
przecie, już się nie odstanie; przypuśćmy nawet, że źle się stało, ale jeżeli
okazało się, że Hanusia jest wierną wam towarzyszką i uczciwą kobietą, nie
rozumiem, dla czego tyle lat męczycie i ją i siebie? Ożenić się trzeba było i
dawno.
P. Jacenty energicznie potarł czuprynę.
...Święta
prawda! boć i ja nie inaczej myślałem, ale im dalej w las tem więcej drew, a
złe widno oplątało tę niewiastę i mnie z nią razem, że i wyplątać się z niego
nie łatwo. Pan myśli, że w tem, com rzekł, to już i cała bieda? Eee! mocneć
piwko, aleć i mętów w nim, Jezu!
Jeszcze z tyla, cośmy gadali, pogadamy, abo
i więcej może! ot one figle babskie!
Twardy
sęk i nie dla naszych, co prawda, zębów, zaczął znowu p. Jacenty. Pracą i krwią
wygrzebałem się na ludzi, ani łez, ani krzywdy cudzej na paznogieć nie mam na
sumieniu, choćby, nie daj Boże, i nagła śmierć zaskoczyła, gotów jestem stanąć
przed sądem Pańskim, więc choć to, jak się rzekło, — i twardysęczek — zgryzłem
go potrochu, bo tak sobie miarkowałem: krzywdy przez to nikomu nie robię, że
grzeszną duszę przygarnę do siebie, a jeśli to ujma dla mnie, jeśli ludzie na
to krzywo patrzeć będą, to wola Boska.
Przecie i tak nie bardzo łaskawi na cię,
nie żeby obcy, alić i swoi nawet. Rzadko napotkasz tu człeka, co by nosem nie
pokręcił, jak mu z pod mego surduta chłopem zapachnie, albo też słowo jakie
prostackie niechcący zepsnie się z języka. To i Bóg tam z nimi! A znowu
kalkulowałem dalej, kto nas pozna, a zobaczy, że niewiasta rządna i bogobojna,
a ja wedle serca i umiłowania prawdziwego przygarnąłem niebogę, nie pogardzi
mną przecie.
Nie powiem, żeby ona, choćby i kalkulacya
oto taka, przyszła mi tak odrazu do głowy, bez utrapienia. Bogać tam!
Niejedną nockę, co to zawdy, bywało, i na
drugi bok się nie odwracając, prześpisz, jak z bata trzasnął, przeleżałem jak
na mękach srogich od tych przemyśliwań dolegliwych. Bo niby i wedle ojców i
dziadów zapowiedzi nie jest to rzecz, jak się patrzy, nie żeby wedle sumienia,
ale, wiadomo, sroma się człek przed ludźmi, boć sromotę okrywać wypada.
Rok cały dałem sobie terminu, a bez ten
rok, to mówię panu, i pies tak zwierza dzikiego nie tropi, jak ja ją tropiłem.
Już z jakiej ja strony za nią nie naglądałem, z jakiej mańki nie zażywałem! Ale
nic, trzyma się ostro, w niczem na palec sprawy nie pokpi! ani w robocie, ani w
obyńściu czy to z ludźiami, czy ze mną; a co do obyczajności, dałby Bóg, żeby
każda taka była; a co do roboty, w rękach się jej pali; a chętna, przykładna i
potulna, jak jagnię.
Eee! powiadam wtedy, a pal was djabli, choć
by i świat cały, drugi raz takiej niewiasty nie spotkam, choćby i dwa życia
przeżyć wypadło. Ożenię się z Hanusią i basta! Wszystkie te języki i pyskowania
zamknę, jak na kłódkę, odrazu!
No i
jak to sobie wymedytowałem, aż mi raźniej na duszy się zrobiło, a Hanusia
jeszcze się milej szą mi stała.
Miało się już dobrze ku latu, akurat
spodziewaliśmy się księdza z objazdem, więc myślę sobie, weźmiemy ślub i zaraz
no ślubie przeniesiemy się gdzie dalej, żeby nie kłuć ludziom oczu.. Ale
niebodze swej niespodziankę wyszykuję galantą, powiem jej o tem wtedy dopiero,
jak wiadomem już będzie, kiedy ksiądz przyjedzie.
Ee!
to spłacze się niebożątko — nie powiadam, broń Boże, głośno żeby, a tak tylko
sam w sobie myślę, a po izbie chodzę markotny, niby nie swój jakiś; tak napuściłem
na siebie markotność oną, żeby nie zmiarkowała, co się święci.
Bo, powiadam panu, potulna jak jagnię, na
złe nie chytra, ale dowcipna też szelma, że spojrzy mi w oczy tylko i już jak z
książki wie ci myśl każdą.
Ale,
widzi pan, choć żyliśmy oto ze sobą rok cały i Hanusia o sobie powiadała mi nie
mało, o tem, zkąd ona, co ona była dawniej, nie wiedziałem, bo o tem mówić nie
lubiła i choć pytywałem i wprost, i później, kiedy zmiarkowałem, że nie bardzo
chętna takim przepytywaniom, to zagabywałem ją zdaleka czy przypadkiem jakowym
nie zagapi się i nie rozgada na dobre, ale gdzie tam! Co nie robi, co nie mówi,
wesoła czy markotna, folgi gębie nie daje, za językiem nagląda.
— Co ci, powiada, z tego przyjdzie? widzisz
jaka jestem, lepsza już nie będę, a gorsza być mogę. Zresztą, powiada już bez
żartu, wiesz przecie, że zadarmo nikt tu nie przychodzi—a poco wyciągać to, co
i spominać nie łatwo.
Tak to tak ono niby, aleć nie ze
wszystkiem; tylko że, mówiąc po sprawiedliwości, zeszliśmy się nie po ludzku, a
nie ciągnęłać mnie ona do siebie, ale ja sam się jej czepiłem, więc, cóż myślę,
zmusić jej nie mogę, nie chcesz, no to i nie mów wcale. Ale jak już umyśliłem,
żeby wyrychtować wszystko, jak Bóg przykazał, będzie już, myślę, i tej zmorze
koniec ostatni.
W niedzielę jakóś, jak i sam nie
narządziłbym lepiej, przychodzi nareszcie do jednego z naszych list, że ksiądz
jedzie i jutro już będzie u nas; list ten bez cóś się zapóźnił i narobił
wszystkim rwetesu nie mało, bo trzeba było przyrządzić i pokój dla nabożeństwa,
i przygoto wać się komu do chrzciu, komu do ślubu, przysłali tedy i po mnie,
żebym się też przyłożył do roboty czemkolwiek. Zrobiłem tam, com mógł i umiał i
po robocie idę zaraz do domu. A że, wychodząc z domu, nie wiedziałem poco idę,
bo przysłali oto chłopaka, że p. Józef prosi, myślałem tedy, że tak może po co,
więc i Hanusia też nie wiedziała.
Wracam tedy i śmieję się sam do siebie, ale
z tą radością to i cni się mi czegóś i lęk mnie zdejmuje nie wiadomy, a serce
to młotem mi wali, jak nie waliło i wtedy nawet, kiedy mi kule po raz pierwszy
zaświstały koło uszu.
A no i tak, sam siebie nie wiedzący,
przychodzę do domu; wchodzę do siebie i słyszę, śpiewa nieboga, ale pocichu,
ledwie nieledwie że słychać to śpiewanie; przystanąłem, nuta smętna okrutnie,
taka, co to ci każdziuśką żałość ze serca wychwyci, jak mrozem powiała na mnie;
ale słucham, bo chciałem usłyszeć, co to za słowa, do tej nuty żałosnej, kiedy
raptem ścichło śpiewanie i ni to jęk, ni to płacz rozległ się ze środka. O
rety, a cóż tam takiego? wlatain do stancyi, a ona klęczy i z jękiem zawodzi: «zlituj
się, zlituj Królowo Niebieska»! Hanusiu, zoreńko-nieboże! gołąbko ty moja! co ci
to? a ona patrzy na mnie nieprzytomna, oczy słupem jej stoją, trzęsie się cała,
jak w febrze, usta zsiniałe zacisnęła, słowa się od niej dobić nie mogę.
Wielka choroba czy co takiego? myślę sobie.
Zaniosłem ją na łóżko, samowar postawiłem, gorącą, herbata napoiłem a usta tam
jej siłą ledwie otworzył. Powoli, powoli odeszło od niej to skamienienie i
oczy, ciągiem słupem stojące, obróciła na mnie. Patrzyła, patrzyła długo, wciąż,
jakby nie swojemi, jakby nieżywemi oczyma, nie widziała mnie jeszcze, widno,
tylo czuła koło siebie, bo jak ujrzała, zara jej oko zamgliło, a łzy ciurkiem
popłynęły i chwyciła mnie za ręce.
I wdzięczne też, powiadam panu, stworzenie,
jakby i pies nie przymierzając, bo chwyciła mnie za ręce i dalej całować, a łzy
gorące precz jej kapią i te słowa: «darujcie, darujcie, Jacenty»! wciąż mi
powtarza.
A cóż tu darować, Boże mój jedyny, kiedy i wrogowi
pomogłoby się w takowem wydarzeniu, nie żeby swemu? — Więc jak mnie jęła za
serce, już i nie rozpytuję jej, co i z czego taka boleść na nią naszła, a myślę
sobie, uraduję ją w tem ciężkiem utrapieniu co prędzej.
No i
powiadam: „Na nic zgałganiałeś mi dziewucho! — i smieje się do niej dobrze,
żeby trwoga ją jaka nie zdjęła, bo z tego zesłabnięcia, myślę, i nicość choćby najbłahsza
turbacyi wiele zdrowiu narobić może — zgałganiałaś, powiadam tedy, bo zawdy
przepowiadasz jak z kalendarza akuratnie, co jutro będzie czy zły, czy dobry dzień,
takóż pogoda albo pieniądze, czy zarobek jaki pokaźniejszy, a tu nie zgadłaś
jutrzejszej radości dla nas?”
— Jakowej? — pyta głosem nie mocnym
jeszcze.
— A ot takowej, gołąbko, powiadam, że oto
jutro ksiądz przyjedzie.
— Ksiądz?! i widno nie zrozumiała do czego
kłonię, bo znowu «ksiądz?» zdziwiona przepytuje «to i cóż z tego»? dodaje
pocichu.
— Phii! powiadam, a to zgłupiała mi dziewka
z kretesem, ksiądz? ksiądz? przedrzeźniam ją niby, a czy to, powiadam, nie
wiesz, poco tu ksiądz do nas przyjeżdża? Dzieci chrzcić, ludzi spowiadać i
śluby dawać. No i żeby już podnieść ją odrazu na nogi, walę prosto z mostu: A
my czy to gorsi od ludzi, czy co? Wstawaj że, dziewucho, bo jutro do spowiedzi
i do ołtarza pójdziemy — ot masz radość, a nie zgadłaś?! — I, wymawiając te
słowa, pomyślałem, ni jak skoczy i za szyję mnie obłapi — a ona?..
Nie zdążyłem, powiadam panie, ust zamknąć,
kiedy zbladła, jak ściana i znowu w oczach mi sztywnieć zaczęła. Jezus, Marya,
coby z nią być mogło? Ano, widzę, krzepciej ona zesłabła, niźli to się na oko
wydaje i trzeba będzie najpierw dobrze ją na nogi postawić, a później już wedle
jutrzejszego dnia pogadać.
Znowum więc jej herbaty gorącej, a wody
zimnej na głowę, no i chwała Bogu i trzy zdrowaśki nie przeszło, oprzytomniału
mi znowu. Ale po tem wszystkiem nic już nie mówię, siedzę jak trusia, tylko ona
sama ledwie oczy otwarła, łap mnie znowu za ręce i całuje, i płacze nieboga. No
to już z radości, myślę sobie, to już żałość nie tyle zdrowiu szkodząca, płacz
że se teraz do woli, dobremi słowy tylko jej otuchy dodaje.
Wypłakała się, siadła i na nogi podniosła
się nawet, ale już jej o jutro nic nie zagabuję, czekam, aż ona sama zacznie,
ale czekam godzinę, drugą, tu już i wieczór zapasem, a ona chodzi jak zwarzona,
a gębę, jakby jej zamurowało!
Ki tam djabeł wlazł w nią? Zaczynam już
prawdziwie markotnieć. Ożenek, a jeszcze taki, a gdzieś na przedpieklu samem,
toć nie fracha przecie!? Jest pomyśleć nad czem! Rok cały suszyłem sobie głowę,
a ona, miasto pomocy... fochy czy co u licha?
To raz niby; no ale drugi myślę znowu, nie Duchem
ci święty, a Bóg ją wiedzieć może choćby i babę, co w niej siedzi? Tu i z
chłopem drugim, jak chytry, nie zrazu trafisz do ładu— a ja z babą zachciałem!
Nie bez kozeryć molestowała ona tu sama jedna. Dam jej folgę tedy, niech się
już uspokoi zupełnie.
I z temi myślami siedzę sobie; nadszedł
wiezór, zaświeciliśmy w izbie, ona szykuje do kolacyi, ale do mnie — nic! ani
słowa, ani mrumru! ani pary z ust nie wypuści! Chodzi tylko jak martwa, bo po tem
zemdleniu to jej bladość wielka na twarzy została, widno, wszystką krew do
serca jej zegnało.
Chodzi tedy, szykuje, tylko podaje mi
herbatę, sobie potem nalewa, ale, patrz pan, nie siada razem, tylko tam przy
drugim stoliku, pod piecem gdzieści! Co to za heca taka!?
Cierpię i cierpię, ale człek nie anioł
przecie, a jak se wspomnę, czegom się spodziewał, a co jest, zatrzęsło się we
mnie i krzyknąłem na nią: „Hanusiu, do stu paralusów, co to wszystko ma
znaczyć?!”
Milczy.
A to już nie zatrzęsło się, ale zagotowało
się we mnie. Hamuję się jednako, idę do niej, biorę za rękę i powiadam te oto
słowa:
— Coż ty, dziewucho, najlepszego robisz ze
mną? Czyżem ci wróg, a nie przyjaciel szczery? Toć ja myślałem, że rozradujesz
się, jako dusza w czyścu, gdy srogim męczarniom takowej termin przysądzony do
mety swej dobiega? Toć ja myślałem, że dnia jutrzejszego, jako dusza ona
grzeszna, z męki i utrapienia wyjdziesz na świat boży; jako nowonarodzona,
życie zaczniesz inaksze; a i ja sam, nie wymawiając ci nic, skarz mnie Boże,
też oto podniesę głowy, com ją bez ten grzech nasz, przed nie jednym nieponiem
przychylać musiał? Boć Syberyja, to Syberyja tu, ale dla nas ostaje się swoje
prawo i bez grzechu a pohańbienia łamać się go niegodzi. Żyliśmy ze sobą, jako,
nie przymierzając bydlęta, pojdziemy jutro do świętej spowiedzi i pobierzemy się,
jako Bóg przykazał, może, powiadam, Bóg łaskaw i dzieciąteczkiem pobłogosławi.
I recytowałbym jej długo, bo żałość wielka
mnie rozebrała, ale, widno, i tego, com rzekł, było dosyć, bo zatrzęsła się
dziewczynina i buch mi w nogi,
— Wiem ci ja to wszystko — powiada.
— Wiesz?! A niech że cię kury zadziobią, a
czegóż lamentujesz głupie stworzenie?
— A no dlatego i lamentuję — powiada.
Śmiać się zacząłem, ale prędzejbym się
nagłej smierci spodziewał, aniżeli tego, że ta okazyja nie do śmiechu wcale.
Śmieję się tedy, co prawda, więcej dla niej, żeby z tych smutków zraźniała już
raz przecie, smieję się, a ona wstaje, wielkim krzyżem się żegna i tak do mnie zaczyna:
— Nie dziewujcie się, panie Jacenty, ot
słyszy pan, tak ni z tego ni z owego, panie Jacenty — powiada, nie dziwujcie
się, że lamentuję i do ładu ze mną dojść nie możecie, ale widzę, co się ma
stać, nie odstanie, to i lepiej już skończyć odrazu.
— Ano tak, mówię, ale bij zabij, nic
nierozumiem. — Zwaryowała ona, czy co? pomyslałem, boć i to bywa na świecie? no
ale i to chwała Bogu, że przemowiła aby, dowiem się nareszcie, co to wszystko
znaczy.
— Nie rozumieliście, powiada, mego lamentowania,
boć pewno i przez głowę to wam nie przeszło, że ta radość mało mi sprawi
uciechy?
— A to znowu co nowego?! wrzasnąłem już nie
swój wcale.
— Bo, mówi dalej cichuśko, zwolna — ni
jutro, ni nigdy do ołtarza nie pójdziemy.
— Panie drogi, toć wodaz góry kroplami
padająca, która ci kamień twardy wskróś świdruje i nijak młotem wali po głowie,
nie biła by mnie srożej, niźli te słowa ciche. Boć żeby mnie kto i palicą
dobrze po łbie zajechał, nie ogłupiałbym do tyla, co wtedy. Ni pomiarkowania, ni
kalkulacyi żadnej mieć już nie mogłem. Zabaczyłem i o łzach, i o przypadłości,
z której ledwie nieledwie ją wyratowałem; — ha! krzyczę, lekkiego chleba znowu
ci się zachciało?!
Ale ona, nieboga, ręce do mnie jak do
świętego złożyła, trzęsie się, na nogach, widno, ledwo stoi «Nie pastwijcie się
nade mną, p. Jacenty, powiada, bo i wam później samemu markotno będzie. Jutro
wam przed ołtarzem nie przysięgnę, bo ołtarz nie dla mnie, żebyście jednako
wiedzieli, że nie bez tęskność za onym chlebem gorzkim z wami do ołtarza nie
stanę, że choć waszą ślubną nie będę, to już i niczyją inną także, przysięgam —
i krzyżyk z zanadrza wyjąwszy, klęka — przysięgam, powiada, jako miłuję was
szczerze i miłować do końca życia będę i nie zapomnę nigdy, a choćbyście i dziś
mnie wygnali, pójdę żalu nie mając i winić nie będę».
Nijako to powiadać, ale przyszła teraz moja
kolej, bo, patrząc na to, łzy ledwie utrzymałem, choć i wedle tego uporu ani
krzty jeszcze nie rozumiem, znowu do niej, podnoszę, sadzam wedle siebie, ale
ona usuwa się i «nie, powiada, noc późna, trzeba skończyć, co się zaczęło».
— A cóż tu kończyć u pana Boga, powiadam,
kiedy oboje miłujemy się wzajem, a tegoć tylko i trzanam tutaj.
Ale ona usuwa się znowu i pyta:
— A weźmiecie mnie tak, jak jestem?
— Ano, a jakże, powiadam, głupie
stworzenie, czyżeś ty ogłuchła albo nieprzytomna była, jak ci mówiłem, że jutro
i do spowiedzi i do ołtarza idziemy?
— A to, powiadam panu, jakem wymówił te
słowa, ale gdzie tam, nawet i do środka nie domówiłem, to jak ją trzęsło
wprzódy od tej niewiadomej żałości i jak mi bielała, nikiej ściana od tej
trwogi wielkiej, tak teraz, jako jutrzenka po nocy ciemnej, radość zaświeciła
na jej twarzy, i w te pędy na słowa moje wykrzyknęła:
— Mnie «niepomniaszczę» [* «Nieponiniaszczym» we
wschodniej Syberyi zowie się każdy włóczęga, który z jakichkolwiekbądź względów
ukrywa swe rzeczywiste nazwisko. Zwykle przypuszcza się, że człowiek taki
należy do cięższych zbrodniarzy, chociaż w skutek nie doświadczenia i okoliczności
wchodzi do tej kategoryi mnóstwo ludzi wysłanych tylko na osiedlenie do
Syberyi. Mężczyźni zwykle przybierają imię Iwana, kobiety — Anny. Gdy na
pytanie, jak się nazywasz, następuje odpowiedź: Iwan niepomniaszczy — odpowiedź
ta jest dla każdego zrozumiałą.] weźmiecie?!
— Bój że się Boga, mówię, a boć ja to po
niemiecku gadałem, że przepytujesz do dziesiątego razu, rzekłem przecie po
ludzku?
— I nie będziecie pytali — kto — ja? a oczy
zaświeciły jej, ni to węgle żarzące.
Ehee! dopiero, panie drogi, jakby mi bielmo
spadło z oczu... Patrzę, patrzę nia nią — oczy jej gorą, twarz pokraśniała,
śliczności dziewucha, ale ze mną — inaczej! Jezu ty mój, do czego to ona mnie
wiedzie? błyskiem jednym migło mi w głowie; spojrzę na nią, jeszcze
śliczniejsza mi się wydaje, ale od tej urody juź straszno mi się robi i p.
Pietr stary, jak żywy stoi przy mnie i jak na jawie krzyczy mi do ucha «uciekaj,
bo pożałujesz poniewczasie»!
Chryste Panie! a toż ja tu może zbrodnię
jaką okrywam? Pomstę niebieską za krew niewinną na się ściągam i imię dobre
zaprzepaszczę i duszę zagubię na wieki!
Spojrzę na nią znowu — a ona, jak pijawka
wpiła się we mnie oczyma.
Brr... chłód przeszedł po mnie... Chce się
ruszyć, a tu, patrz pan, nóg pod sobą nie czuję! Jezusie Nazareński, toć ona
czary rzuca na mnie! Lęk mnie objął... włosy, słyszę, wstają mi na głowie i
chłopem ci nie ułamek, a wszystką siłę zebrałem — kiedy szarpłem się ze stołka.
Przez tę forsę, widno, to aż mi się słabo
zrobiło i, jak pijany, zatoczyłem się, kiedym ustał na nogi! Alić raz wstałem;
oho, bratku, inna sprawa! Ciarki tylko po mnie idą, urok ten schodzi,
pomyślałem i do niej tera. Ale żałości żadnej już nie mam, passyja tylko
okrutna wrze Lwe mnie, do niej tedy i ledwie nieledwie passyję tę oto hamujący:
«A no, prawda twoja, powiadam, Bóg ci zapłać za radę, raz skończyć trza
przecie, tylko pewno nie po twojej myśli pójdzie skończenie ono. Przysięgałaś mi,
że miłujesz mnie prawdziwie; wierzę ci, a ot teraz, mówię, powiedz mi, kto
jesteś i za coś się tu dostała, ale wprzód na to, co powiesz, przysięgnij».
I gdzie się jej ta krew z twarzy odrazu
podziała? rozumu nie nabiorę! a te oczy, co nijak dwie świece gorzały, ledwiem
wyrzekł to tylo, jakbyś dmuchnął na nie — zgasły nito świece one...
Źle — widzę.
— Aha! powiadam, więc w takowem razie widzę
i teraz nie chcesz powiedzieć, kto jesteś?
— Nie mogę — powiada.
— Może, mówię, męża gdzie osławiłaś?
— Nie, — mówi.
— Któż jesteś, zkąd u djabła? krzyknąłem bo
już passyi utrzymać nie mogę.
A to składa znowu do mnie ręce, jak do
obrazu i znowu swoje: „Na rany Christusa pana nie pytajcie mnie o to, bo
powiedzieć nie mogę”.
— Dobrze, nie będę; ale w takowem razie,
widzę, powiadam, myślałaś, że ja, nie pytający o nic, do ołtarza cię powiodę?
— Ajuści, mówi — dziś pierwszy raz tylko
tak pomyślałem.
— No a teraz, kiedy widzisz, że nic z tego,
cóż, myślisz, dalej będzie?
— Nie wiem — powiada.
— Niewiesz?! — ja jej wtedy, no to ja ci
powiem, a ty dobrze posłuchaj, dobrze, powtarzam, bo jak mi Bóg miły, źle
będzie, jeżeli drugi raz to samo powiedzieć ci wypadnie. Widzisz, — powiadam, i
do głowy mi to nie przychodziło, że masz za sobą cości takiego, coby ci straszno
było powiedzieć, nawet oto i wtedy, kiedy ja zechcę ci przed ołtarzem wiarę
dozgonną ślubować. Może ty i dobrze robisz, że nie powiadasz, ktoś ty, ale ja
źle robiłem, że dopiero teraz, o to cię tak zapytałem, bo jeżeli tobie i
straszno powiedzieć więcej o sobie, mnie już teraz straszno ostawać się z
tobą... możeś ty od Boga i od ludzi wyklęta?.. może jaką krew niewinną masz na sumieniu?..
i przy tych słowach następuję na nią i na upór oko w oko jej spojrzę.
Panie mój, com ja temi słowy jej
powiedział, czem ją ugodziłem? niewiem, ale spójrzę jej w oczy, wielkie niewielkie
się zrobiły i nijak toń wodna w noc ciemną nieczernieje, odrazu poczerniały...
Uciekaj! krzyknąłem już wtedy bez pamięci prawie... Uciekaj, duszo nieczysta co
prędzej, bo nie wiem, co zrobić mogę! i precz od niej... odwrociłem się do
sciany i... ech! panie kochany, toć i przyznać się wstyd nawet... zaraz inne
myśli przychodzą; passyja ona schodzi, a w głowie jak w kołowrocie kręci się
jedno: ot — ot, może powie zaraz?.. Ale gdzie tam!..
Postała... postała i.. skrzyyp! pocichutku
drzwi się otworzyły... skrzyyp! drugi raz — zamknęły, obejrzałem się i...
Hanusi już niema...
— — — I p. Jacenty, silnie poruszony znowu
widać uczuł potrzebę «dać se folgę niewielką».
...Ano niema, to niema — zaczął on wkrótce —
ale we mnie cóś niedobrego się robi. Jak te drzwi skrzypły raz i drugi, jak
stukło coś w sieni, nito głową o ścianę, a zaskrzypiały raz jeszcze i drzwi
drugie — jakby oberwało się co we mnie...
Spójrzę po izbie na jej łóżeczko, akuratnie
i ochędożnie wszystko na swojem miejscu; spójrzę na ten stół pod piecem, nawet
herbaty nie dopiła, chleba kawałka nie dojadła; na zegarek — a tu północ już
blizko, akurat w pół do dwunastej równo; do okna, co w alkierzu bez okiennicy
małe było, a ze środku zawieszane — ciemno, choć oko wykol; nasłuchuję, ale nic
nie słychać, serce tylko jak młotem mi wali, tajga huczy jak zawdy, piesczy wilk
wyje zdaleka.
I dokąd że ona pódzie? myślę znowu — do
obcych nie zechce, do swoich — wstyd przecie? A tu w izbie, powiadam panu, tak
pusto, jakby nieboszczyka wynieśli! Mieszkałem przecie tyle czasu sam jeden i
bywało w domku takim, co daleko od ludzi, w samej tajdze wsród zwierza dzikiego,
a nigdy jakóś bez duszy ludzkiej pustyni takowej w domu nie czułem. Ii!
powiadam do siebie, to tak na razie tylko, a poczekawszy to się i otrzaskam
pomału.
Dla raźności zachodziłem sobie po izbie,
ale i z tego chodzenia mało co dobrego. Co nie usłyszę czy tam mysz, czy co się
poruszy, już staje i nasłuchuję, a głos jakowy czy psie szczekanie, czy z tajgi
co z szumem zaleci — umory gorące falami do głowy mi biją, a co nie spojrzę
wokoł z każdziuśkiej rzeczy jedna żałość nito głos ludzki, do cię przemawia.
Ot tu
i chustczynę nawet zostawiła, lato to lato teraz, ale dniem tylko, a w nocy ze
śniegów głębokich, co w tajdze zapadłej jeszcze leżą — tak ciągnie, że i dobra
szuba nie zawadzi. Ech! po prawdzie to i psa dobrego tak nikt nie wygania, a
nie psem ci ona była dla mnie? Toć i służącej i płaciłbym i żeby najgorsza, w
nocy niewygnałbym przecie! A na nią czym się wytracił? Głupich sukienczyn
perkalikowych parę i te ot wiszą czyściutkie. Wczoraj do późna w noc prasowała,
a we mnie aż dusza się śmiała, myślałem, ani wie na jakie gody szykuje sobie
nieboga? A tu? naści! naszykowała, może na obłoczyny ostatnie, na śmiertelne...
Bo kto wie co ona tam z sobą zrobi, co ją spotkać może? W takowym żalu i ręce
nałożyć na siebie też sprawa nie długa, a choćby i nienałożyła, gdzie się
podzieje? Nawet obrazek, do którego dziś tak się modliła, nie moj, a jej własny,
i ten się został i pomodlić się w tem utrapieniu po ludzku niema do kogo? Eej!
źle chyba zrobiłem?
Bez odzieży, bez chleba, bez obrony
nijakiej wyrzuciłem ją w nocy, a za ćo i sam nie rozumiem? A jeżeli zginie
gdzie teraz albo sama co z sobą zrobi, z czyjej że to przyczyny? Ją o zbrodnię
pomawiam, a sam zrobiłem, czego i zbrodzień nie zrobi... Toć duszę ludzką może
już zagubiłem? O Jezusie, myślę, podsuń jakowy ratunek! Żebym choć był odrazu
się opatrzył; ale teraz choćbym i szukał, po nocy jej nie znajdę, czasu już, musi,
zeszło nie mało? I tak myślący, wyjmuję zegarek i patrzę i oczom nie wierzę;
stanął pewno? przykładam do ucha, cyka! cyka nawet głośniej, niż zawsze. Co to
u pana Boga być może, podchodzę do świecy, oczy kułakiem przecieram, nawet
szkiełko otarłem, wszystko jedno — jak było tak jest — trzy minuty tylko
zeszło. — Chwałać ci Boże! a toć i ona pewno nie daleko.
Skoczyłem do okienka, co w alkierzu:
Hanusiu, Hanusiu! gdzie ty? krzyczę, ale choć krzyczę z całej mocy, nasłuchuję
żamierający, nic nie odpowiada — nic nie słychać — tajga tylko huczy po
swojemu, wyje cości z daleka.
Teraz to już nawet, i nie pamiętam, jak ja
wyleciałem z domu. Piorunem obleciałem podwórko — niema. Na drogę wtedy! na
lewo szła droga do kopalni, przez tajgę zapadłą, na prawo do rezydencyi [* Rezydencyą we wschodniej
Syberyi, zowie się raniej więcej to, co odpowiada trochę zachodnio-europejskiej
nazwie faktorya. Są tam składy prowizyi, towarów, spirytusu, mieszkają agenci
towarzystwa eksploatującego kopalnie.] i dalej ku światu — nieposzła
przecie do tajgi — pomyślalem i popę dziłem na prawo.
I łaska boska żem więcej czasu nie
zmarnował! — ciężko westchnął p. Jacenty — bo miał bym dziś na sumieniu duszę
ludzką...
Jako jednak bez opieki boskiej każdy proch
ludzki i nie obejrzawszy się nawet, zmarnieć może, tu dopiero obaczyłem.
Jeszcze ja w tych kopalniach nie służyłem,
kiedy umarł tam jakiś Żmudziak stary, co już pono ze trzy dzieści lat tu
mieszkał. Żmudziak umierał przytomnie i przed śmiercią o jedno tylko prosił: «postawcie
mi, powiada, na mogile krzyż dobry, nie pożałujcie roboty i postawcie krzyż
wielki, a żeby go lepiej widzieć można było, pochowajcie na wzgórzu wysokiem» i
prosił i molestował o nic więcej, o to jedno tylko. A że to wtedy naszych było
tu nie mało, rąk i chętnych nie brakło, wyszło tedy przy święcie do tajgi ze
stu chłopa i postawili mu krzyż, jakiegoin nigdy nie widził. Wybrali wzgórek
tuż przy drodze ładny, jakby umyślnie usypany i wyrychtowali mu krzyż na dziwo!
nie ciosany, co prawda, ale gruby, że go i we dwóch ledwie obejmiesz, no i
wysoki wedle grubośći.
Nieraz ja nad tem myślałem, dla czego mu
się krzyża takiego zachciało ale nie rozumiałem.
I później dopiero zrozumiałem, że widno
człek był nie głupi choćby i ten Żmudziak stary i wiedział o co prosi, kiedy o
krzyż taki molestował; molestował nie dla siebie.
— Popędziłem tedy na prawo... Lecę po tej
drodze, ale bez pamięci wcale, czym wołał, czynie, już i nie wiem teraz i
przylatam do miejsca naprzeciw wzgórka z krzyżem. Przystanąłem, jeszcze raz po
drodze spojrzałem, nic nie widać, spojrzałem w stronę ku krzyżowi i, jakby mnie
co tknęło, skoczyłem na wzgórek; ciemno, ale podchodzę bliżej, pod krzyżem
czarnieje cóści. Serce zabiło mi od niepewności, jednym susem stanąłem pod
krzyżem — dotykam — ona! klęczy na ziemi, do krzyża nieboga przypadła, rękami
go objęła...
— Hanusiu, Hanusiu, gołąbko! powiadam, puść
w niepamięć cośwa mówili, pójdź teraz do domu, później ot spokojniej pogadamy o
tem... ale Hanusia, jak klęczała, tak klęczy, ani poruszy się wcale.
Tu dopiero poznałem, co jest strach na
świecie i nie daj Boże zaznać go znowu kiedy, bo powiedziałem oto te słowa, com
panu powtórzył i ot tak molestujący, stoję se w nieśmiałości koło niej,
powiedziałem i czekam — ale ona? — ni, ni!
Wtedy ot, widzi pan, błysło mi w głowie: a
nuż z nią już coniebądź się zrobiło? i w ten mig, niewierzący sam sobie i w
takowej niepewności otuchy se dodający, rękę oto wyciągam — ramienia jej
dotykam — zimne! O Jezus, Marya! pomyślałem, a ręka mi ciężka się zrobiła... i
odjąć jej nie mogę... a zęby mi zaszczękały, jak na mrozie.
Z forsą wiodę rękę po głowie, do twarzy — nie
oddycha!..
Panie mój jedyny, o świecie zapomniałem,
Hanusiu! wrzasnąłem, jak nawiedzony i szarpnęłem ją ku sobie... Zwaliła się jak
kłoda ku nogom...
I strach i żałość, jak mnie ścisły społem,
myślałem, że i ja się zwalę koło niej. Głowę straciłem doreszty. Porwałem ją na
ręce jak pióro; tu łzy mi kapią, tu myśli straszne: „zabiłeś człowieka,
zbrodniu jakiś”! lecę, nóg pod sobą nie czuję; ledwie nieledwie wymówić
zdążyłem: «Święty Jacenty, patronie niebieski, ratuj że mnie biedaka»!
— — — I p. Jacenty znowu «sfolgował se
trochę».
...Bóg łaskaw, że to blizko było, ciągnął
on dalej, a jeszcze bardziej, żem nie spotkał nikogo, bo pomiędzy temi myślami,
co mnie wtedy zabijały, przesuwało się takoż; «a jeżeli już trupa niosę, a tu
spotkam kogo po drodze»?.. Chodź idź i sam gałęzi poszukaj.
— — — P. Jacenty wypuścił sążniste
westchnienie.
...Ot ona uroda niewieścia! tylko djabłu
jednemu profit pewny niesie! konkludował on już daleko spokojniej.
A com się strachu najadł? Com się, tfu! do
stu djabłow! napłakał, to już chyba nikomu tego nie opowiem, bo dalibóg, wstyd
mi, nie tylko mówić komu, ale i samemu spominać o tem? No, ale co spadło, to
przepadło. Do białego dnia mordowałem się nad nią, a i gadać nie trzeba, jaka
to radość była, kiedy nieboga otworzyła oczy i zapłakała razem ze mną.
Ale i z tej radości było tyla, co z
wróblowej goleni mięsa. Do ołtarza, ma się wiedzieć, na drugi dzień już nie
poszliśmy.
— — — P. Jacenty wstał, zapalił sobie
papierosa i w zadumie głębokiej zaczął chodzić po pokoju. Nie przerywałem mu
jego rozmyślań, ale gdy chodzenie to przeciągnęło się zadługo trochę, usta zaś
p. Jacentego milczały, jak zaklęte, miarkując, że mogł już uspokoić się zupełnie,
zagabnąłem go nareszcie:
— I koniec końcem któż jest Hanusia?
P. Jacenty przystanął i zmierzył mnie
wzrokiem tak dziwnym, że pomimo całej usilności, z ktorą starałem się
wytłomaczyć owo nieme przemówienie w znaczeniu, nie zbyt dla siebie ujemnem,
czułem, że tłomaczę uczucia szanownego swego współbiesiadnika, w sposób zbyt
dowolny.
— No?.. zacząłem zdetenowany trochę, ale p.
Jacenty, widząc, że nie mogę czy niechcę zrozumieć jego niemej odpowiedzi, nie
dał mi skończyć powtórnego pytania.
— A bój że się pan Boga, czyżbym ja panu
opowiadał wszystko tak dokumentnie, gdybym wiedział, kto — ona? zapytał on mnie
nie bez rozdrażnienia.
...Nie wiem! oto sęk właśnie! Krzyczał już
p. Jacenty, uderzając pięścią po stole. Nie wiem!.. Nie wiem!.. powtarzał,
rozwodząc rozpaczliwie rękami. Nie wiem nic!.. szeptał wreszcie bez nadziei,
znowu siadając na krzesełku.
Żebym to ja wiedział? Ho, ho! Co innego
było by teraz: albo by ona już była moją ślubną, albo by już dawno jej niebyło!
Alić tu właśnie z urodą babską djabeł mi sztukę spłatał i jak mnie zagwoździł,
tym klinem, jak mnie raz zaparł w kozi róg dwanaście lat temu, tak i siedzę w
nim jak durny po dziś dzień.
Co
już ja nie robiłem, jakich sposobów nie probowałem? nic ją nie bierze.
To, com panu powiadał, było i później
jeszcze nieraz, tylko że po takich cięgach, to już drugi raz w takie romanse z
nią się nie wdawałem. Ehe, tej nocy, póki żyć będę, nigdy nie zapomnę! ale tak
spokojnie, za dnia, z rozwagą, co już się z nią nie nagadałem?... nic nie
pomaga!
W języku ci przecie nie ciężka, ba!
świegotliwa nawet, a tu już — niée! słucha, jak zając bębna! jakby jej język
przysechł do podniebienia, milczy, jak kamień! Iii! i kamień na takie prośby
przemówiłby! a ona? — nie!
Raz nawet, pewno ze sześć lat temu, tośmy się
już ze wszystkiem rozstali. «Niechcesz — powiadam — to nie mów, ale zbieraj
manatki i wynoś się»...
No i cóż pan myśli — wyniosła się — służbę sobie
znalazła, ale mnie zaczarowała chyba, bo i tygodnia nie upłynęło — a znowu
byliśmy razem.
Jednem słowem, ani prośbą, ani groźbą, nic
z niej wyciągnąć nie mogę. Wiem, że jest uczciwa, rządna, pracowita, do mnie
jak ten pies przywiązała, ale, kto ona jest? nie wiem.
A czy pan myśli, że ona — Hanusia? Licha
tam! Taka ona Hanusia, jak ja Wicuś! Dałem pisarzowi parę rubli, żeby mi
przeczytał co w jej «spisku» [* «Spisok statiejnyj» właściwie, lista, dla urzędników
lista służby, dla wysłanych zaś szczegółowy wykaz wykroczeń i treściwy zbiór
wiadomości o miejscu urodzenia, karach już poniesionych i wszelkich zmianach w
losie zesłanego.] stoi i coż pan mysli? «Anna niepomniaszcza» i tylko.
Dużom się dowiedział?!.. tylko dwa ruble napróżno przepadły!
Dwanaście lat to przecie kawał czasu, a choćby
pierwszego roku i nie brać w rachubę, to jedenaście lat wszelako myślę nad tem —
kto ona. Ale i to wszystko nicby jeszce; najgorzej od ostatniej Wielkanocy, to
już rady sobie dać nie mogę. Na Wielkanoc, jak na Wielkanoc, przygotowało się
to i owo, a choć i nie poświęcanem jajkiem dzieliliśmy się przecie. Licho mnie
skusiło, żem jeszcze raz sprobował czy nie wyciągnę z niej czego, powiadam
tedy: Tak i tak, Hanusiu, daj że nam Boże doczekać choć by jednego święconego w
prawdziwem małżeństwie, boć powiadam, rozstać się widno nie możemy, a do końca
zycia pozostać w grzechu, ciężko też i umierać będzie? Zawdy przecie myślę, że
powiesz nareszcie kiedy, któś ty i choć przed śmiercią pobierzemy się przecie?
A ona
na to:
— Niebabym wam przychyliła, gdybym mogła,
głowąbym własną za was nałożyła, ale, co do tego, ani teraz, ani nigdy, nic z
tego nie będzie. Ciężko wam tak się ostawać, pójdę, kiedy każecie, dopóki
chcecie zostanę, ale na miłość Boską, nie mordujcie już tem dopytywaniem i mnie
i siebie. Choćbym chciała, może więcej, niż wy, ale powiedzieć jeszcze co o
sobie, nic już wam nie mogę».
— — — Ot i wszystko! dodał p. Jacenty — tak
jak by ją pan sam słyszał, tyle i wiem o niej...
...Ale od tego czasu, jak ona mi to
powiedziała, jak mnie dawniej, jakby wiązało co do niej, tak teraz znowu, prawdziwie,
jakby odpycha coraz dalej. Bo jeżeli i dawniej często myslałem nad tem — kto
ona? Choćby mi i najgorsze myśli przychodziły do głowy, zawszeć ucieszałem się,
jak dziecko zabawką: poczekawszy, powie i pewno, nie Bóg wie, co takiego? Ale
jak mi powiedziała «nigdy», już nie mam za co rąk zaczepić, nie mam w tych
przemyśliwaniach podpory nijakiej. Wielkie słowo mi rzekła, a czy na dobre, czy
na złe? Bogu jednemu wiadomo. — — —
— Chociaż dobrego, już pewno, z tego nic
nie będzie, bo musi cóś ciężkiego ma ona na sumieniu i p. Jacenty, obejrzawszy
się wokół, zniżył głos trochę. — Niedobre mi znaki pokazują się, ciągnął dalej,
nachylając się ku mnie, a choć trzymam język za zębami, widzę, że źle się to
skończy. — — —
...Pierwszy raz w nocy to było. Zasnąć
jakoś nie mogłem i myślało się, jak to w nocy, to o tem, to o owem, już sobie
nawet i nie przypomnę, dobrze, może nawet i o niej myślałem i tak pomału zasnąłem.
Tylko zasnąłem, a tu: bęc! jakby mnie kto w łeb palnął, przebudzam się, a tu
dopiero słyszę koło siebie głos wyraźny: kto — o-na? kto o-na? Nie tchórzem ci
podszytym, ale głos taki, że aż ciarki po mnie poszły. Za zapałki, zapalam
swiecę, a to jakby odchodziło co ode mnie, coraz ciszej i ciszej: kto o-na? kto
o-na? powtarza i z pod drzwi to już ledwie i słychać, wcale pocichu, toż samo
szepcze.
Przeżegnałem się, ucichło zupełnie, ale na
drugi dzień, co nie spójrzę na nią, zaraz mi się przypomina i choć nie
chciałbym, dalibóg, jakbym kołowacizny dostał, myślę jedno tylko: kto ona? kto
ona?
I tak
siak odpędzałem od siebie te przywidzenia, bo i później jeszcze raz tak było,
może to od przemyśliwań tych ciągłych? miarkowałem, ale myślę też, a jeżeli to
i nieprzywidzenie wcale? Bo czemu ona tak się kryje z tem, co była? może — i p.
Jacenty spojrzał na mnie i badawczo i niesmiało zarazem, — może to rodzic albo
i matula, daj im, Panie, światłość wiekuistą, ostrzegają, żebym duszy z nią nie
zatracił? Bóg to jeden wiedzieć może.
Zmarkotniałem; ona to widzi, też jej
niewesoło przecie. — I jej mi żal i sobie miejsca znaleść nie mogę; po nocach
też, jak wtedy, kiedym o ślubie z nią zamyślał, spać znowu przestałem.
Tu się człek napracuje, a jak przy święcie
to i z fuzyjką nalata, bywało, przyjdę do domu to i głowy jeszcze dobrze nie
przytknę, a już oczy same się skleja, a teraz przewracam się z boku na bok,
nasłuchuję, licho wie czego, medytuję, Bóg wie nad czem, a w uszach dudni mi
jedno: kto ona? kto ona?
Nie mam spokoju ani w dzień, ani w nocy;
teraz już nie to żeby ze snu, ale jak tylko sam jestem czy to w domu, czy w
lesie nawet, chodzi koło mnie i ni to żywe gada mi do ucha: kto ona, kto ona?..
— — —
— Ot doczegom dożył, kończył p. Jacenty
znękany, czy p. Pietr w złą godzinę, słowa swe do mnie wymówił, czy Bóg wielki
mnie karze, żem nieopatrznie z nią się połączył? Nic już nie wiem. Widzę tylko,
że póki czas, trza myśleć o ratunku, ale i o tem myśleć, też — myślonek nie
łatwy! dwanaście lat gdy człek ze zwierzęciem przeżyje, to przywiązałości do
niego nabierze, a onać nie zwierzęciem, ale dobrym człekiem była dla mnie... Rozstać
się trza przecie, a jak się rozstać, kiedy i wymówić to słowo — niełatwo?
***
Naturalnie, że, opowiedziawszy mi wszystko
tak dokumentnie, p. Jacenty zapytał i mnie o zdanie i, rzecz również naturalna,
niewiele mu poradzić mogłem.
Żal mi było ich obojga, bo oboje byli do
siebie «rycht dopasowani».
Widziałem w Syberyi pomiędzy współrodakami niemało
stadeł małżeńskich, różnymi sposoby skojarzonych: i przez kościół, i prawo, i
siłą zwyczaju, najzupełniej tolerującego małżeństwa «na wiarę», i za pomocą
listów i fotografij zawarte, «małżeństwa przez pocztę», ale pary tak «dopasowanej»
nie spotykałem.
Radziłem więc p. Jacentemu zaniechać
bezpłodnych dociekań, zapanować nad sobą, a może i Hanusia, prze konawszy się
ostatecznie, że bez względu na jej przeszłość zagadkową, jest szczerze
miłowaną, ośmieli się i zaufa mu nareszcie i bez pytania powie więcej o sobie.
Ale p. Jacenty uparcie stał na swojem.
Przypuszczał on, czego zresztą i niepodobna
nawet było nie przypuszczać, że przeszłość Hanusi jest zbyt smutną. To też gdym
mu napomkął o zupełnem machnięciu ręką na ową przeszłość, uznał to za żart z
mej strony, a gdym, niezrażony tem, mówić zaczął, że ostatecznie i Bóg tak
nakazuje i w modlitwach o przebaczeniu win bliźnim codzień wspominamy, p.
Jacenty zbył mnie krótko.
— To już rzecz boska — a nie ludzka, mój
panie! Zeby ona mnie skrzywdziła, żeby siebie tylko pohańbiła, to rzecz — moja,
ale jeżeli łza cudza, a broń Boże wielki, krew ludzka leży na niej, to już
rzecz — nie moja... — Więc niech pan tak nie mówi, bo pomyślę, że się pan śmieje
nad dolą moją!
— A może ona nie tylko od ludzi, ale i od
Boga na wieki już wyklęta?
— Niech ginie wtedy, jak ginąć powinna!
wyrzekł p. Jacenty jakkolwiek z westchnieniem głębokiem, ale i z taką
zaciętością zarazem, że w słowach tych wyczytałem dla tajemniczej kobiety nowy
surowy wyrok, mający jeszcze i jeszcze «sprawiedliwości ludzkiej czynić zadość».
III.
Stawszy się w sposób powyższy powiernikiem
tajemnicy p. Jacentego, ani na chwilę nie przypuszczałem, że okoliczności tak
się złożą, że kiedykolwiek dowiem się czegoś więcej o jego tajemniczej
towarzyszce.
U państwa Jacentych bywałem po dawnemu, a
że Hanusia teraz nawet sympatyczniejszą mi się wydawała, łatwo każdy zrozumie.
Zbrodniarzy karanych spotykamy często, nieukaranych zapewne jeszcze częściej,
ale ludzi, pokutujących szczerze za swe grzechy, rzadko się spotyka wogóle, w
Syberyi zaś rzadziej niż gdziekolwiek.
Codziennie jest się zmuszonym podawać i na
prawo i na lewo ręce ludziom, którzy nie tylko byli, ale i są zbrodniarzami,
którzy, myśląc o wszystkiem, nigdy nie myślą o jednem: o poprawie.
Ze współczuciem tedy, a nie z odrazą,
witałem się zawsze z Hanusią, z żalem prawdziwym patrzyłem na jej twarz
przedwcześnie znękaną, z trwogą zaglądałem pod groźnie ściągnięte brwi mego
scartabellusa, napróżno wypatrując tam pogodniejszych i jaśniejszych blasków...
Napróżno! Hanusia, jakkolwiek starała się
kryć to przed ludźmi, była nibyto wesoła, nikła w oczach prawie, a z pod brwi
p. Jacentego wylatały takie złowieszcze ogniki, że wątpić było niebodobna, iż z
fatalistycznym rozpędem kroczy on w przepaść, na dnie której ogłupiały człowiek
pisze krwią bliźniego haniebne słowa: pereat
mundus fiat justitia...
***
Od opowieści p. Jacentego upłynęło lat
parę; w ciągu tego czasu ożeniłem się i przesiadując u płonącego kominka długie
wieczory jakuckie opowiedziałem żonie smutne losy niedoszłego ożenku p.
Jacentego. Zona zapragnęła poznać tajemniczą istotę i prawdopodobnie dzięki tej
jej bytności u państwa Jacentych dowiedziałem się i końca, a raczej początku
smutnych dziejów Hanusi.
W niepiękny, ale za to piekielnie zimny
poranek lutowy, siedząc jak zwykle przed kominem piliśmy herbatę, gdy drzwi
otwarły się trochę i głos, jak nam się wydało, nieznajomy «czy można wejść»!
zapytał nieśmiało. Odpowiedzieliśmy zapraszająco i zaciekawionym oczom naszym
ukazała się Hanusia.
„Pani
Jacentowa”, bo zawsze tak ją zwaliśmy, wchodziła do nas po raz pierwszy;
dotychczas na wszystkie nasze zapraszania delikatnie ale stanowczo odpowiadała
odmownie. Z niekłamaną radością dziękowała żonie za odwiedziny, ale sama
wymawiała się otwarcie:
— Bóg wam zapłać, że nie wstydzicie się
zajść do mnie, ale już daruję mi pani, że ja nie będę. Ja jestem kobieta prosta
i choć państwo nazywacie mnie „panią Jacentową”, jestem przecie Hanusią tylko.
Jeszczebyście się przed kim wstydzić za mnie musieli? na to przecie nigdy
niepozwolę, kończyła nieśmiało i bardzo stanowczo zarazem. I nie była dotąd.
Zobaczywszy ją więc teraz, byliśmy
przekonani, że, wymawiając się tyle razy od odwiedzin, zdecydowała się nareszcie
wpaść, choć na krótko, zrana, kiedy mogła przypuszczać, że będziemy tylko sami
w domu.
Dziwna jednak rzecz, Hanusia, zawsze dość
rezolutna i mówna, wydawała się mi jakąś nieśmiałą, nawet od herbaty, od której
tu nikt nigdy nie wymawia się, wymawiać się zaczęła, a wziąwszy wreszcie szklankę,
postawiła ją na samym rogu stołu, przy którym też i sama usiadła, ale tak jakoś
kurcząc się, jak gdyby zmniejszyć się chciała, jak gdyby pytanie czy nie zadużo
miejsca zajmuje, pochłonęło całą jej uwagę.
Kładąc to na karb odzwyczajenia się od
ludzi, samotności, w której żyła, staraliśmy się rozruszać ją trochę, bardzo
prędko jednak przekonaliśmy się, że usiłowania nasze są próżne.
Hanusia odpowiadała na pytania krótko,
czasami nawet jakby i nie zupełnie dorzecznie; śmiała się tym śmiechem martwym
i bezdźwięcznym, którym ludzie stroskani zwykle się śmieją, a nawet głos jej,
niezwykle melodyjny, niepodobnym dziś był do dawniejszego: chrypł, zniżał się
do bezdźwięcznego poruszania, wargami, podnosił nad potrzebę.
Jakkolwiek było już po 10-ej, w mieszkaniu
było jeszcze szaro, migotliwy ogień kominka dawał światło dość zmienne,
przysunąłem się więc bliżej do Hanusi, żeby przyjrzeć się jej lepiej.
Rzeczywiście, była ona bardzo zmienioną.
Twarz jej wyglądała jak po długiej ciężkiej, chorobie; zżółkła i obwisła jakoś,
a błyszczące, zawsze jeszcze żywe jej oko «zgasło jako świeca ona, kiedy
dmuchniesz na nią».
— Co to się z panią zrobiło? — zapytałem
zdziwiony, ale Hanusia niespieszyła z odpowiedzią. Obracała ona w palcach
łyżeczkę, kładła ją i znów brała, wyjęła na reszcie chusteczkę i starannie
zaczęła nią ocierać twarz i czoło.
— Od ognia, a może i od herbaty razem, tak
mi gorąco się zrobiło. Ciepło u państwa, czy może z mrozu tak się wydaje? — i
zwróciwszy się do kominka, zatopiła wzrok w wesoło trzeszczącym ogniu.
— Co się jednak z panią zrobiło? zapytałem
powtórnie jak mogłem najdelikatniej. Czy pani chora była?
— Jaka to ja pani? — zaczęła Hanusia powoli
i pocichu, nie odrywając oczu od ognia — tak ot u dobrych ludzi, a może i przed
Bogiem byłam ja Jacentową, ale teraz? — i zaśmiała się sucho — teraz znowu
jestem Hanusią tylko i uprzedzajęc nasze pytanie, zwrócona ku nam, z
trudnością, zdaje się niemałą prędko domówiła: — wczoraj rozstaliśmy się z
Jacentym na zawsze.
Spojrzałem mimowoli na żonę, Hanusia
dostrzegła to — Może, zaczęła ona znowu, niepowoli jednak, jak dotąd, ale
prędko, gorączkowo — może ja... teraz, może, przeszkadzam państwu? ale ja
przecie nie tak przyszłam, ja nie na długo tylko, żeby... żeby zapytać się tylko,
bo... bo niewiem teraz, do kogo by pojść tutaj. Ale, chwała Bogu, przypomniałam
sobie, że pan niedawno mówił, że... że państwo, że... służącej potrzeba. Ja
sobie dam radę później, tylko że to się tak odrazu zrobiło; dziś u Wojciechowej
przenocowałam, ale u nich jedna stancya, dzieci czworo i sami ledwo się
mieszczą. A i dla nas to jest dla mnie niby i dla Jacentego najlepiej będzie, kiedy
odrazu miejsce dostanę.
Zacząłem ją uspakajać, że napróżno zbyt do
serca bierze chwilowe nieporozumienie, które zapewne prędko się skończy że...
ale Hanusia mi przerwała.
— Chwilowe? O nie, o nie! Pan myśli, że to
tak, jak dawniej bywało?
— Ależ ja nic nie wiem, co dawniej bywało —
odparłem.
Hanusia badawczo spojrzała na mnie — «Ee!
wie pan, a i pani wie pewno», dodała, spoglądając na żonę i czerwieniejąc po
uszy — a widząc, że nie protestujemy dodała pocichu: — i chwała Bogu, że
Jacenty powiedział, bobym inaczej przyjść nie śmiała, a samej ciężko byłoby
wszystko powiedzieć, doszeptała drzącemi ustami.
Zachęcona
do otwartego wypowiedzenia wszystkiego, o co jej chodzi, Hanusia długo mięła
chusteczkę, długo ocierała nią i twarz i czoło, zanim wreszcie zaczęła:
— Teraz już proszę państwa, co innego. Na
dobry ład to i wtedy już napróżnom wracała, bo co to już za życie było? Ale dla
mnie wszystko jedno. Powiedziałam mu raz, że będę u niego, dopóki on sam
zechce, kiedy mi każe — pójdę, kiedy każe — wrócę. Ale teraz widzę, że tak juz
być dalej niepowinno, rozstaliśmy się na zawsze i nie wrócę do niego już nigdy.
Boję się, mówiła głosem zniżonym, zwracając się do nas kolejno, boję się
nieszczęścia jakiego. Więc teraz, jeżeli państwu potrzebna służąca, może by,
pomyślałam, i mnie państwo wzięli? Mnie się od tego w głowie nie przewróciło,
że przez dwanaście lat nazywali mnie panią Jacentową, choć nią nie byłem. Niech
Bóg broni! Ja pamiętam, że jestem «brodiaga» [* Włóczęga; polski wyraz jednak, tylko pod pewnym względem
odpowiada znaczeniu słowa brodiaga.] tylko; ja «niepomniaszcza» przecie;
ja znam swoje miejsce. Niech państwo darują, żem jak gość usiadła. Ja wiem, ze
pan słyszał od Jacentego i złe i dobre o mnie, to prawda; on nigdy nie skłamie.
Ale od czasu jak on mnie wziął do siebie, nic przecie złego nie mógł o mnie
powiedzieć? Tylko to jedno, że niechce mu powiedzieć — kto jestem. O mój Boże
jedyny! czyż ja niechcę? Ja nie mogę tylko, bo się boję o niego.
Zły
duch mnie pobudził czy Bóg wielki taką mi karę naznaczył, żem poszła
«brodiażyć». Ale ja nie wiedziałam, co to znaczy, ja miałam siedmnaście lat wtedy,
gdym szła do «katorgi». A tam w «katordze», mówili to wszyscy, straszne rzeczy
się dzieją, tam dla człowieka niema ratunku, tam piekło, tam do reszty ludzie dusze
zatracają. I dostałem się do drugiego piekła, może gorszego niż «katorga». A on
mnie przecie wyratował, więc czyż mam gubić go za to? Nie mogę mu powiedzieć,
kto jestem, bo bym mu życie zatruła i przekląłby mnie i siebie i godzinę, w
której poznaliśmy się, a może i rękę podniósł na swą głowę niewinną? O, bo on
taki, twardy na ludzi ale i na siebie także, jak inny i na drugich, nie będzie.
Ale dla państwa wszystko jedno przecie, kto — ja?
Biorą tu wszyscy na służbę «posieleńców» o
których nikt nic niewie, a o mnie przecie państwo wiedzą, że nie ukradnę, nie
upiję się, z domu nie wyniosę. Ja gotuję i piekę dobrze, ciągnęła, zwracając
się do żony, prasuję ładnie, ja wszystko umiem. Ja jestem bardzo mocna. Sto
sztuk bielizny w jeden dzień wypiorę, a choć teraz źle wyglądam, ale słaba nie
jestem i robić mogę. Może z początku i nie spamiętam co od razu, ale jak pani
drugi raz przypomni, już nigdy nie zapomnę. Ja bym nie ośmieliła się przyjść,
gdybybym nie doznała tego, com przeniosła, zanim Jacenty wziął mnie do siebie;
wtedy młoda byłem, a straszno wspominać o tem, więc teraz boję się ludzi, straszno
mi gdy spojrzę i widzę, co się dzieje na świecie. A ja tu jedna jedniusieńka, oprócz
Jacentego żywej duszy tu niemam. A niech jeszcze, broń Boże, gdy długo miejsca
nie znajdę wyślą, mnie do «ułusu» [* «Brodiahi» i zwykli osiedleńcy zwykle są wysyłani do
«ułusów», ci jednak którzy posiadają jakiekolwiek rzemiosło, lub otrzymują u
kogo kolwiek z mieszkańców miasta służbę, z łatwością uzyskują pozwolenie na
pobyt w mieście.] co ja tam z sobą zrobię? boję się, żebym duszy nie
zagubiła, rąk nie nałożyła na siebie? Nie dla tego że mi życie drogie. O, mój
Jezu, takie życie!
Ale ja muszę żyć, proszę państwa, muszę,
powtórzyła z naciskiem — więc, jeżeli Boga kochacie, nie odpychajcie mnie
teraz, kończyła z wysiłkiem, weźcie choć na tydzień na próbę, ja nie służącą —
ale psem wiernym dla was będę... z tłumionem łkaniem wyszeptała.
— — — Tegoż samego dnia wieczorem Hanusia
przeprowadziła się do nas, przywożąc malutki kufereczek i również skromny
węzełek z pościelą.
***
I « wdzięczne » to było stworzenie w
najszlachetniejszem tego słowa znaczeniu.
Niezwykle czuła i wrażliwa, podobną ona
była do owego listka osiny, co drży od najsłabszego wiatru powiewu, ale, choć
czuły na wszelkie zmiany, wytrzymuje i grunt nieżyzny i szarugi i zimna
północy, w obec których karłowacieją i zwyrodniają się twarde i mocne dęby.
Wrażliwość jej była tak wielką, że
poznawszy ją bliżej, trudno było określić, co jest najistotniejszą cechą jej
charakteru? Czy siła i energija, które ujawniała na każdym kroku, czy piękno i
symetrya, którym w zakresie swych obowiązków hołd, gdzie mogła i jak mogła, zawsze
oddawała, czy wreszcie owa niezwykła wrażliwość, która, występując przed innemi
cechami jej charakteru z większą wypukłością, sprawić mogła, że i p. Jacenty
nie mylił się także, widząc w niej kobietę przedewszystkiem «słabiznę wiadomą,
kruchą z przyrodzenia».
«Wdzięczne» to stworzenie było jeszcze jak
człowiek rozumne i p. Jacenty mówiąc, że i dowcipna też szelma, spojrzy ci w
oczy bywało i już wie, co myślisz, również nie mylił się wcale. Będąc jednak
domyślną, jak nieodrodna córa Ewy, a raczej jak każda istota własną wolą nie
żyjąca, była ona jeszcze dziwnie łagodną i delikatną i p. Jacenty, nazywając ją
«potulną jak jagnię» również nic nie przesadził.
To też już po kilku dniach jej pobytu u nas
nie mogliśmy nie zauważyć, że w osobie „niedoszłej pani Jacentowej” otrzymaliśmy
nie służącę, ale skarb prawdziwy i teraz dopiero, przyjrzawszy się jej lepiej,
zrozumieć mogłem, dla czego pytanie: kto ona? tak się dało we znaki p.
Jacentemu.
Mając ciągle przed oczami istotę
tajemniczą, patrząc na jej życie, będące jakby jednym ciągłym pasmem jakiegoś
niepojętego zaparcia się siebie, pozbawione wszelkich najsłuszniejszych,
najbardziej uprawnionych cech egoizmu, coraz częściej i ja zadawać sobie
zacząłem to pytanie.
Bez przerwy, bez wypoczynku Hanusia
pracowała od świtu do nocy, a gdy po paru dniach zrobiliśmy jej uwagę, że
pracuje zawiele, że niektóre roboty są zbyteczne, inne zaś mogą być i bez
pośpiechu wykonywane, Hanusia roześmiała się wesoło.
— Więc państwo są zadowoleni ze mnie?
— Naturalnie.
— No to i chwała Bogu! zawołała radośnie — otóż
mogę państwu powiedzieć, że takiej roboty wcale nie można nazwać ciężką i,
jeżeli potrzeba, mogę robić daleko więcej.
Siła i energija Hanusi rzeczywiście były
niezwykłe: pracując bowiem od rana do nocy, pracowała zawsze lekko i zwinnie
bez śladu zmęczenia, z artyzmem jakiego jeszcze nigdy w tej sferze nie
widziałem. Twarz jej wtedy nie tylko nie męczyła się, ale dziwnie promieniała szczęściem
jakiemś, radością niepojętą, tak że nieraz, przyglądając się jej, zadawałem
sobie pytanie czy nie z manjaczką jaką mamy doczynienia?
Ale nie! Często gdy Hanusia z zapałem
pogrążała się w swą pracę i na pierwszy rzut oka, mogło się wydać że poza pracą
ową nic już nie widzi i nie słyszy koło siebie, że o niczem jak o tej robocie,
którą z taką precyzyą wykonywa nie myśli, zapytana o cokolwiek dotyczącego tej
że roboty, podnosiła zdumiony wzrok i jak człowiek, który długo wpatrywał się w
odległą dal, nieodrazu może się zastosować do blizszej odległości i zmuszony do
raptownego przeniesienia wzroku na bliższe przedmioty, mimowoli cofa się lub
jednym rzutem odrzuca w tył głowę, ułatwiając pracę oczom, tak i Hanusia, zapytana
o cokolwiek, mimowoli się cofała, aby zbliżyć się do najbliższego otoczenia,
zejść na ziemię z tych jakichś krain dalekich w których myślą swą przebywała.
Im
niespodzianej rzucano jej podobne pytanie, z im więk szym na oko zapałem
zatapiała się w swej pracy, tem raptowniej cofała się przed pytającym, tem
większe zdumienie zjawiało się w jej oku, a na twarzy, jaśniejącej przed chwilą
jakimś zachwytem, zjawiało się coś, co było zawsze do przerażenia podobne.
Już po niedługim czasie nawet niezbyt
uważny obserwator mógłby zauważyć, że praca nie jest celem Hanusi, że manjaczką
pracy ona wcale nie jest, ale że praca ta, wykonywana z takiem szczególnem
zamiłowaniem, prawie że rozkoszą nawet, jest środkiem, narzędziem w pojęciach
tajemniczej kobiety.
— Dla czego? z jakiej przyczyny? pytałem
sam siebie coraz częściej, odpowiedzi jednak na te pytanie nie było. Praca
Hanusi, którą na pierwszy rzut oka można było wziąść za pracę dla pracy, nie
była też wykonywaną tak, jakby ją manjak podobny mógł wykonywać. Hanusia wnosiła
we wszystko, co robiła, wdzięk niewieści, nie ten sztuczny, wychowaniem albo
wolą wyrobiony, ale owo poczucie piękna i harmonji, któremi matka natura tak rzadko
nawet wybranki swe obdarza i które to poczucie dzięki kaprysom tej że natury
ujawnia się częściej może pod strzechą słomianą, niż w pałacach «sterczących
dumnie», siejąc w około zatracone idęały, budząc uczucia, w życiu ciężkiem juz
zanikające, ogrzewając swem ciepłem serca zastygłe.
Ileż to życia, pragnień nowych, radości
nigdy niedoznawanych wnosi w ciche życie zapadłej wiosczyny taka krasawica, na
jałowym gruncie nędznego żywota niespodzianie wykwitła?
Ona, jak skarbnik przysięgły, nie tylko
przechowa w czystości nieskalanej wszystkie najbardziej charakterystyczne
wzory, barwy i ubiory ludowe, ale, jak mistrz artysta, samodzielnie je dalej
rozwinie, wnosząc w nie nowe, a harmonijnie ze staremi nawiązane, pierwiastki.
Ona — otwarta księga pieśni, podań i baśni,
które ze skrzętnością miłośnika zbieraca ze wszystkich wsi okolnych od bab
najstarszych pozbiera, nową opowieścią zbogaci.
Ona, jak kapłanka znicza świętego, zachowa
w pamięci i dzieciom przekaże każdy zwyczaj i obyczaj stary.
Ona, gdy matką i gospodynią, wniesie
bogobojność w dom męża, wpoi wszystkie stare cnoty ludu rolniczego w dusze
dzieci, wniesie miłość i zaufanie w stosunki z bliźnimi, a pracując bez
wytchnienia, sprawi, że i na małem gospodarstwie robią się oszczędności, zjawia
się dobrobyt i dla ludzi kilkorga słońce jaśniej zaświeci na ziemi.
Przekleństwo więc podwójne zbrodniarzowi,
co ręką świętokradzką dotknie stworzenia wybranego i hańbiąc je, wyrzuca bez
litości ze światka małego na brudne fale zbrodni i upadku ludzkiego! Przekleństwo
podwojne! powtarzałem, patrząc na Hanusię i im więcej się jej przyglądałem, tem
uporczywiej myśli podobne powracały mi do głowy, tem częściej zadawałem sobie
pytanie: kto ona?
Ale Hanusia była nie tylko pracowitą, a w
pracy tej artystką jakąś, była ona przedewszystkiem wrażliwą na wszystko złe i
dobre, jak tylko czysta i wrażliwa dusza dziecka bywa.
Nieraz,
dopóki nie poznaliśmy się wzajem lepiej, gdy robiono jej uwagę jakąś, choćby
uwaga ta wypowiedzianą była najdelikatniej, długie rzęsy Hanusi zachodziły
łzami, drgały usta i widoczną było rzeczą, że tylko siłą woli wstrzymuje się
ona od płaczu. Ileż to razy, dopóki niedowie dzieliśmy się o tem, wstawała o
trzeciej rano, aby przy gotować nam błahostkę jaką, o którą ostrożnie przed tem
wypytała; aby zrobić przyjemność małą, wywołać zadowolenie na twarzy, gotową
zawsze była przesiedzieć noc całą, kryjąc się z tem starannie. Z początku tę
jej gorliwość niezwykłą można było tłomaczyć sobie opacznie: zbyt wygórowaną
miłością własną, żądzą pochwały, ciasną ambicyą lub czemś podobnem i myśli
takie przychodziły mi też czasami do głowy, wkrótce jednak wszelkie podobne
podejrzenia prysły bezpowrotnie i Hanusia ukazała się nam w swem właściwem
świetle.
***
Chąc wymierzyć piec dla przygotowania sobie
rusztu, potrzebnego mi do suszenia mięsa, wszedłem raz jakóś do kuchni w czasie
gotowania obiadu. Zaglądając do pieca, nachyliłem się nad trzonem komina i
mimowoli zajrzałem w stojące przy ogniu garnki. W czasie pobytu w Syberyi nie
raz wypadało być własnym kucharzem, byłem więc w tej sferze nie zupełnym
profanem i ze zdziwieniem niemałem ujrzałem w jednem z naczyń fusy od kawy, gotujące
się wraz z kawałkami mięsa i włoszczyzny. Gdyby fusy gotowały się same,
nieździwiło by to mnie wcale, kawę pijaliśmy tu rzadko — w dnie uroczyste, a że
właśnie dzień taki był wczoraj, więc niebyło by w tem nic dziwnego, gdyby
Hanusia zapragnęła zużyt kować rzadki specyał, co się zowie, do ostatka. Oszczęb
dzania wszelakie były jej słabostką i nieraz zdumiewała nas ona dowcipnymi
pomysłami, oszczędzającymi naszą kieszeń, ale fusy z mięsem przechodziły
granice nawet Hanusinej oszczędności, śmiejąc się więc, zwrociłam się do niej,
ukazując na dziwną potrawę.
Hanusia milczała.
Zdziwiło mnie to trochę, wysunąwszy się
więc z pieca, powtorzyłem jej swe pytanie, ale Hanusiu i teraz milczała i
milczała zmięszana, zaczerwieniona po uszy, mnąc w ręku fartuszek, niepodnosząc
i oczu na mnie.
— To... fusy... bąkać wreszcie zaczęła.
— Widzę, że fusy — odparłem, ale na co zdać
się może kawa z mięsem i kartoflami?
— Abo to... proszę pana, dla tej... dla «Jedwabnej
Pajęczyny...»
O żadnej Jedwabnej Pajęczynie nic jednak
nie wiedziałem, ale Hanusia już odzyskała przytomność i jednym tchem,
widocznie, tem, co mówiła, gorąco przejęta już mi objaśniała swą zagadkę.
— Ja wiem, że pan jej niezna, ale ja ją
znam, znam dobrze; ona jest bardzo biedna i nikogo już nie ma na świecie; to po
jakucku ona tak się nazywa, dlatego że cicha jest bardzo; ona po proszonym
chlebie chodzi, latem to pół biedy jeszcze, w zimie najgorzej : rzadko kto nakarmi,
po podworzach kości zbiera, poźniej je tłucze i gotuje, ale i to niełatwo, bo
psy ją znają i prawie nigdzie na podworze nie wpuszczą. Więc proszę pana, co
już jest najgorszego, obierzyny, okrawki, wymyję tylko i w jednym garnku dla
niej gotuje, ona w zimie codzień do mnie przychodzi. Może więc... i w tych
fusach... jest co posilnego, myślę, więc niech się gotuje razem, później
przecedzę, a ona smaku niema wcale, zje wszystko, aby tylko miękkie było.
Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że nie
tylko za pomocą takiego rodzaju oszczędności pomagała ona głodnym: wszystko, co
tylko zarabiała, wszystko, co dzięki swej pracy i zapobiegliwości oszczędzić
mogła, Hanusia oddawała biednym, a energija i skrzętność podwajały i tu jej
nędzne środki.
Powoli dowiedzieliśmy się i o innych jej
gościach. Bywał tu czasami i «Król», stały mieszkaniec oddziału waryatów przy
miejscowym szpitalu, gdy za dobre sprawowanie «smotritiel» szpitala wypuszczał
go na miasto. Hardy nawet w swej ciężkiej chorobie szlachcic nigdy nikogo nie
odwiedzał, jedynie Hanusia umiała zyskać jego względy i tylko jej udawało się
czasami nakarmić biedaka. Przychodził tu nieraz chyłkiem i «wolny obywatel»,
gdy w chwili upamiętania spostrzegał, że efemeryczną wolność swoją już ostatnią
koszulą opłacał. Bywali i inni.
Hanusia pracowała wtedy po nocach. Szyła,
reperowała, cerowała.
Nędza wszelaka, polska, russka i jakucka,
nędza tem straszniejsza, że dzięki zimnom okropnym potrzebująca zawsze i
odzieży i pokarmu w zdwojonej ilości — tuliła się pod opiekuńczą rękę biednej
kucharki, pracującej wtedy z zaparciem się matki, której marzeniem najbliższem:
w każdą wyciągnietą ręką, na każde żądanie, włożyć kawałek chleba.
***
Nieraz miałem wielką ochotę wejść do
kuchni, w czasie bytności tam ktoregokolwiek ze stołowników Hanusi, ale stanowisko
jej w naszym domu wstrzymywało mnie zawsze od zaspokojenia tej ciekawości.
Chcąc niechcąc, musiałem poprzestać na obserwacyach zdaleka.
«Jedwabna pajęczyna» przychodziła
regularnie codzień wkrótce po obiedzie. «Król» w ciągu dwóch miesięcy był tylko
trzy razy. «Wolny obywatel» ponieważ w zimie prawie nigdy nie pił, przychodził
zwykle w niedzielę. Być może, kiedyś dokładniej ich wam opiszę, teraz zaznaczam
tylko, że pomiędzy oberwańcami i żebraczkami, odwiedzającymi Hanusię, trójka ta
tworzyła arystokracyę, jakby stan osobny, szczególniej przez nią uprzywilejowany.
Któregoś dnia ku wieczorowi, gdy Hanusia zajętą była zwykłem poobiedniem myciem
naczynia, dostrzegłem, jak «Jedwabna Pajęczyna» pocichutku i ostrożnie wsuwała
się do kuchni.
Jeżeli «Króla» lub « Obywatela» łatwo
mogłem zrazić swą ciekawością, żebraczka jakucka z powodu mojej obecności
skrupułow żadnych, napewno, nie poczuje? pomyślałem i poczekawszy chwilkę, jak
można najostrożniej wsunąłem się za nią.
W stancyjce, przylegającej do kuchni
właściwej, Hanusia głośno cóś szorowała, w kuchni zaś, przed jasnym ogniem
komina, na ławce, tyłem do drzwi zwrócona, siedziała Jakutka
ze sporym garnkiem na kolanach.
Powoli, nie spiesząc się wcale, dojadała
ona swoją porcyę i tylko głośne mruczenie, podobne do, mruczenia kota,
zajadającego specyał, szczegolniej przypadający mu do smaku, staranne, prawie
kurczowe, obejmowanie garnka, podobne do tego ruchu charakterystycznego, z
którym dziecko obejmuje i zagarnia niespodzianie otrzymaną kupę łakoci,
wskazywały, że jest to jedzenie niezwykłe, że je tu człowiek i dziki, i głodny.
W miarę zbliżania się ku końcowi mruczenie Jakutki stawało się coraz głośniejszem, przerwy
pomiędzy jedną a drugą łyżką coraz dłuższe i gdy nareszcie łyżka dotknęła dna
garnka, żebraczka zabełkotała cóś niewy raźnie:
«...bert... bert... yczczygej...» [* Bardzo bardzo wyśmienite,
doskonałe.] zaledwie rozróżnić mogłem, ale cmokanie ustami, głośne
mlaskanie językiem i bez słów wybornie tłomaczyły myśli jakutki. Był to jednak
wstęp tylko.
Powoli, w miarę jak spożyty pokarm i ogień
komina rozgrzewać ją zaczęły, niezrozumiałe bełkotanie, wychodzące z zawiędłych
ust żebraczki, przechodzić zaczęło w dźwięki coraz wyraźniejsze, składając się
wreszcie w zwykłą improwizacyjną pieśń jakucką, którą usłyszeć tu możecie na
każdym kroku, zawsze i wszędzie spiewaną na jednę i też samą monotonną i smętną
nutę.
— Krzepnące członki moje rozgrzewa ciepło
smacznego pokarmu — głosem drżącym i słabym zanuciła Jakutka.
— I ogień kominka łatwo już wlewa błogie
życie w zastygłą krew moją.
Jakutka podniosła zamknięte powieki i
wychudłe, pomarszczone, żółte swe ręce wyciągnęła do ognia.
— I skostniałe palce moje poruszają się
teraz, jak w dnie wesołej młodości.
Jakutka zmrużyła oczy, wkrotce jednak znowu
nucić zaczęła.
— Ale nierozgrzał by mnie i nie ożywił
jasny płomień tit mas [* Drzewa modrzewiowego.].
— Dobry Aj
Tangara [* Wielki Bóg.], uchodząc przed mrokiem nocy, nie
zapomniał o mnie.
— I z dalekiego zachodu rzucił mi promień
srebrzysty.
— Promień jasny, srebrzysty — światło dni
moich.
— Światło dni moich...
Ociężałe powieki jakutki podniosły się
jeszcze, ale oczy, widocznie już snem zmroczone, wypowiedzały jej swą służbę. Jakutka przestała spiewać, tylko usta jej,
poruszając się chwilę bezdźwięcznie i mrucząc cóś niewy raźnie, wyszeptały raz
jeszcze:
— Anusia-kin,
kin minne... [*
Hanusia — słońce, słońce moje.]
***
Hanusia była już u nas ze dwa miesiące.
Zima miała się ku końcowi i słońce, oswiecając co raz jaśniejszym blaskiem
zasypane śniegiem przestrzenie, zwiastowało nam chwilę, oddawna przez nas
oczekiwaną. Rzeczbowiem w tem, że jakoś pod sam koniec jesieni odebraliśmy
wiadomość, że w miesiącu kwietniu nieodmiennie, a więc w zwykłym czasie
przylotu bocianów, jakkolwiek ptak ów zacny w ziemi nadleńskiej nigdy nie
przebywa, jeden z nich wyjątkowo zkąd należy wysłanym zostanie ze specyalną
misyą przyniesienia nam Jaśka małego. To też ze zjawieniem się pierwszych dni jaśniejszych
coraz częściej, coraz głośniej o przybyciu swego gościa mówić zaczęliśmy i w
rozmowach tych niemniej często, nie mniej głośno wspominaliśmy i o Hanusi.
W kraju, w którym brak uczciwej służby
europejskiej jest tak wielki, że ogromna większość chętnie znosi brud i
niechlujstwo Jakutek, aby tylko nie mieć do czynienia ze zdemoralizowaną służbą
europejską, rekrutującą się przeważnie ze zbrodniarzy, przysyłanych tu na osiedlenie
po wyjściu z. ciężkich robót, służąca, podobna do Hanusi, była nieocenioną, a
okoliczności, o których namieniłem, podnosiły jej wartość dla nas do stopnia najwyższego.
Mówiąc więc o spodziewanem powiększeniu naszej małej rodziny, wyznaczaliśmy
Hanusi poczesne miejsce wiernej i pewnej małego człowieczka dozorczyni, skrupulatnie
łowiliśmy każdy szlachetniejszy rys jej charakteru, ciesząc się, być może zbyt
egoistycznie, że ilość tych rysów z dniem każdym wzrastała.
Z myślą, że w przyjęciu i pielęgnowaniu
gościa naszego Hanusia będzie naszą najbliższą i najlepszą pomocnicą, zżyliśmy
się jak z rzeczą nie tylko naturalną ale i pożądaną, niezbędną; stosunki nasze
z nią były jak najlepsze; Hanusia, zdawało się, przyzwyczajała się do nas coraz
bardziej, stawała się nawet trochę weselszą.
Przygotowywując się więc do najrozmaitszych
ewentualności, nieprzypuszczaliśmy wcale, że przedewszystkiem spotka nas zawód
ze strony najbliższej: jak lawina zwaliła się na nasze głowy wiadomość, którą
nam Hanusia krótko i węzłowato, a więc widocznie po dobrym i długim namyśle,
wypowiedziała, że przy dziecku w niczem, nawet w najdrobniejszej rzeczy,
pomocną nam być może. Wszelkie dopytywania i nalegania pozostały bez skutku; na
wszystko odowiadała ona jednem i tem samem: «nie mogę», a gdym wreszcie jako
ostatniej broni użył argumentu, że my dwóch służących trzymać nie możemy,
Hanusia długo mięła fartuszek, długo stała przed nami w milczeniu głębokiem,
wzdychając ciężko, jak gdyby ciężarem wielkim przygnieciona, zanim odwróciwszy
się od nas, wyrzekła głosem drżącym:
— W takim razie ja u państwa dłużej nie
będę.
Była to niespodziaka dla nas bardzo
przykra, to też po krótkiej naradzie postanowiliśmy przychylić się do jej
żądania i wziąść niańkę do dziecka, ale i tu spotkaliśmy odmowę. Hanusia pod
żadnym pozorem nie zgadzała się nawet na dozorowanie niańki. Napróżnośmy jej tłomaczyli,
że dozorowanie takie będzie wyjątkowo wymaganem i to tylko do czasu, dopóki
niańki nie poznamy , wyczerpaliśmy wszystkie swe argumenty, a ona uparcie stała
na swojem.
— Przecież wtedy trzeba by było, z
początku, szczególniej, i dziecko przewinąć i być przy kąpaniu i w razie potrzeby
spać z niemi? — pytała.
— Naturalnie.
— Nie, nie mogę — odpowiadała stanowczo.
— Dlaczegoż u Pana Boga?
— Nie mogę — brzmiała ta sama odpowiedź.
— Ależ to kaprys ostatecznie — zawołałem
rozdrażniony.
— Nie, nie kaprys — wyszeptała Hanusia,
wybiegając z pokoju.
W pierwszej chwili, zbyt wyłącznie zajęci
poplątaniem naszych powszednich spraw i planów nie byliśmy w stanie zrozumieć,
a nawet i nie zastanawialiśmy się nad tem, o co jej chodzi? w ostatnich jednak
jej słowach dźwięczało tyle bólu, tyle rozpaczy, że mimowoli spojrzeliśmy po
sobie i straszne przypuszczenie wydało się nam tak pewnem, że i bez słow
zrozumieliśmy się dokładnie. Przykro nam było niezmiernie; Hanusia chodziła tak
smutna i zmieniona, że mówić z nią nie mieliśmy odwagi; że cierpi ona i cierpi
wiele, było to rzeczą zbyt widoczną. W milczeniu podawała nam obiad, w
milczeniu i pośpiesznie sprzątała ze stołu i później nie pokazywała się wcale.
Oczywiście trwać to długo nie mogło, aby jak najprędzej przerwać nieznośną
sytuacyę, postanowiliśmy całkowicie przychylić się do jej żądania i, uwolniając
ją od wszelkich obowiązków przy dziecku, przynajmniej na kilka miesięcy
pozostawić ją u siebie. Wieczorem tedy ze względu na zdrowie żony, miałem już
sam jeden wstąpić z nią w pertraktacye i zanieść jej, jak sądziliśmy, radośną
nowinę, że zgadzamy się na wszystkie jej żądania.
***
— I czy to nie wstyd pani porzucać nas w
tak ważnej chwili? — pytałem, wchodząc do kuchni. Hanusia siedziała przy stole,
na którym paliła się świeca łojowa, ale choć pytanie swe wypowiedziałem dość
głośno, odpowiedzi nań nie usłyszałem. Pomimo tak nieobiecującego początku
podszedłem do stołu i, siadając na drugim krzesełku spoj rzałem na nią.
Siedziała ona, nieruchomo i wspierając
głowę na ręku, patrzyła na migotliwe światło świecy; gruby kopeć na knocie
świadczył, że już dość długo tak ona siedzi; twarzy jej, zakrytej ręką z mojej
strony, niewidziałem, usiadłszy więc, powtórzyłem znowu swe pytanie. Usunąwszy
rękę, Hanusia odsłoniła twarz swoją tak zbladła i tak silnie zmienioną, że
zląkłem się nie na żarty, zapomniałem o swem pytaniu i dotykając jej ręki «Co
pani jest»? zapytałem.
Hanusia drgnęła, ale nieruchomo sterczące
jej oczy utkwione teraz we mnie, nie zmieniły swego wyrazu, nie ożywiły się
choćby na jedno mgnienie.
— Co pani jest? zapytałem więc z
naleganiem? Czy myśmy panią czem obrazili, proszę powiedzieć otwarcie, ja
właśnie przyszedłem pomówić o tem i targnąłem ją silniej za rękę.
— Nie wiem, odpowiedziała mi wreszcie,
otrząsając się jakby ze snu obudzona, — niewiem, co się ze mną dzieje — powtórzyła
po cichu.
Zacząłem jej wtedy wyrzucać, że tak drobnym
sprawom nadaje wagę tak wielką, tem bardziej, że wszystkie te troski są
przedwczesne, gdyż ostatecznie zgadzamy się utrzymać ją i nadal i niańkę dobrą
wyszukamy i powtórzyłem wszystko, com mógł jej w tym względzie powiedzieć,
wyjaśniając obszernie, dla czego na jej odejście zgodzić się nie możemy.
Słuchała mnie ona bardzo uważnie, ale w
miarę tego, jakiem mówił, jak mnie rozumieć zaczynała, że aby ją utrzymać zgadzamy
się na pewne, w naszych warunkach dość znaczne ustępstwa, smutnieć mi coraz
widoczniej zaczęła, ciepienie, rozlane na jej twarzy, przechodziło w jakiś
strach niepojęty i to, com sądził, że sprawi jej radość prawdziwą, widocznie
zadawało jej ból wielki: budziło w niej trwogę, do przerażenia dochodzącą.
Bez wątpienia, stałem przed taż samą
zagadką, o którą kiedyś tak haniebnie potknął się mój scartabellus i opowieść i
ego żywo zarysowała się w mej pamięci.
Rzeczywiście, pod koniec mojej mowy Hanusia
nie słuchała mnię już wcale i gdym skończył, opanowana całkowicie przez swe
własne myśli, wyszeptała, więcej sobie niż mnie, odpowiadając: „O, mój Boże
jakzem ja nieszczęśliwa”. Zacząłem ją wstydzić że z muchy słonia robić zaczyna,
ale Hanusia nie dała mi skończyć.
— Czyż nie nieszczęście, tłomaczyła mi
poruszona, kto mnie tylko przytuli, kto mnie przygarnie do siebie po ludzku,
złem każdemu odpłacić muszę? — i składając ręce jak do modlitwy ciągnęła z
błaganiem: „Jeżeli Boga kochacie, ludzie drodzy, nie gniewajcie się na mnie,
ale tak jest, że ja i u was teraz być dłużej niemogę, ja wcale nie mogę zostać,
mówiła z jakąś rozpaczliwą mocą, choćby państwo i drugą wzięli, bo ja tylko tak
powiedziałem, ja myślałam, że państwo nie zgodzą się na to i każą mi odejść, a
wy? O mój Boże wielki, co pomyślicie teraz o mnie? Za przytułek tak odpłacić
muszę... Ale ja nie mogę, nie mogę, Bóg wielki mi świadkiem, nie mogę”... z
trudnością dociągnęła Hanusia i łkanie tłumione przerwało jej mowę.
Zacząłem ją uspokajać, tłomaczyć, jak
mogłem i umiałem, że i tego ostatecznie za złe jej nie weźmiemy, jeżeli nawet
wcale nie zostanie, niech się więc teraz uspokoi, nie może pozostać, to trudno
«w każdym razie, kończyłem, wierzymy szczerze, że gdyby pani mogła, to została
by u nas i za odejście zapewniam, żalu mieć nie będziemy».
Radość przelotna oświeciła jej twarz
stroskaną.
— Więc państwo nie będą się gniewać na
mnie? zapytała patrząc na mnie z taką naiwną wdzięcznością, jak gdybym
wyświadczył jej dobrodziejstwo największe.
— Ależ naturalnie.
— I wierzą mi, że gdybym zostać mogła, to
bym została?
— Wierzymy najzupełniej.
Hanusia rzewnie zapłakała.
Z początku płacz ten wydał się mi
naturalnym: ale radość, która przelotnie z poza łez błysła mi na jej twarzy znikała
prędko, płacz rzewny i spokojny przechodził w ciężkie łkanie wewnętrzne, na
twarzy znowu wybijać zaczęły cierpienie i trwoga.
Zmęczony tedy całą tą sprawą, widząc, że
nie trafię z nią do ładu, postanowiłem dać pokój wszelkim rozmowom i
powiedziawszy jeszcze słów kilka, ruszyłem ku drzwiom. Hanusia jednak z
niezwykłą żywością zerwała się z krzesełka i zagrodziła mi drogę. Dziwna ta
kobieta stała teraz przede mną zupełnie przeobrażona: łzy znikły, oko suche
ogniem gorzało; słowa jej rwały się i plątały, ale myśl, która ją opanowała
przebijała ze słów tych wyraźnie.
— O, mój panie drogi, wołała ona, to
zagradzając mi rękami drogę, to wyciągając je ku mnie błagalnie — niech pan tak
nieodchodzi ode mnie. Straszno mi znowu. Boję się teraz znowu — szeptała, po
wodząc wokół rozszerzo nym wzrokiem. Jeżeli Boga kochacie, panie drogi,
darujcie mi, że ośmielam się tak mówić, ale jeżeli pan tak odejdzie, będzie to
straszna kara dla mnie. Co wy pomyślicie o mnie? Niech pan tak nie odchodzi ode
mnie. Straszno mi, Boję się samej siebie. Wszystkiego się boję, panie jedyny.
Ja oczu teraz nie śmiem na was podnieść, ale boję się tak zostać, boję się!
Krzyknęła, padając na kolana i przychylając się do nóg moich.
— Jeżeli Boga kochacie, zlitujcie się nade
mną — jęczała, ratujcie mnie, bo ja bardzo nieszczęśliwa... ja wielka
zbrodniarka...
Tylko na twarzy dziecięcia, dręczonego
nieludzkiemi wymaganiami starszych, zobaczyć możecie ów wyrazniemego
przerażenia, ktory zapanował na twarzy Hanusi. I jak owo dziecię osierocone,
nękane przez opiekunów nieludzkich, dopóki pod grubym pancerzem przewrotności i
spodlenia nie zatraci w sobie czystych popędów człowieczych, z wiarą wyciąga
ręce do każdej twarzy przyjaźnie uśmiechniętej, — tak i Hanusia z wiarą, jeszcze
w jej duszy niewygasłą, błagała, jak o łaskę największą, o kroplę współczucia,
widząc w niem ratunek jedyny, i jak ów człowiek tonący, nierozważnie chwytający
brzytwę ostrą, aby zginąć tem bezpowrotniej, chwytała się oburącz za litość, za
współczucie dla niedoli, które były i długo jeszcze zapewne będą — ową brzytwą
nierozważnie przez nieszczęśliwych chwytaną.
Szczerze więc żal mi jej było. Ale czego
ona tak się boi! Co ją tak straszy, jak i czem jej pomódz mogę? myślałem
zakłopotany i myśli swe głośno wypowiedziałem.
— Wszystkiego się boję — szeptała Hanusia —
wszystkiego powtarzała, z nieopisaną trwogą, oglądając się wokół. — Ale wy mnie
nie przeklniecie! — błagała mnie, znowu wyciągając do mnie ręce. Ja dla was
cudza przecie? Ja wam nic złego nie zrobiłam, jabym, jak pies, do końca życia
wiernie wam służyła, więc wysłuchajcie mnie teraz! — — —
...O,
mój Boże jedyny, pomóż mi.
O, mój panie, ja nie wiem, jak was prosić,
że byście nie odepchnęli mnie teraz? Pani drogi! Jacenty za to mnie wypędził,
żem mu powiedzieć niechciała, kto ja? Ale ja chciałam mu powiedzieć, życiem bym
za to nałożyła, żeby módz mu powiedzieć wszystko, ale ja prawa niemam na to,
jęczała żałośnie, ja w niczem sobą rozporządzać nie mogę. Jestem jak nieme
stworzenie, co o sobie przemówić nie może... Wiec zlitujecież się nade mną.
Żebym ja siłę miała, żebym rozum miała, nie
uciekałabym do dobrych ludzi, byłabym tam, gdzie mi Bóg miejsce wyznaczył,
znosiłabym i pogardę ludzką w pokorze. Ale tam ciężko... bardzo ciężko — skarżyła
się z bólem wielkim — jabym tam ręce na siebie nałożyła, jak już nakładałam,
kiedy w mocy złego byłam, a zabijać się, przecie grzech taki wielki, jak i
zabijać, prawda, panie? — pytała, łzy ocierając. Zagubiłabym juz wtedy duszę na
wieki, a ja muszę żyć, dopóki Bóg wielki tego zechce.
Teraz straciłem głowę; niewiem co robić z
sobą, ale muszę wszystko powiedzieć.
O mój
Boże! kiedy Jacenty wypędzał mnie od siebie, ja żal nawet czułam do niego, bo
niewiedziałam nierozumna, że to opatrzność boska czuwa nade mną, bo co jabym
nieszczęśliwa robiła, gdyby on powiedział mi kiedy, że weźmie mnie za żonę,
mnie «niepomniaszczą», że o nic pytać mnie niechce? Musiałabym mu wtedy wszystko
powiedzieć i zagubiłabym i jego duszę niewinną. Ale wy, drodzy ludzie, dla mnie
obcy, dla was wszystko jedno: kto — ja? To was nie hańbi przecie, żem u was
służyła? Ja pójdę od was, ale wysłuchajcie mnie teraz... Ja was nie z własnej
woli porzucam...
***
Gdy
nareszcie Hanusia uspokoiła się trochę i usiadła na krzesełku, była ona tak
wstrząsniona postanowieniem, które, może najniespodzianiej dla samej siebie,
pod wpływem chwili powzięła, że obawiać się zacząłem, jak ona zniesie i czy w
ogóle jest ona teraz w stanie znieść wyznanie całej prawdy o sobie, jeżeli sama
myśl, samo przygotowanie się do tego wyznania poruszały ją tak głęboko.
Siedzała ona teraz przedemną do siebie
niepodobna.
Jak wyniosły nasz białodrzew, gdy przed
późną burzą jesienną krótki poryw huraganu wstrząśnie nim aż do posad, traci
odrazu liści tysiące i gdy ścicnnie poryw gwałtowny i cisza nastanie chwilowa,
drzewo rozłożyste, gęstą zielenią jeszcze przed chwilą umajone, świeci
obnażonymi konarami, okazując swą niemoc przed żywiołów potęgą, stoi przed
zbliżającą się nawałnicą bezsilne, z przestrachu oniemiałe, tak Hanusia
huraganem uczuć wstrząśniona, siedziała teraz przede mną niema i bolejąca.
Drżało przed burzą całe ciało nieszczęśliwej, zwisła bezsilnie jej głowa
stroskana i gdyby nie ciężki jej oddech, nie gwałtownie rozszerzone źrenice,
trudno byłoby domyślić się, ile uczuć bolesnych pierś tę rozsadza, ile myśli
ciężkich głowę tę przytłacza do dołu.
I patrzyła ono na niewidome rany duszy
swojej źrenicą zczerniałą, jak i toń wodna w noc ciemną nie czernieje i jak owo
drzewo, z liści ogołocone, wichrem potężnym do podstaw wstrząsnione, stoi
drżące przed potęgą żywiołów rozpasanych, stała i ona przed burzą, w jej duszy
powstającą, skulona, drżąca i osłabiona i burzy tej wstrzymać ani siły, ani
woli, już niemiała. Znikły one wobec przszkody może urojonej i zwierzę
towarzyskie, choć nielitościwie przez stado ludzkie tratowane, biegło znowu ku
temu stadu z duszą otwartą.
Poco? pytała myśl natrętna. Po co, po co?
pytała coraz natarczywiej.
***
W surowej ziemi nadleńskiej, wśród ludności jakuckiej, zkądinąd bardzo łagodnej,
istnieje taki barbarzyński zwyczaj:
«Nieszczęśliwego konia (opowiada badacz
stosunków miesjcowych) skazanego w zimie na zabicie, wprowadzają do jurty, w
której zbiera się cała rodzina gospodarza i wielu sąsiadów dla udziału w tak
ważnej sprawie, ważnej dlatego, że każdy nietylko naje się na cudzy koszt, ale
i otrzyma jeszcze kawałek mięsa w podarunku. Komin pali się jasno, a gdy konia,
po związaniu mu nóg i przyciągnięciu ku nim głowy zwalą na ziemię, widzowie
stają na ławki i stołki. Jakut rzeźnik, nie zabijając konia, rozpruwa żywemu
zwierzęciu po tak zwanej białej linji brzuch, na ćwierć łokcia lub więcej i
rozpruwszy, zasuwa gołą rękę w rozpruty brzuch zwierzęcia i szuka, nieraz długo
szuka, żyły wrotnicą zwanej (vena portarum). Znalazłszy, ciągnie ją silnie do
góry, dopóki nie pęknie. Spływającą wtedy krew ciepłą zbierają w naczynia i
piją. W męczarniach koń zdycha pół godziny lub i dłużej. Jak zaś srogie są
męczarnie taką śmiercią zadawane, można sądzić ze słów samych Jakutow, którzy
powiadają, że koń wówczas płacze łzami, jak człowiek i stękając rży głosem źrebięcia».
Tyle jest słów męża uczonego o
barbarzyństwie jakuckiem.
Ilekroć razy jednak przypomnę sobie z jaką
odrazą, ze wszelkich cech litości wyzutą, spotykamy ludzi już swem zewnętrznem
pohańbieniem najsurowiej ukaranych, już w ciężką niedolę na długo pogrążonych,
ludzi, którzy już często nic okrom prawa na litość nie mają, którym ową litość
my sami i głośno w swych prawach, i wierzeniach, i pocichu w swych sumieniach
codzień uro czyście gwarantujemy, aby codzień i przed Bogiem, i prawem, i własnem
sumieniem kłam swym obietnicom zadać — ilekroć razy przypomnę sobie to wszystko
— wydaje się mi zawsze, że społeczeństwa ludzkie w rozwoju swych uczuć humanitarnych
podobne są jeszcze do owego tłumu jakkolwiek głodnych ale i dzikich zarazem
ludzi, co żądni pokarmu, widząc łzy, z oczu niemego stworzenia płynące, nie
czują i nie rozumieją ani wielkości bólu, który te łzy wyciska, ani też tego,
że bólu owego oni sami — sprawcami najbliższymi.
IV.
Wątpię czy istnieje na świecie instytucya,
oparta na głębszej psychicznej znajomości człowieka, niż spowiedź.
Prawda, wypowiedziana tak krótko i dobitnie
przez filozofa greckiego, została po mistrzowsku zrozumianą przez Ojców Kościoła.
Tylko przez spowiedź «zwierzę towarzyskie» i w najniższych swych warstwach, i w
najbardziej wydziedziczonych sferach, ma prawo dochodzić swego człowieczeństwa.
Jeżeli zważymy, że prawa tego nikt już
nigdzie nie odrzuca, że o prawie podobnem nikt nigdzie nie wątpi, to,
zastanowiwszy się nad tem, przyznać musimy, że jest ono potężną moralną
zdobyczą wydziedziczonych.
Człowiek starożytny, posiadając wiele
arcypięknych praw, był jednak w tym względzie bardziej upośledzonym. Trzeba
było być Prometeuszem, aby uzyskać możność do wołania w obec martwej przyrody:
«góry, wichry i gromy, patrzcie krzywda się mi dzieje»! Ale i Prometeusz mógł
się tak skarzyć nie inaczej, jak wydany na łup sępom i krukom, przykuty do
skały niebotycznej.
Dziś prawo to posiada cały swiat
chrześcijański; je żeli jednak tak się stało, jeżeli z prawa tego świat ów w
osobie swych najnieszczęśliwszych przedstawicieli pełną dłonią czerpie otuchę,
i krzepi się, i uszlachetnia duch ludzki, choć słabnie i wyniszcza ciało, stało
się tak, dzięki temu, mianowicie, że potężna ta instytucya oparła się w swym
rozwoj a na najbardziej naglącej, najbardziej palącej potrzebie
wydziedziczonych: oprócz aktu samooskarżenia się i skruchy dopuściła i akt
oskarżenia.
Zasługą Ojców Kościoła jest wielką, że w
danym razie pominęli mniemania takich nawet powag, czystych duchem, jak Tomasz
Kempijski, wedle którego «cała wymowa żałującego za grzechy winna się zawierać
w żalu za owe grzechy, a nie w określaniu takowych».
Zasługa ojców świętobliwych jest tem
większą, że mniemanie Tomasza Kempijskiego ma za sobą wszystkie pozory prawdy.
Są to jednak tylko pozory, słowa bowiem powyższe są prawdziwe ale w
zastosowaniu do bardzo niewielkiej garstki wybranych ludzi. Do ludzi, którzy
nie tylko wielokrotnie za grzechy swe żałowali, ale, żałując, mieli czas i
możność przekonać się, że w walce z pokusami wola ich nie ulegnie, że głodni,
nie ukradną, policzkowani — drugą twarz nastawią, krzywdzeni — tylko nad
krzywdzicielami, jak Chrystus nad Jeruzalem — zapłaczą.
Takim czystym człowiekiem był Tomasz
Kempijski i wielki znawca duszy ludzkiej zapisał słowa powyższe, biorąc
przykład z siebie.
Na świecie szerokim pośród zwykłych
śmiertelników dzieje się inaczej i ideał spowiedzi chrześcijańskiej — spowiedź
głośna — mógł się utrzymać tylko w pierwszych wiekach chrześcijaństwa.
Wtedy wszyscy nawracani przez sam akt
nawrócenia się stawali się czystymi. Wszystko poprzednie, wszystko złe mogło
być wyliczanem, recytowanem, bez żadnych określań; im człowiek był gorszym tem
lepiej, tem większą łaska Boska, otwierająca oczy zatwardziałemu grzesznikowi.
Oskarzano się więc głośno, publicznie i żądanie Tomasza Kempijskiego wówczas
mogło być najszerzej uwzględniane. Czy jednak nie oskarżano i wtedy?
Oskarżano, ale pośrednio, oskarżano cały
świat pogański.
Gdy runął ów świat — widoma i najbliższa
przyczyna upadku człowieka — słabość ludzka zapewne co raz wyraźniej występować
zaczęła przedewszystkiem na spowiedziach głośnych. Grzesznicy i zbrodniarze,
przyznając się do występku, zaczęli pleść duby smalone i o tem, co wcale do
rzeczy nie należało.
Zaszła wtedy w nowej instytucyi reforma
bardzo doniosła: spowiedź głośna zamienioną została na spowiedź cichą.
„Góry, wichry i gromy, patrzcie krzywda się
mi dzieje”! wołał kiedyś głośno Prometeusz i nikomu do głowy nie przychodziło
zabraniać mu owego krzyku. «Boli go, dlaczegoż więc krzyczeć nie miałby»?
rozumował Olimp dobrodusznie. Krzyczał więc głośno Prometeusz, a wichry i burze
rozniosły jego skargi żałosne i, jak wiemy, sprawa skończyła się dość
skandalicznie.
Był to jednak wypadek, że tak rzekę,
oderwany. Świat starożytny wydał tylko jednego Prometeusza. Jeżeli jednak
wtedy, bez względu na przyzwoitość otoczenia, skutek okazał się dość
niepożądanym, cóżby się stało z ludzkością, gdyby każdy oberwaniec zaczął
korzystać z prawa, z którego w starożytności korzystał wyjątkowo jeden
człowiek, gdyby każdy otrzymał prawo zawodzenia swych skarg i żalów głupich?
W stosunkach ludzkich, zapanowałby chaos, a
najważniejszy warunek spowiedzi — szczerość, byłby wystawionym na najcięższą
próbę.
Mądrość Ojców Kościoła, kunsztownie
pogodziła humanitarne dążenia chrystyanizmu z wymogami przyzwoitości
społecznej.
Rzeczywiście, wtedy gdy jeden Prometeusz
narobił kiedyś swym krzykiem nie mało rwetesu na świecie, dziś, codzień
miljony, jakkolwiek nie Prometeuszów, aleć zawsze żywych ludzi, skarży się na
los swój i, znalazłszy żądaną pociechę, odchodzi w skrusze i pokoju.
Krzywdy ludzkie, łzy sieroce stają się
wiadome tylko jednemu Bogu; a my, zasypiając, spokojnie powtarzać możemy i jak
maryonetki drewniane codzień powtarzamy «... i odpuść nam nasze winy»...
W obec naszego stosunku do ludzi winnych
często, ale już ukaranych, a więc już bardzo nieszczęśliwych, wobec tego
jednego tylko stosunku, słowa powyższe są świętokradzkiem najgrawaniem się z
najwznioślejszych zasad chrystyanizmu, zbrodniczem urąganiem zasadom wszelkiej
moralności.
Jak więc ja przyjmę jej skargę serdeczną? —Czym
godzien zaufania, którem mnie ta nieszczęśliwa darzy? Czy będę mógł sumiennie
spełnić obowiązek, którego poczucie nawet, zwaliwszy go oddawna na Boga,
zupełnieśmy w sobie zatracili? Czy będę mógł być dla niej bratem i nie warknę
jej, jak każdy kundel, stojący na straży naszej moralności zdawkowej, warczeć
umie: «wszakżeś ty zbrodniarzem»?.. myślałem, patrząc na Hanusię i myślałbym
długo jeszcze, gdyby, zaczynając swą spowiedź, nie przerwała mi ona tych
rozmyślań.
***
...Nazywam się Maryja Bijska — zaczęła
Hanusia — jestem z miasteczka Dąbrowy. Ojciec mój, jak i dziadek także, był
ślusarzem, bo wszyscy mieszczanie dąbrowscy zdawien dawna ślusarstwem się
zajmowali. Ojciec w szkołach był i cztery klasy skończył, chciał i dalej się
uczyć, ale że jeden był u dziadka, więc dziadek nie pozwolił i wziął go do
rzemiosła. Dziadek poważanie wielkie miał w naszem mieście, a w życiu surowy
podobno był niezmiernie.
Takim też był i mój ojciec nieszczęśliwy.
Dla siebie, dla swoich surowszy był, niż
dla obcych; kiedy bywało czeladnikowi i to i drugie przepuści, brata, choć on
jeden był u ojca, nic nie dąruje.
Ojciec był zamożny, nawet bogatym go
nazywali, ale brata także, gdy skończył cztery klasy, wziął do dom i w kuźni, a
później i przy warzstacie postawił. Brat, mając lat ośmnaście, zaziębił się i
umarł.
Po jego śmierci ojciec i kuźnię i warsztat
zamknął, czeladź i terminatorów oddalił, i smutno, i głucho zrobiło się u nas.
Ja wtedy dopiero sześć lat skończyłam, ale
kiedy już podrastać zaczęłam, ojciec uspokoił się trochę i matka coraz częściej
namawiać go zaczęła, żeby znowu i kuźnię i warsztat otworzył, ale ojciec ani
słyszeć o tem nie chciał. I coż to za warsztat będzie, przy którym sam gospodarz
nie stanie — mówił zawsze — dokołaczemy więc już tak do końca, chyba kiedy oto
Marylka dorośnie a kowal albo ślusarz jej się trafi, wtedy może jeszcze i nam
młoty choć przed śmiercią zadzwonią. — — —
— Oj zadzwoniły ci ojcze drogi, ale kajdany
dziecka wyrodnego... zawiodła z bólem Hanusia, przerywając na chwilę swe
opowiadanie...
...Dziewięć lat miałam, kiedy do szkółki
chodzić zaczęłam, nauczyłam się tam czytać i pisać, i arytmetyki trochę. Ojciec
na tem chciał skończyć, ale wtedy właśnie córka jednego obywatela założyła u
nas pensyę, więc choć tam i nie wiele więcej uczyli, niż w naszej szkółce, w
której i chłopcy i dziewczęta uczyli się razem, ale wszyscy zamożniejsi
odbierali dziewczyny ze szkółki i oddawali na pensyę. Zrobiła to samo i matka.
Nawet po francuzku tam się uczyłam.
Ojciec nie chwalił tego, ale kiedy matka
nie posłuchała go i posyłać mnie tam zaczęła, pilnował teraz, żebym w domu do
każdej roboty potrochu się przyzwyczajała.
Robiłam więc wszystko, choć i służące były,
podłogi myłam i ziele dla świń rwałam, ale robota ta zawsze była więcej zabawą.
Niemałom ja nad tem przemyślała czy mnie co
zgubiło, czy też zła i grzeszna byłam z urodzenia, ale sama nic dociec nie
mogę.
Bo choć ojciec był zamożny, mnie to wcale
nie obchodziło, nigdym nad tem nie myślała czy ja będę bogata, czy biedna i
gdyby nie to, że przypadkowo do wiadywałam się o tem, to i do dziś nie
wiedziałabym czy ojciec miał majątek, czy nie. Pensya tem bardziej zepsuć mnie
nie mogła, bo ja sama jeżeli i miałam chęć do niej, to chyba dlatego tylko że i
tańczyć nas tam uczyli i robót ładnych, ale we wszystkiem innem naszą szkołę zawsze
wolałam. Tam i dziewczyny i chłopcy uczyli się razem i bawili się też razem, a
za zabawami temi w ogień bym poleciała. To była wtedy największa zaguba moja. Nic
nie pamiętam, bywało, o swiecie bożym zapomnę, kiedy zobaczę, jak grają w
piłkę, w zająca, w chowanego.
Teraz widzę, że i na pensyę matka oddała
mnie dlatego, że myślała, iż przez to prędzej się upamiętam, prędzej odzwyczaję
się od ciągłego latania z chłopcami.
Ale nic to nie pomagało, Nieraz dopóki
mniejsza byłam i pobiją mnie, i w błocie wywalają , ale choć z płaczem odejdę,
na drugi dzień znowu toż samo. Bo choć lubiłam się bawić w ogóle, przepadałam
za zabawą z chłopcami ze szkółki naszej. Oni bawili się zawsze inaczej niż
dziewczynki, zawsze lepiej, weselej. Tyle tam zawsze u nich krzyku, smiechu i
radości.
— «Łapaj»! krzyknie bywało Józek, co rej
wodził na naszych zabawach, a we mnie aż się zatrzęsie wszystko, zdaje się,
dusza ze mnie wyskoczy, drżę cała i lecę wtedy na oślep. Rów — nie rów, błoto —
nie błoto, — nic już nie widzę, o jednem myślę, żeby nie zostać na końcu, bo
ośmieją mnie wtedy, wypędzą, ale jeżeli dolecę pierwsza albo złapię kogo, a
Józek głośno mnie pochwali i do nowej zabawy narówni z chłopcami postawi, to
już nie zamieniłabym tego na najlepsze rzeczy na świecie: na bajki
najstraszniejsze, na pierniki najsłodsze.
Dziką kozą mnie wtedy przezywali i dziką byłam
prawdziwie. Co już matka za mną nie robiła, ile postów za mnie nie wypościła,
na ile odpustów mnie nie ofiarowała? Wszystko napróżno.
Latem było ze mną mniej kłopotów, biegałam
z dziewczynkami do kąpieli, do lasu po jagody, do leszczyny po orzechy. W zimie
gorzej było; nawet na ślizgawkę latać zaczęłam. Staw był daleko za miastem,
duży i szeroki i jak zamarznie, jak jedna tafla szklanna, jak polecę tam bywało,
zapomnę o wszystkiem i o poprawie swojej, i o matce, i o gniewie ojca.
Nie było psoty, do której bym chłopcom sama
się nie naprosiła: na najdłuższych żerdziach, na których i chłopcy nie wszyscy
hustać się mogli, na najwyższych płotach się huśtałem i po gzymsach w środku
cały kościoł nieraz obchodziłam, nawet łyżwy swoje miałam.
Matka płacze bywało, gdy mnie odnajdzie
gdzie za stodołami w kupie chłopców zaszarganą, zabłoconą. Kryje, żeby ojciec
mnie wtedy nie zobaczył, bo choć na oko nigdy się on bardzo nie gniewał, ale
jak się nachmurzy, jak powie surowo słów kilka, matka długo chodzi potem jak
struta. Więc i mnie, kiedy z matką idziemy, serce zamiera ze strachu,
przyrzekam wtedy poprawę, ale na drugi dzień, jak tylko dzieci zobaczę, znowu o
wszystkiem zapomnę. Zła widać byłam.
W domu prawda byłam i posłuszna, i
pracowita i, co ojciec najbardziej lubił, nigdym nie kłamała; żebym nie
wiedzieć co zrobiła, nie wiedzieć gdzie latała czy z chłopcami puszczać żydom
kota do bożnicy, czy do cudzego sadu po agrest i porzeczki, powiedziałem
zawsze, ale też i na tem wszystko się kończyło; usłyszę śmiech, zabawę i znowu
o wszystkiem zapomnę.
Tak syło do lat trzynastu bezmała. Wyrosłam
duża, jak matka prawie i choć byłam niezmiernie chuda, byłam tak mocna i
zdrowa, że z pomiędzy chłopców rówieśników tylko jeden Józek mógł mi dać radę.
Wtedy właśnie w życiu mojem zaszła pierwsza zmiana.
Zdarzyło się, że na jednej z wojen,
urządzanych przez chłopców miejskich, któregoś z nich tak nieszczęśliwie
uderzono kamieniem, że chłopiec wkrótce umarł. Wszystkich w mieście obeszło to
bardzo, a ojciec, dowiedziawszy się, że i ja tam byłam i nawet z dobrym sińcem wróciłam
do domu, rozgniewał się na mnie tak, jak się jeszcze nigdy nie gniewał, nawet
uderzył mnie wtedy.
Na
drugi czy na trzeci dzień potem była niedziela. Po powrocie z kościoła już
siadaliśmy do stołu, kiedy ojciec zawołał mnie do siebie i kazał powiedzieć, co
ksiądz mówił na kazaniu? Niewiedziałam. A dla czego niewiedziłam, sama i do
dzisiaj niewiem. W kościele się nie oglądałam, nabożeństwa pilnie słuchałam,
ale jak z tymi figlami, jak z tą lataniną kiedy i sama nieraz nie wiedziałam, w
jaki sposób wyleciałam z domu pomiędzy dzieci do chłopców, tak i w kościele
także.
Słucham bywało nabożeństwa lub kazania i
modlę się szczerze do Boga, żeby mi dał pamięć na przestrogi rodziców i rozum
większy, proszę swego anioła stróża o pomoc i opiekę, zdaje się, żadna zła myśl
do głowy mi nie przychodzi i przyjść nie powinna, ale podniosę oczy czy tak na
ołtarz, czy w czasie podniesienia i spójrzę niespodzianie na obraz jaki albo na
chorągiew którą i odrazu przepadnie, jak kamień w wodzie, i modlitwa moja i pamięć
moja.
Na chorągwi, stojącej przy ławce, w której
matka siadała, był namalowany święty Wojciech, ale spojrzę, bywało i czy mi w
oczach się mieniło, czy złe już i wtedy mnie oplatało, bo spojrzę i śmiech
pusty ogarnie mnie od razu, taki... daruj mi, Boże wielki, głupotę dziecinną,
taki dziwny, taki... śmieszny ten święty Wojciech na chorągwi. Twarz odęta,
czerwona, nawet z nosem czerwonym, jak dwie krople wody podobna do twarzy pana
Kopytkowskiego, szewca, naszego siąsiada, co po tygodniach całych, bywało,
poniedziałkuje i brewerye w domu wyprawia. Zapominam wtedy o wszystkiem. Zmrużę
oczy, włożę mu w myśli, na głowę czapkę z połamanym daszkiem i przekręcę na
ucho i śmiechu już utrzymać nie mogę, bo nawet zabawa taka u nas była: w państwa
Kopytkowskich.
Więc śmiać się głośno zaczynam i śmieję się
dopóki matka zawstydzona nie spojrzy na mnie z wyrzutem lub nie trąci mnie pod
ławką.
Na co nie spojrzę, czego nie zobaczę,
dziwne myśli przychodzą mi do głowy.
Ot w wielkim ołtarzu Wniebowzięcie
Najświętszej Panny, u nóg Matki Boskiej cała chmura aniołków wisi w powietrzu,
ale spojrzę na ołtarz, a złe jakby czekało na to, podsuwa mi myśli swoje;
zapominam o modlitwie, trącam matkę i pytam się pocichu: Jak mogą takie
tłuściutkie aniołki utrzymać się na skrzydełkach, które i u kacząt nawet są
większe? I tak bez końca.
Matka nie wie, co robić ze mną. Było i tak
raz nawet, a wtedy dziewięć lat miałam, kiedy w kościele w czasie kazania, gdy
cicho było, jak makiem zasiał, ja głośno śmiać się zaczęłam. Ksiądz mówić
przestał, dziada zawołał i mnie z kościoła wyprowadzić kazał.
Więc i na tem kazaniu, w tę Niedzielę,
kiedy mnie ojciec do siebie zawołał, nie wiedziałam, choćby słowa jednego z
tego, co ksiądz mówił.
Ojciec nie gniewał się, ale dał mi żywoty
Świętych Panskich i «ot, mówi, kiedyś się nie modliła w kościele, pomodlij się
w domu, przeczytaj żywot świętej Barbary kilka razy, a wieczorem, coś
przeczytała, opowiesz».
Była to pierwsza niedziela, którą od czasu,
jak zapamiętam, w domu przesiedziałam. Nie umiem tego opowiedzieć, co się ze
mną od tej niedzieli zrobiło, ale choć długo jeszcze ciągnęło mnie na podwórze,
na łąkę, do dzieci, już teraz i sama choć nie często opamiętać się mogłam, i z
poza domu nieraz już i bez szukania wróciłam. Żywoty swiętych już i sama
czytywać zaczęłam i myśli inne coraz częściej zaczęły mi przychodzić do głowy.
Dawniej, bywało, przypadnę do łóżka, to i
pacierza zmówić nie zdążę i klęcząc, przy łóżku zasypiam, teraz zaś położę się,
rodzice dawno już zasną, a mnie aż głowa zagore od tych myśli, co rojem mnie
obsiądą. Boję się czegóś; straszno mi, czuła widać dusza moja, co ją czeka, a
może i anioł stróż ją ostrzegał, dopóki rozgniewany nie opuścił mnie
zupełnie...
I łzy matki stają mi przed oczyma i smutek
wielki ojca, gdy, wspominając smierć brata, skarży się ludziom bywało, jak
ciężko Bóg wielki osierocił go na starość. Czy ja nie jestem dla niego
dzieckiem rodzonem? myślę, ale, gdy się zastanowię nad tem, jakiem ja dzieckiem
dla niego, rzewnie zapłaczę nad sobą. Jak szczenię uciekam od rodzicow, nigdy
nie pomyślę o nich, puste figle tylko mi w głowie, kiedy inne dzieci przecie
już ciężko pracują w tym wieku?..
Prawda, że ojciec nie rozmawia ze mną
wieczorami, jak z Kostusiem rozmawiał; niechodzi ze mną, jak z nim chodził; nie
opowiada mi różnych ciekawych rzeczy, jak jemu opowiadał, a matka, zawsze
zajęta gospodarstwem, niema i czasu na to, ale czyż to nie moja wina, że nie
staram się zasłużyć na miłość jego? Mnie tylko głupie myśli przychodzą do
głowy, i o nic nigdy nawet i zapytać nie umiałam. Matka nawet bała się, kiedy
ja przy ojcu o co się pytałam, bo pytałam bez namysłu o wszystko, co mi do
głowy przychodziło. „Dla czego panna młoda przysięga posłuszeństwo, kiedy niewiadomo,
kto kogo słuchać będzie?” Zapytałam przy obiedzie, kiedy i goście u nas byli.
Dla czego to, dla czego owo? Matka zaczerwieni się, a ja to już i pod ziemię
rada bym się schowała, kiedy mi pytanie takie zleci z języka, a ojciec odpowie
surowo:
A dla czego smarkata pyta o to, co do niej
nie należy?
Myślę więc w nocy nad tem wszystkiem, leżę w
łóżku zapłakana, modlę się do Przemienienia Pańskiego, jak mi matka zawsze
kazała, ale ostatniej zdrowaśki nie skończę, przeżegnać się jeszcze nie zdążę,
kiedy raptem zapomnę o wszystkiem, o czem myślałam przed chwilą. Widzę już
tylko łąkę, przed sobą dzieci kupę i nad palantem, w którego najlepiej grać
umiałam, zamyślę się cała.
Miałam własną lankę, jakiej nikt z chłopców
nie miał, długo wypraszałam u matki po kilka groszy, zanim zebrałam dwa złote
na tę piłkę prześliczną. Tylko Józek i ja dobrze podbijać ją mogliśmy, tylko on
moją, a ja jego świecę złapać umieliśmy. Więc już we śnie czy na jawię, tu łzy
mi jeszcze z oczu płyną, jeszcze się modlę i już ze wszystkiemi myślami swemi
jestem na łące, pośród dzieci. — Józek puszcza świecę, ale Boże mój kochany,
coż to za swieca cudowna! Szelma Józek! krzyczymy wszyscy. Piłka jak kula leci
w górę, z moich dzieci nikt jej niewidzi, ale ja widzę ją doskonale: hen,
wysoko, jak skowronek, wisi lanka w powietrzu! «Nieutrzymasz, wypluniesz»!
krzyczy Józek zdaleka, ale czyż mogę wyplunąć świecę, na którą z otwartemi ustami
wszyscy patrzą? Jednym skokiem jestem podnią, lanka ze świstem spada mi w ręce,
już, już mam ją odrzucić, kiedy Józek zły za przegranę uderza mnie w piersi, z
płaczem padam na ziemię i cała kupa dzieci zwala się na mnie. «Józku, Józku,
zbóju! — krzyczę, głośno — moja, moja wygrana»! i choć dzieci mnie gniotą, piersi
bolą okrutnie, podnoszę się, siadam i otworzywszy oczy, widzę z przestrachem,
że siedzę na łóżku, a koło mnie matka zatrwożona: «co ci, co ci, jedyna»? pyta łaskawie.
— Józek w piersi mnie uderzył — z płaczem
jej odpowiadam i choć matka mi tłomaczy, że to noc przecie, dawno już spią
wszyscy, że to sen niespokojny, choć sama zaczynam rozumieć, że tak jest
przecie, ale i wstydzę się swego dzieciństwa i samej sobie nie wierzę, bo czuję
przecie, jak piersi mnie bolą i długo z płaczem powtarzam swoje «uderzył,
mamulu, ot tu uderzył, zanim matka wytłumaczy mi, że to od czego innego, że...
ot... rosnę głupia, bawiąc się ciągle z dziećmi, jak się już żadna dziewczyna w
tym wieku nie bawi, więc i we śnie dzieciństwa przychodzą mi do głowy, nawet i
teraz, kiedy już dorosłą dziewczyną mam zostać.
Bo, widzi pan, niewiem sama, ale i w tem
chyba jakaś kara Boża ciążyła nade mną... bo... z innemi... nie tak przecie... Jeszcze
z pół roku do czternastu lat mi brakowało, kiedy już dzieckiem być
przestałam...
Ale
kiedy już tak ze mną się stało, kiedy zresztą i na oko nawet nikt by już za
dziecko mnie nie wziął, bo jak dawniej, choć duża byłam, ale byłam sucha i koścista,
tak teraz w oczach jakóś ciała nabrałam, przysięgam szczerze, we wszystkich
pomyśleniach, we wszystkich chęciach, we wszyskich zabawach swoich dzieckiem jeszcze
byłam.
O
mój Boże drogi, modliłam się nieraz w nocy albo i w kościele nawet, czemu ja
dzieckiem być przestałam? O mój Boże jedyny, spraw, żebym ja rosnąć przestała,
bo straszno mi pomiędzy dużymi. — I tęskniłam teraz jeszcze bardziej do dzieci. Z jakąż
radością wylatałam do nich za stodoły i stawałam do palanta, bawiłam się w chowanego. I
choć wylatania te stawały się coraz rzadsze, choć czułam sama, że już nie pomiędzy
dziećmi moje miejsce, choć często już i nie wyjdę, i wrócę niewołana, sama jednak długo
bym upamiętać się nie mogła i choć nie dziecko, długo bym jeszcze z dziećmi
przestawała.
Zaczęła się zima, skończyłam lat
czternaście, ale nie mogłam, nie umiałam sama stać się inną. Tęskno mi było samej. Nieraz, choć wstydziłam się
tego i kryłam się z tem, dusiłam się od łez, patrząc przez okno na zabawę dzieci, nieraz wylatałam do nich,
gdy mnie nikt widzieć nie mógł.
Tak właśnie wyleciałam, gdy śnieg wypadł
pierwszy i za naszym podwórzem zebrało się dzieci dużo i Józek nawet był pomiędzy niemi.
Nie
długo nawet tam byłam, gdy usłyszałam głos ojca. Ojciec wołał mnie do domu i
gdym przybiegła zaniepokojona, bo dawniej nigdy tego nie robił, nic nie mówiąc, do
stancyi mnie poprowadził. Duża przecie byłam, wiedziałam, że mi ojciec nic złego
nie zrobi, a serce jak u dziecka zabiło mnie ze strachu i ze wstydu
oczu podnieść nie śmiałam. O
jakże sto razy byłoby lepiej, żebym mała była i żeby ukarali mnie tak,
jak dziecko
głupie karzą, myślałam, idąc za ojcem.
Przyszliśmy do stancyi i ojciec, wziąwszy
mnie za
rękę, do lusterka powiódł; przywiódł, postawił, potem odszedł ode mnie kroków parę i «spojrzyj
teraz na siebie» — powiada. Byłam tak zestraszona, że nie zrozumiałam tych słów
prostych i na niego oczy z zapytaniem zwróciłam. Ojciec rozgniewał się wtedy: «Na
siebie, na siebie patrz»! Krzyknął głośno i tupnął nogą. Zlękłam się jeszcze
bardziej i myśląc, że może gdzie sukienka się rozerwała, albo splamiło się co na
mnie, zaczęłam w około oglądać sama siebie. Ojciec wtedy podszedł do mnie i trącając mnie pod
brodę i palcem na lusterko pokazując «patrz tam»! powiedział.
Opowiedzieć nie umiem, co się ze mną
działo; widziałam palec ojca, czułam, jak szturchnął mnie pod brodę, ale nie widziałam lusterka, nie
widziałam ojca nawet; ciemno mi w oczach się zrobiło i zimno jakoś odrazu, więc zatrzęsłam się i zbladłam
zapewne, bo głos ojca zmienił się raptem i ręka jego dotknęła twarzy mojej i czoła
mojego, ale inaczej niż poprzednio. Ojciec pogłaskał mnie po głowie i głosem cichym i
serdecznym: «Marylko, dziecię moje jedyne, czegoż ty się mnie boisz»? zapytał i przyciągnął mnie do
siebie i uścisnął mnie serdecznie. Płakać zaczęłam, bo nigdy jeszcze od ojca łaski takiej
nie doznałam.
O mój Boże, jakże on pieścił mnie wtedy,
mówiła Hanusia głosem drżącym — jakiemi słowy przemawiał i jak mu odpłaciłam za
to?
...Gdym się uspokoiła
nareszcie, ojciec, śmiejąc się już teraz, znowu mnie do lusterka poprowadził.
«teraz już chyba zobaczysz siebie»? — zapytał.
— Naturalnie, ojczulu, odpowiedziałam
ucieszona.
I pamiętam każde słowo tej rozmowy, daruj
mi Boże,
że tak mówię, ale rozmowy strasznej dla mnie, bo nadługo w myślach moich głupich
straszną ona dla mnie była.
— Dziecię moje — zaczął ojciec nie
wtrącałem się do twego wychowania, boś dziewczyna i matkę, która cię kocha, masz na to, ale teraz, kiedyś
już dorosła, a nawet przerosła matkę, a matka, widzę, zanadto cię kocha, dawno już
chciałem pomówić z tobą. Stań że więc przed lusterkiem i spojrzyj na siebie,
stań, wyprostuj się dobrze i odpowiadaj mi, kochanie, na pytania moje.
Stanęłam, jak nieraz na łące stawałam,
gdyśmy się
w wojsko bawili i spojrzałam w lusterko.
— Widzisz się dobrze, zapytał wtedy
ojciec.
— Widzę, ojczulu, odpowiedziałam.
— No i jakże wyglądasz?
— Nie zrozumiałam pytania i zawstydzona
tem «dobrze» wybąkałam. Ojciec roześmiał się.
— Coż to znaczy dobrze?
— Nie wiedziałam, czułam, że nie rozumiem,
o co chodzi,
ale widząc, że ojciec dla mnie tak dobry i łaskawy, powiadam, że nie rozumiem,
o co mnie pyta.
Matka akurat była w drugim pokoju, — ojciec zawołał ją i
poprosił, żeby na chwilkę stanęła koło mnie, później zakrył nam chustką głowy i
zrobiwszy mi dziurkę na jedno oko «teraz patrz» powiada.
Boże mój drogi, toć pierwszy raz w życiu
spostrzegłam, że matka koło mnie wygląda, jak dziecko; chuda, szczupła, była ona i
mniejsza i drobniejsza ode mnie, tak rozrosłam się, tak zmężniałam teraz!
Ojciec wypuścił nas z pod chustki, matka,
widząc, że ojciec śmieje się, poszła, a ja oczu teraz na ojca podnieść nie śmiałam, bo czułam to dobrze,
że wstydzić się mam ciała swego, wzrostu swego — siebie samej.
Po wyjściu matki, ojciec, widząc
zawstydzenie moje przystąpił do mnie i znowu łaskawie, jak wprzódy,
przyciągając mnie do siebie, zapytał:
— Teraz wiesz o co mi chodzi?
— Wiem ojczulku, — powiadam,
— Widziałaś, jaka duża jesteś?
— Widziałam, — powiadam.
— Widziałaś figurę swoją, widziałaś pierś
swoją?
— Widziałam, — powiadam.
— A wiesz że ty, co to znaczy? — zapytał
Zaczerwieniłam się, ale nic nie
odpowiedziałam na to, a gdy ojciec powtórnie zapytał, powiedziałam to, com rzeczywiście myślała
— Ja, ojczulu, wstydzę się tego.
— Nie, moje dziecię, ojciec na to,
wstydzić się tego nie masz potrzeby i nie powinnaś; owszem, dziękować Panu Bogu należy, że ci dał siłę, zdrowie
i urodę, jakie nie wszystkim daje, ale też i pamiętać przytem, że jeżeli Bóg tak szczodrze
obdarzył cię co do ciała, to już sama powinnaś pamiętać o swej duszy. Podwójnie
Bóg karze tych, co obdarzeni darami Jego, darów tych źle użyją. Czyś myślała o tem kiedy?
— Myślałam nieraz — że zła jestem
— Widać, źle myślałaś, jeżeli teraz o tem
z tobą mówić
muszę, ale wszystko będzie dobrze, jeżeli szczerze zechcesz pomyśleć nad tem, co ci teraz
powiem... Czy ty wiesz, co to znaczy, że już taka duża jesteś?
— Nie wiem, — powiadam.
— Więc posłuchaj mnie, Marylko i dobrze
zapamiętaj słowa moje. Niech w każdej chwili stają ci one w pamięci, gdy
płochość dziecinna zechce cię skierować tam, gdzieś już być nie powinna — Marylko! powoli i
głośniej wyrzekł ojciec — tyś już teraz nie dziecko. Tyś już kobieta. Ty męża
mieć możesz.
Ty dzieci mieć możesz...
Ojciec pocałował mnie w głowę i wyszedł...
...Co się działo ze mną po wysłuchaniu tych
słów, ciągnęła po krótkiem milczeniu Hanusia, dziś nie umiem tego
opowiedzieć...
Jak ta roślina kosą podcięta zachwiałam się
pod sobą, jak pijana doszłam do swego pokoiku, jak martwa upadłam na łóżko, w
uszach huczało mi jak w ulu, a słowa te jedne: «ty męża mieć możesz, ty dzieci
mieć możesz» — paliły mnie jak ogniem...
Pierwszą noc w życiu swojem oka nie
zmrużyłam i kiedy na drugi dzień wstałam i wyszłam na podwórze, świat mi innym
się wydał: inaczej patrzyłam na wszystko i nawet śnieg, tak pięknie na słońcu
błyszczący, nawet ten był inny. Patrzyłam na wszystko jak nie swojemi oczami.
Jak wesoło i lekko było mi wczoraj jeszcze,
tak duszno i ciężko stało się teraz odrazu... A jeżeli i zapomnę się czasami,
jeżeli wylecę jak dawniej albo pustym śmiechem się zaśmieję, gdy się opamiętam,
jeszcze straszniej mi wtedy... i śmiechu własnego, co mi jeszcze w uszach
dzwoni, słucham, jak śmiechu złego, co mnie kusi, bo sumienie, które się we
mnie obudziło, znowu mi słowa ojca powtarza: «ty męża mieć możesz, ty dzieci mieć
możesz»...
Tak było w domu, a pomiędzy ludźmi jeszcze gorzej.
Jakiś strach napadł mnie przed nimi, bałam się ich, wstydziłam, bo teraz
dopiero spostrzegłam, że i ludzie patrzą na mnie inaczej... Dawniej ja tak
tańczyć lubiłam, a teraz straszno mi było pomiędzy starszymi, oczu nie śmiem
podnieść, twarz mi pała, jak w ogniu, a ręka, którą mnie obejmują, kamieniem
ciężkim leży na mnie. Drżę bywało jak liść osinowy, kiedy na jakiej zabawie odsuną
mnie od matki i znajdę się sama jedna pomiędzy kawalerami, a usłyszę, jak mnie
chwalą, jak się dziwnie patrzą na mnie, zatrzęsę się wtedy cała, wyrywam się i do
matki ze łzami uciekam.
Przez całą zimę już ani razu niebawiłam się
po dziecinnemu. Zmieniłam się tak, że nie tylko ludzi to dziwiło, ale i sama
sobie dziwna się wydawałam i nie tylko w postępkach ale i w myślach swoich.
Jak
dawniej do dzieci, tak teraz do kościoła, do modlitwy uciekać zaczęłam.
Zeby
nie matka dnie całe przesiadywałabym nad żywotami świętych, nie przespałam ani
jednej prymaryi, nieraz po godzinie wyczekując około zamkniętej furtki na
pierwszą sygnaturkę. Wszystkie posty, wszystkie rożańce i nowenny, o jakich
tylko dowiedzieć się mogłam, wszystko odbywałam. Na każdy dzień na każdą porę
powynajdywałam modlitwy i na pamięć się ich uczyłam. Wszystkie pomyślenia,
chęci i życzenia moje szły tutaj.
I mnie samej nieraz się już zdawało, że do
złego nigdy nie wrocę. I w domu wszyscy chwalić mnie zaczęli, nawet i ojciec
teraz częściej ze mną rozmawiał, a już kiedy nadszedł adwent, pasterki i post
wielki stare, mieszczki, które dawniej palcami mnie wytykały i nieraz mawiały,
że stara Bijska rozpuszcza dziewczynę, teraz wydziwić się nie mogły mojej
przemianie, za przykład innym podawały.
I byłabym może i weszła w swoją kolej i
przyzwyczaiła do wszystkiego, gdyby nie uroda i nie to przeklęte ciało moje.
Choć nie tylko pościłam, ale i suszyłam
coraz częściej i umartwienia różne sobie zadawałam, jak na przekorę rosło ono i
piękniało z dniem każdym.
Na nabożeństwa uroczyste, na które z
początku z taką ochotą, jak kiedyś na zabawy dziecinne biegałam, a z noszenia
obrazów w czasie processyi tyle radośći zawsze miałam, teraz chodziłam
niechętnie, z musu.
Bo gdzie się nie pokażę, choćby w kościele
w czasie nabożeństwa, zaraz zbierają się koło mnie, i choćbym nie chciała, choć
modlę się, słyszę, jak mnie chwalą, żem piękna, żem najpiękniejsza ze
wszystkich panien dąbrowskich, a jaką mam figurę, jakie oczy, ręce. Twarz mi
pała ze wstydu, w oczach mi ciemno i uciekam z kościoła.
W czasie świąt wielkanocnych nie doznałam
nic, oprócz łez i utrapienia. Ciało moje prześladowało mnie teraz wszędzie.
Przychodzili, bywało, goście i nikt na mnie
uwagi nie zwracał, chyba kiedym rodzynki z mazurków wy bierała. Najem się,
nabiorę dla dzieci rodzynek, migdałów, kiełbasy, nakładę jajek we wszystkie
kieszenie i na łąkę. Święta wtedy były wesołe. Teraz siedziałam sama jedna, jak
na mękach; nie ciągnęło mnie już do dzieci, ale jak straszno było mi że
starszymi, opowiedzieć tego nie umiem.
Kto nie wejdzie, zapatrzy się na mnie; a
mnie trwoga ogarnia, wstydzę się, kryję się, jak mogę, ale nic nie pomoga; a
starsi jeszcze gorsi od młodych.
Młodzi patrzyli, powtarzali, co już na
pamięć umiałam, ale ze starszych każdy chciał się dotknąć do mnie, choćby
końcem palca, choćby do ubrania tylko... Ten po głowie pogłaszcze, tamten za
twarz uszczypnie, ów brodę podniesie, po ramieniu poklepie... Konia na targu
chłop biedny tak nie ogląda, nie trzęsie, jak mnie oglądali, trzęśli i za to
jeszcze dziękować musiałam.
Drżę cała, bywało... Dlaczego wszyscy
cieszyć się mogą, dlaczego wszystkim może być wesoło, a ja jedna oczu nie śmiem
podnieść na nikogo?
Nieraz chciałam isć do ojca i prosić i
błagać go żeby nie pozwolił mnie dotykać i oglądać i mówić mi to, czego ja
wstydzić się muszę, ale się bałam zawsze. Probowałam z matką mowić, płakałam
nawet nieraz ale matka roześmiała się zawsze nade mną: «Cieszyć się powinnaś,
głupie stworzenie, że ci Bóg dał urodę taką».
Co mnie boli, czego ja się wstydzę z czego
na mnie trwoga taka nachodzi? powiedzieć jej serdecznej i objaśnić nie umiałam
i zamiast rozmów z ludźmi starszymi a nawet rodzicami uciekałam do kościoła.
Nadszedł maj, a z nim i nabożeństwa majowe.
Odetchnęłam po całej tej zimie. Wyprosiłam u ojca pieniędzy trochę i ubrałam u
nas ohraz do nabożeństwa. Codzień umajałam go świeżą zielenią i kwiatami
najpiękniejszymi po które, oprócz tych, com w ogrodzie i sadzie miała, o świcie
na pola i łąki i do lasów wybiegałam. Zabaw teraz nigdzie nie bywało, do nasteż
mało kto przychodził, a może też i oswoiłam się z tem, żem duża i nie miałam w
życiu chwili nad ten maj szczęśliwy.
Silna zrobiłam się przez tę zimę. Wylecimy
z Hanusią, której imię teraz noszę, po kwiaty, po gałęzie i wtedy, gdy ona
upada już ze zmęczenia, mnie się tylko twarz rozpali od biegu; na najwyższe
drzewo, abym tylko ręką gałęzi dostać mogła, wdrapię się, jak wiewiorka,
W czasie urządzania nabożeństw majowych,
poznajomiłam się z kilkoma dziewczętami, nie byłam więc teraz tak sama, jak w
zimie. Skoro świt siedzę nad warzywem lub kwiatami. Tu przychodziła do mnie
Hanusia, często także Karolka i Zosia też córki sąsiadów. Tu w altance szyłyśmy
i haftowałyśmy i dla siebie i dla kościołów i śpiewałyśmy razem. Śpiewałyśmy od
rana do nocy, i głośno, i wesoło było wtedy w naszym ogródku.
Ale było to już ostatnie wesele moje...
Nastało lato... straszne dla mnie...
Lato było gorące. Do wielkiego stawu, przez
który rzeczka przepływa i gdzie kiedyś na ślizgawkę biegałam, teraz codzień, a
często i dwa razy dziennie biegać zaczęłyśmy do kąpieli. Do stawu przytykał las
duży na skrajach krzakami leszczyny gęsto zarosły, szłyśmy, a raczej biegłyśmy
zawsze ze śpiewem i weselem i nigdy, nigdy przez głowę mi nie przeszło, że te
pieśni... moje pogrzebowe pieśni.
Jak ten kwiat w polu, ani wiedząc, co go
czeka, rozwija się i cieszy do słońca Bożego, tak i ja cieszyłam się przed tą
wielką śmiercią moją, przed tem ciężkiem konaniem...
Zebrało się nas dużo, z ośm pewno, kiedy
wczesnym rankiem, w drugą niedzielę po świętzm Janie wybiegłyśmy za miasto.
Wybiegłyśmy wcześniej niż zwykle i nie było z nami ani jednej z dziewczynek
małych, które zawsze brałyśmy do pilnowania rzeczy.
Oddawna bowiem w naszej Dąbrowie był zwyczaj,
a raczej swawola taka pomiędzy młodymi, na co i starsi jakoś przez szpary
patrzyli, że jak się kąpią dziewczyny, chłopcy im kradną ubranie i nie oddają
bez wykupu. Dotychczas nie zwracałam na to uwagi; sama nigdy nie lubiłam bawić
się w kradzenie ubrania; trzeba było długo leżeć w krzakach i wykup nie bardzo
mnie obchodził. Pomiędzy dziećmy szło o kilka groszy na obwarzanki i pierniki.
Zawsze je miałam, więc jak i nasze ubranie zabrali, nie bardzo o to dbałam,
mogąc wykupić nie tylko siebie, ale i innych. Nie wiedziałam, że z tego zacznie
się zguba moja...
Dziewczyny starsze mogły się wykupić tylko
całowaniem...
Kiedym pierwszy raz o tem usłyszała,, nie
chciałam iść do kąpieli, ale wszystkie śmiać się ze mnie zaczęły, hardą
nazywać. Hanusia uspokoiła mnie i choć śmiała się, też ale inaczej, ona
wytłomaczyła mi, że nic przecie w tem niema strasznego, ani złego, że przecie i
ojciec nieraz, śmiejąc się, opowiadał, jak w taki sposób pierwszy raz matkę
pocałował, że nikt zresztą nieda się w usta pocałować, a tylko więcej dla
śmiechu i zabawy to się robi.
Bałam się jednak zawsze tego zabrania
rzeczy i pilnowałam, żeby zawsze był kto przy ubraniu i wszystkie krzaki zwykle
oblatałam i kąpałam się najczęściej, kiedy drugie ubierać się zaczynały.
Zdarzyło się jednak, że od samego początku
nikt nas nie napastował, więc i teraz choć żadnej małej nie było i krzaków nie
opatrzyłam i rozebrawszy się, najspokojniej kąpać się zaczęłam razem ze
wszystkiemi.
Pływałam doskonale; byłam właśnie na środku
stawu, kiedy z krzaków z hałasem wyleciała kupa chłopców i zanim spostrzegłyśmy
się, już było po ubraniu.
Miałam z sobą kilka złotych, myślałam więc że jeżeli
oddam wszystko, to wykupimy się odrazu, ale zaledwiem wspomniała o tem,
zaśmiały się wszystkie «szykuj się, panienko, do innego wykupu!» zawołały
razem.
Okazało się, że najlepsi kawalerowie
dąbrowscy zrobili na nas zasadzkę i o wykupie zupełnie i myśleć nie można było.
Agatka Dołężanka, jako najwymowniejsza i ze
wszystkimi kawalerami najlepiej znajoma, posunęła się w wodzie, jak mogła
najbliżej ku brzegowi, dla umowy o wykup, targowała się długo, jak przekupka,
krzyczała, wymyślała, ale nic to nie pomagało. Chłopcy uparcie stali na swojem:
« rzucą losy i komu na którą wypadnie, wycałuje i wyściska, ile zechce — a
która słowa nie dotrzyma, niech nie dotrzymuje, ale niech też i pamięta, że drugi
raz żaden wykup nie pomoże, zabiorą ubranie i «prosimy do miasta, w czem kto w
wodzie siedzi.» — Krzyczeć wszystkie zaczęły i prosić nawet, i po długich korowodach
stanęło na tem, że każdy będzie mogł pocałować tę, na którą mu los padnie, do
sześciu razy.
Nic już nie mówiłam, bo się bałam, żeby
mego ubrania nie zatrzymali, ale, abym się tylko ubrać zdążyła, myślałam sobie,
skoczę w las, w krzaki i choćby mi i wiorstę i dwie nałożyć wypadło, nie
ustanę, pędem przylecę do domu. Byłam pewna, że nikt mnie nie dogoni.
O i nie dogonił by mnie nikt z tych
chłopców i panów kawalerów, com ich w Dąbrowie znała i którzy teraz nas
złapali, gdyby pomiędzy nimi jego nie było — — — urwała raptownie Hanusia,
jakkolwiek z westchnieniem, ale też i bez najmniejszej zmiany w monotonnej
intonacyi swego głosu.
***
Patrzyłem na nią, gdy słowa ostatnie
wymawiała. Twarz jej pozostała bez zmiany, nie drgnęły usta, a oczy, w punkt
jeden wlepione, sterczały nieruchomo, co one w tym punkcie widziały i czy
widziały co zresztą? dociec było nie łatwo.
Czy stał tam przed nią «on» tak jak, się
jej nad owym stawem przedstawił, czy wywołanie jego postaci silniej ją
wstrząsało? — zrozumieć trudno było. Hanusia opowiadała wszystko tak ściśle,
tak dokładnie, jak ściśle i dokładnie wykonywała różne roboty domowe i rzecz dziwna,
w miarę tego, jak mówiła, stawała się coraz spokojniejszą. To wstrząśnienie
wielkie, któremu z początku uległa znikało powoli i widocznie nie dotyczyło ono
wcale tego, o czem ona teraz mówiła.
Prawda, w ustępach niektórych, szczególniej
kiedy rodziców wspominała drgały jej usta i głos jej, odzyskując swą zwykłą
melodyjność, dźwięczał wtedy bólem i skargą, ale wszystko inne, wszystkie
szczegóły, siebie dotyczące, opowiadała ona dziwnie drewnianym, bezdźwięcznym
głosem. Głos ten wraz ze spokojem, jakiemś skamieniem z jej twarzy wiejącym,
spokojem, przenikającym słowa, które ją głęboko wstrząsać powinny, jakimś
chłodem i zimnem — dziwne wywierać na mnie zaczął wrażenie. Przygotowany do
burzliwej skargi, słuchałem niespodziewanie spokojnej opowieści, jak słuchamy w
noc ciemną lekkiego szmeru liści, łagodnie i miarowo wiodących z sobą taje mnicze
szepty.
Ze czuła ona i rozumiała to, co mówiła,
niewątpiłem, ale też niewątpiłem i o tem, że gdybym teraz zapytał ją o
cokolwiek z tego, co mi przed chwilą opowiadała, nie zrozumiała by mnie ona,
jak nie rozumiała zwykle pytań dotyczących roboty, która napozór całkowicie ją
pochłaniała. I zdumienie i przerażenie wybiło by na jej twarzy nie mniejsze niż
i wtedy, gdyż i teraz widocznie, musiałaby ona zejść z jakichś krain dalekich,
w które myślą swą już dawno zabiegła.
A gdy wreszcie z tym że samym spokojem, jak
automat bezdźwięczny, wymówiła ona słowo, które obojętnem dla niej być nie
mogło i usta jej nie drgnęły, głos nie zabrzmiał odmienniej, rtie wątpiłem już,
że i ta opowieść nie jest jej celem ostatecznym — jest to środek, którego
uchwyciła się, jak chwytała się codziennie pracy swojej — aby dojść do swego
tajemniczego celu.
***
...Pomiędzy owymi kawalerami, którzy nas w
stawie złapali, zaczęła znowu Hanusia, był i Stanisław Wodzimirski, syn doktora
w Dąbrowie. Stary Wodzimirski ożenił się z mieszczanką dąbrowską, więc nie
pięli się oni wysoko, znajomili się ze wszystkimi i Stanisław, choć już do
szkół pojechał, kiedy przyjeżdzał na święta, bawił się zawsze ze wszystkimi i
wszyscy lubili go bardzo i choć ja sama nigdym się z nim nie bawiła, bom wtedy
jeszcze zamała była, znałam go dobrze z dzieciństwa.
Na
tej łące, na której ja się bawiłam i on się bawił, na tę ślizgawkę, na której i
ja biegałam i on biegał, ale choć wiedział i czyjam ja i jeszcze lepiej, że nie
Marylką, ale «dziką kozą» wszyscy mnie zwali, rozumie się, nie znał mnie
prawie. My mali patrzyliśmy na niego jak na świętego jakiego. Ani w piłkę grać,
ani po dachach i drzewach łazić, ani ślizgać się i pływać, nikt tak, jak on nie
umiał.
Przeganialiśmy się w czasie zabawy jedno
przed drugiem, żeby mu co podać, usłużyć. Nieraz, kiedy i nie patrząc na mnie,
krzyknie bywało, gdy kto się skaleczy — «Ej dzika kozo, marsz do domu po chleb
i pajęczynę»! to lecę, nóg pod sobą z radości nieczuję — ale też i na tem nasza
znajomość się kończyła.
Później, gdym już starsza była, kiedy
dwanaście lat skończyłam, przestał on przyjeżdżać na święta i wakacye. Klasy
wtedy kończył i pojechał potem do Warszawy uczyć się na doktora. Trzy lata nie
było go w Dąbrowie i teraz pierwszy raz miałam go zobaczyć.
Nie wiem dla czego, ale przeczucie mi
mówiło, że ja jemu się dostanę...
Rzeczywiście, jeszcze nie ubrałyśmy się,
kiedy z krzaków wyszedł Wicek, Czarnym przezywany i zaczął wywoływać, jaki los
wypadł komu. Dziewczyny krzyczały na niego, wymyślały, więc powtarzać musiał
każde nazwisko po kilka razy i zaczynał nieraz: «Panu Stanisławowi... Panu
Stanisławowi... zanim skończył i serce jak młotem mi zabiło — ...panna Marya
Bijszczanka».
Wszystka krew uderzyła mi dó głowy; dziewczyny
krzyczą: «szczęśliwą, szczęśliwa»! Nie wiem, gdzie podziać oczy; tu Zosia, tam
Helenka, ta o wąsach, tam ta o bródce, a Agatka nawet do Wicka wołać zaczęła: «Wszystkich
was kocmołuchów za jednego Stasia bym oddała!» Oczu nieśmiem podnieść. Tu już
dziewczyny poubierały się, już i chłopcy się zbliżają, a ja jakbym, w ziemię
wrosła i choć nogi drżą pode mną, ruszyć się nie mogę. Muszę, muszę uciekać — jedno
tylko myślałam.
Poczciwa Hanusia pomogła mi;
oprzytomniałam, z nią niby pomówić odeszłam trochę; już byłyśmy blizko krzaków,
kiedy obejrzawszy się, krzyknęła mi ona: «Uciekaj! już gonią zbóje»! i ja pędem
puściłam się do lasu.
Biegłam
długo, nie oglądając się wcale; z początku słyszałam za sobą głosy ze
wszystkich stron, ale prędko ścichło to wszystko i kiedym po chwili obejrzała się
— nie dalej jak o dwadzieścia kroków biegł za inną jeden Stanisław.
Dla
czego tak było, sama dziś nie wiem, ale ni to radość, ni to myśl pusta, «chwała
Bogu, że on jeden mnie goni», przeleciała mi przez głowę i choć byłam
najpewniejsza, że nie dopędzi mnie nigdy, jak głupia zaśmiałam się do siebie.
Ale ja nie widziałam go jeszcze po powrocie;
słyszałam tylko, jak go wszyscy chwalili i po tem śmiechu zaraz mi przyszła
wielka ochota obejrzeć się jeszcze, żeby zobaczyć, jak on wygląda. «Ale nie—
myślę znowu — jeszcze czego nie stało! jeszcze gotów pomyśleć, że jemu się
przyglądam? Akurat! ma dosyć przecie i Agatek, i Zosiek, które same się go
czepiają».
Ale o mój Boże, słyszę go już za sobą!
Czyżby on miał mnie dognać? i choć niechcąc, obejrzałam się... Obejrzałam się i
serce zabiło mi silniej — był już tak blisko, nie dalej niż o dziesięć kroków
zapewne.
W jednej chwili wyrównałam się znowu do
dawniejszego. Oho! poczekaj, braciszku, mocnyś ty, ale i ja przecie po trzy
wiorsty nie raz biegałam! zobaczymy jeszcze, kto silniejszy? Ale jak on wyrosł,
jak zmężniał teraz i naprawdę i wąsy juz ma nawet! Nawet, zdaję się, prawda, co
i o bródce mówili, czy też nie dojrzałam dobrze? Zobaczę. O mój Boże on znowu
bliżej! Ale zobaczyłam — ma rzeczywiście — taka śmieszna nawet, ale też i nie
brzydka wcale, tylko zmieniła go bardzo.
Znowu odsunęłam się od niego. Biegliśmy już
długo, a ponieważ biegliśmy bardzo prędko, czułam, że długo już tak nie
wytrzymam. Ale czyż on nie męczy się wcale? I zaledwie to pomyślałam,
usłyszałam głos jego: «Panno Maryjo, panno Maryjo. Ja nie będę gonił, proszę się
zatrzymać i odpocząć trochę!»
A widzisz, mój paniczu, pomyślałam — zmęczyłeś
się widać? I prosisz nie tak, jak dawniej «Ej smarkata, a żywo dyłdo»! Zkąd mu
się wziął i głos taki? Bo choć i dawniej nie miał głosu nieprzyjemnego, nigdy
nie słyszałam, żeby kiedy tak prosił.
Obejrzałam się — stoi — stanęłam więc i ja.
Byłam bardzo zmęczona i nie tyle sam bieg,
ile to, że z początku bardzo się wylękłam, zmęczyło mnie ogromnie. Żeby choć z
pacierz postał przynajmniej, jak odpocznę i przyjdę do siebie, nie dam się już
złapać, bo i jego samego nie boję się już teraz tak bardzo. Ale najgorzej z
ubraniem, choć i myślałam, że uciekać będę nie przypuszczałam, że mnie tak
gonić będą, więc ubierałam się piąte przez dziesiąte, aby prędzej tylko. Włosy
mi rozplotły się, ale o włosy mniejsza, choć rozpuszczone nie zlecą mi z głowy,
co ja jednak biedna zrobię z ubraniem? Zeby choć przemówił, poprosiłabym, żeby
mi pozwolił odejść i poprawić, ale sama za nic w świecie mówić z nim nie
zacznę.
Stałam teraz naprzeciw niego, staliśmy
jednak od siebie dość daleko, ale choć daleko było, jak tylko zatrzymaliśmy się
on zdejmuje czapkę i kłania się grzecznie. „Dzień dobry, panno Maryo! — mówi — proszę
się nie gniewać — woła — że tak się dziś spotykamy, ale, jak mamę kocham, nie z
mojej to winy, — dałem słowo chłopcom, że pójdę z nimi!” —I nie czekając, co mu
odpowiem, dodaje jeszcze: „Niech mi panna Maryja pozwoli podejść troszkę”.
Jeszcze czego nie stało, pomyślałam,
prawda, że prosi grzecznie, ale niechcę, nie pozwolę, bo dla czego on zmyśla,
ze nie winien, więc też i powiadam.
— A dla czegoż mnie pan goni?
— A dla czegoż panna Maryja ucieka, — odpowiada,
roześmiawszy się. Roześmiałam się i ja, a on tym czasem prosi i prosi; sama nie
wiem, co robić, bardzo blizko podejść mu nie pozwolę, ale skorzystam z tego i
poprawię sama ubranie. Zgodził się chętnie odwrócić się i czekać, dopóki sama
na swojem miejscu nie stanę, słowo mu tylko dać musiałam, że nie ucieknę, kiedy
będzie stał odwrócony.
Skoczyłam ucieszona za krzak jałowca. I jak
ten śmiech pusty, jak ta radość, że on jeden tylko mnie goni, nie wiem, zkąd mi
przyszły, tak i teraz myśleć zaraz zaczęłam: napewno on nie wierzy temu, co mu
o mnie mówili, napewno myśli, żem taka jak dawniej, że «dzikiej kozy» i gonić nie
warto? Co prawda i ja go jeszcze dobrze nie widziałam, ale zobaczymy, kto się
bardziej zdziwi.
Prędko poprawiłam ubranie, ale poprawiam, a
tu aż serce mi zabiło, gdym pomyślała — a jeżeli zobaczywszy mnie, roześmieje
się albo skrzywi się i pójdzie sobie? płakać będę ze wstydu, oczu nie będę
śmiała podnieść, bo on napewno wszędzie rozgada, jak się zmęczył, licho wie dla
czego. Prawda, myślę, wszyscy mi mówią, żem ładna, ale może tu nikt i nie zna
się na piękności? Tam w Warszawie podobno wszystkie panny jak na obrazach malowane?
I ładne i ubierają się inaczej? A tu jak na złość i ubrałam się dziś w
najstarszą sukienkę różową i sukienka przykrótka i gorsecik nawet za szczupły?
Prawda, że mama i Hanusia zawsze mówią, że mi w niej bardzo do twarzy, ale może
to w ich oczach tylko? A od tego biegu jeszcze i zaczerwieniłam się tak
strasznie? Ładnie wyglądam! pewno jak chłopka jaka? Żeby choć kawałeczek
lusterka? Zawsze się śmiałam z Hanusi, że zwykle nosi z sobą malutkie, a coż
bym teraz dała za najmniejsze choćby?
— Ale wola Boska — myślę. Przecież nie
tylko dąbrowscy zawsze mnie chwalili. Postoję tu dłużej, odpocznę lepiej, a
może mi i twarz trochę ostygnie. Ale, Boże mój drogi, i o małom nie krzyknęła
ze strachu, poprawiam sobie ubranie W najlepsze, jakbym była w swoim pokoiku, a
on może już podszedł i podpatruje mnie oddawna? Wyjrzałem i zawstydziłam się
sama siebie, stoi sobie odwrócony, jak stał i tylko „czy już, czy już»? pyta
ciągle. O, on, widzę, wcale zły nie jest i z tem gonieniem napewno zażartuje
sobie tylko, a ja dotychczas niczem pokazać mu nie umiałam, że i ja już taka
dzika, jak dawniej, nie jestem? Zrobię mu więc niespodziankę i kiedy pocichutku
podejdę na swoje miejsce, zamiast «już» powiem mu « dzień dobry, panie
Stanisławie» bo przecie on mi powiedział dzień dobry, a ja jak słup wtedy
stałam!
Serce mi biło, gdym wyszła z za jałowca i
stanęła na miejscu; usta otwierałam kilka razy, ale mówić nie mogłam; nawet
krew zbiegła mi z twarzy i stałabym długo zapewne, gdyby on znowu «czy już»? nie
zapytał.
— Dzieńdobry, panie Stanisławie, — powiedziałam
wtedy, ale tak cicho, że myślałam, że i nie usłyszy, zaledwie jednak usta
otworzyłam, on już się odwrócił, «dzieńdobry»! powtórzyłam, sama nie wiem dla
czego i ukłoniłam się, jak nas na pensyi uczyli...
— — — Hanusia zatrzymała się chwilkę.
...I zapatrzył się we mnie jak w obraz — zaczęła
ona znowu i spokojny jej głos drgnął teraz głębiej — Zapatrzył się mój zagubiciel
i zaczarował mnie chyba?..
— — — Hanusia mówić przestała i po twarzy
jej potoczyło się łez kilka...
...Żebym miał gonić do wieczora, żeby noc
całą — ciągnęła ona — to już teraz panny Heleny, tak nie wypuszczę... oto co mi
powiedział, a ja, nierozumna, aż zadrżałam, usłyszawszy te słowa, ale zadrżałam
z radości.
Więc
ja rzeczywiście jestem piękna? więc to prawda, co mi tu wszyscy mówili? i pewna
już siebie „jutro, panie Stanisławie!” zawołałam wesoło i zaczęłam znowu
uciekać.
Tak gonił on mnie i tak odpoczywaliśmy
kilka razy i choć i rozmawialiśmy potrochu, choć z początku wymykałam się mu z
głośnym śmiechem, kiedym się przekonała, że goni on mnie teraz inaczej, że
uciec — nie będę mogła, bo nie mogąc mnie złapać odrazu, zaczął on mnie zapędzać
w las coraz głębszy i śmiać się przestałam i zlękłam się w końcu. Siły
straciłam zupełnie. «W oczy mu napluję, jeżeli ośmieli się do mnie dotknąć»,
myślałam, i stanęłam sama, rozpłakawszy się ze wstydu i strachu.
I rozumie się, nic on mi nie zrobił,
przepraszać mnie zaczął serdecznie, kiedy zobaczył, że płaczę; uspakajał i
pocieszał jak dziecko małe.
I kilka minut nie przeszło, kiedy
uspokoiłam się zupełnie i sama się wstydzić zaczęłam, żem go mogła posądzić, że
zechce ze mną tak po grubijańsku postąpić. I szliśmy dalej spokojnie i wesoło,
rozmawiając, jak dawni znajomi.
Przyszliśmy wkrótce na ładną polankę i tam
już usiedliśmy odpocząć, a ja zasłuchałam się, jak mi zaczął opowiadać rzeczy
ciekawe, o których nigdy nie słyszałam albo wiedziałam piąte przez dziesiąte.
Biegaliśmy jeszcze, odpocząwszy i najczęściej
za ręce się trzymając...
I
przez głowę mi nie przeszło, że tą rozmową, tem podawaniem mu ręki, tem
bieganiem wesołem, kopię mogiłę dla siebie...
Odtąd widywaliśmy się już prawie codzień...
Jak owa ćma do ognia jasnego, biegłam do
niego wszędzie, gdzie mi kazał...
I trzech miesięcy nie upłynęło, kiedy ja
dzieckiem teraz juz rzeczywiście być przestałam...
— — — Hanusia zakryła twarz rękami.
...Hańby
jednak swojej, szeptała ona, wtedy jeszcze całkowicie nierozumiałam...
Zrozumiałam ją wtedy dopiero, gdy on mnie
porzucił... gdym się dowiedziała, że będę matką dziecięcia, które ojca swego
nigdy znać nie będzie, które mnie przeklinać będzie....
Wtedy zrozumiałam hańbę swoją — powtorzyła powoli
Hanusia, a głos jej cichy zadźwięczał bólem głębokim...
W pierwszej chwili, gdym zrozumiała, że
matką będę... w pierwszej chwili... gdym zobaczyła, że... stoję nad
przepaścią... której... której... dna nie widać, — szeptała ona głosem
przerywanym, w pierwszej tej chwili... daruj mi Boże wielki... przeklinałam
rodziców swoich...
— — — I znowu zakryła ona twarz rękami, ale
wtedy właśnie, kiedy pomyślałem, że stara się uspokoić, stanęła ona przede mną
wzburzona.
...Czemu... Czemu... —wołała, załamując
ręce — czemu oni nie powiedzieli mi otwarcie, co mnie czeka na świecie?.. Czemu
oni dziękować Bogu kazali mi za to ciało przeklęte, które zgubiło mnie na
wieki?.. Czemu oni nie powiedzieli mi nigdy, co znaczą te uśmiechy, te
spojrzenia, te dotykania, z któremi mnie ludzie spotykali?.. Czemu skryli, że
psów wściekłych mniej się bać powinnam, niż tych ludzi rozbestwionych?
Lżył
i bezcześcił mnie i stary, i młody, jeżeli nie dotknięciem, to słowem, jeżeli
nie słowem, to wzrokiem... Dlaczego wtedy, kiedy jabędąc dzieckiem czułam obrzydliwość
tego wszystkiego, męczyłam się i płakałam nad swą dolą, dlaczego wtedy nikt mi
nie objaśnił, co to wszystko znaczy?
Dlaczego? dlaczego?.. z siłą powtarzała ona
stojąc i załamując ręce przede mną.
...W pierwszej chwili — mówiła ona dalej — osunąwszy
się na krzesełko, zabić się chciałam...
Ani jednej chwili nie namyślałabym się nad
tem. Wieczną swoją zagubę przeniosłabym bez namysłu nad hańbę, która mnie
czekała, gdybym tylko siebie jedną zabić mogła. Ale ja przecie nie sama jedna
byłam.
Bo w
pierwszej też chwili, gdym się dowiedziała że będę matką, że dziecie własne
mieć będę — swoje rodzone — radość szalona mnie opanowała.
W nocy to było; chciałam lecieć do rodziców
podzielić się z nimi szczęściem swojem i dopiero, gdym się zastanowiła, gdym
pomyślała, co nas czeka oboje, jak nas ludzie spotkają, jak ojciec przyjmie — straciłam
przytomność i rozpacz zakryła mi i rozum, i sumienie i świat przed oczyma...
wtedy i rodziców przeklinałam... wtedy i o zabójstwie swojem myślałam.
Czując, żem nie sama jedna, opamiętałam się
prędko.
Jeżeli rosłam jak na drożdżach, jeżeli w
oczach z dziecka stałam się dorosłą, to teraz w noc jedną zrozumiałam i czem ja
byłam i czem jestem, i czem być teraz powinnam. — Ja będę żyła dla ciebie,
dziecię me jedyne... powtarzałam, tuląc je w sobie. — Ja zniosę, nieszczęśliwe ty
moje, i hańbę i upokorzenie dla ciebie... ja zniosę i przekleństwo ojca i nie
padnie ono na twoją głowę nie winną... pracować będę na ciebie... dam ci rozum
i oświatę i nie przeklniesz mnie może...
Może zawiedziesz mnie kiedy i do ojca mego
i kiedy zobaczy ciebie, może zdejmie klątwę z głowy mojej... może i ludzie, gdy
zobaczą, jak ciężko pokutuję za winę swoją, zdejmą ze mnie tę hańbę wielką i
sam Bóg przebaczy mi winę moją...
— — —
Ogień błyszczał w oku Hanusi, ale z ostatniem słowem, na którem urwała swą
opowieść, znikło jej ożywienie chwilowe i Hanusia pogrążać się zaczęła w ów stan
biernego spokoju, z którym dotychczas mowiła, twarz jej zdrętwiała a oczy znów
wpatrzyły się w punkt jeden, dla niej tylko widzialny.
...Blizko
pół roku, które teraz przeżyłam, mowiła ona znowu, było dla mnie i szkołą, i
nauką, i tem życiem, o którem mogę powiedzieć, że było mojem życiem. Będąc z
początku jak w gorączce, nie wiedziałam, za co się wziąść, od czego zacząć.
Biegałam do kościoła, ale choć i modliłam się, nie o modlitwę mi teraz
chodziło. Kryłam się w najciemniejszym kącie i tam myślałam, co robić ze sobą.
Wszystko, com umiała, wszystko, com kiedykolwiek czytała, wszystko, , com od
rodziców i ludzi słyszała, zbierałam w jedno, jak głodny okruszyn chleba nie
zbiera i ręce mi opadały bezwładnie, i w głowie wszystko się kołowało, i
trzęsłam się z przestrachu: nie wiedziałam nic, nie umiałam nic...
Przed tą niedolą straszną, która me dziecię
spotkać miała, przed tą hańbą, która mnie wkrótce okryć miała... stałam sama
jedna, drżąca z przestrachu i niewiadomości swojej... Żyć będę i żyć muszę — to
jedno, com wiedziała — ale jak ja to zrobię, jak ja to życie straszne zacznę?
nie wiedziałam.
Ojciec mnie przeklnie i wypędzi, wiedziałam
to przecie, a jednak kamień ciężki spadł mi z piersi, gdy nareszcie zbiedzona
głowa moja doszła do tego, że własną pracą utrzymywać będę i siebie i dziecko.
Nowa nastała trwoga, gdym myśleć had tem zaczęła, do jakiej ja się wezmę pracy,
w jaki sposób zapracuję na chleb dla nas obojga?
A ja, nierozumna, w pierwszej chwili o czem
już tylko nie myślałam?..
Jakie myśli nie przychodziły mi do głowy?..
Królewiczowi w pałacach nie lepiej, pewno, niż jemu było w moich myślach
głupich...
I mądry on będzie, i rozumny i wszystko,
wszystko, co będzie potrzeba, dam mu sama — a zkąd? i do głowy mi nie
przychodziło...
Teraz dopiero, gdym zrozumiała, że ja może
na kawałek chleba suchego, na odzież najlichszą nie będę w stanie zapracować,
zapłakałam łzami gorzkiemi.
Boleść nad hańbą moją, teraz wydawała się
mi taką o której mówić nie warto. Czem ja dziecię moje wykarmię, w co je
odzieję, w jakim kącie ogrzeję? kiedy ja nic nie mam i nic zarobić nie będę mogła?
Ból wielki sciskał mi serce.
I ucieszyłam się, jakbym skarb największy
znalazła, gdym pomyślała nareszcie: bedę się uczyła wszystkiego, czego tylko
nauczyć się będę mogła i najpierw roboty najprostszej, bo tę i dostać
najłatwiej i przy mojem zdrowiu i sile tego najprędzej, nigdzie niczego
nieszukając, nawet w domu nauczyć się mogę.
Ze strachem weszłam pierwszy raz do kuchni,
aby wziąść się do roboty nie dla zabawy, jak to dotąd bywało, ale prawdziwie.
Wchodziłam tam przecie codzień, ale, gdym weszła teraz, serce mi biło ze
strachu i głos spierało w gardle, gdym poprosiła matki o robotę. Matka myślała,
żem weszła tu podawnemu i dała mi coś drobnego. Jak w ogniu stanęłam cała, gdy
mi wypadło powiedzieć, że chcę innej, prawdziwej roboty, że chcę się nauczyć
wszystko robić. Matka patrzyła na mnie zdziwiona i choć serce mi krwawiło się,
musiałam się śmiać i ze śmiechem tłomaczyć, zkąd fantazya taka przyszła mi do
głowy. Matka była przekonana, że po godzinie rzucę robotę; roboty jednak nie
rzuciłam i do obiadu byłam w kuchni.
Zrobiłam nie wiele, bom najprostszej roboty
zrobić, jak należy, nie umiała, ale pierwszy raz zasnęłam teraz spokojniej.
Chociaż i przykro mi było, że przy obiedzie ojciec, dowiedziawszy się o mojej
robocie, bardzo mnie chwalić zaczął, a ja mu w oczy spojrzeć nie śmiałam i łzy
z trudnością wstrzymywać mogłam, ale wstąpiła we mnie otucha, że prędzej, niż
myślałam, tych robot domowych, które dla służącej się najpotrzebniejsze, nauczyć
się będę mogła. Nigdy nikogo ani w szkole, i w domu matki i ojca i nie
słuchałam z taką uwagą jak starej niańki naszej, Józefowej albo Kasi, co u nas
służącą była. Nadziwić się wszyscy nie mogli, zkąd się we mnie raptem taka
chciwość do roboty wzięła, bo i na robotę i na grosz każdy prawdziwie chciwą
teraz się stałam, aż mi wstyd i przed ludźmi było. Co najcięższe, co
najtrudniejsze, najbrudniejsze było do robienie, tego już nikomu nie dałam. Z
początku dużo miałam kłopopotów z matką, ale wytrwałam bez przerywania. I czy to
już charakter mój był tak lekkomyślny, czy z cze go innego, dość, że napracuję
się dzień cały i weselsza się stanę i śpię spokojniej, a nawet i z twarzy, i z
sie bie, com z początku znacznie się zmieniła była, znowu wyglądać zaczęłam po
dawnemu. Miesiąc przeszedł zaledwie kiedy wszystko, co jest dla służącej takiej
jak u nas potrzebne, zrobić umiałam.
Uspokoiłam się znacznie. Tak nawet było, że
zajęta robotą przestawałam zupełnie myśleć o swej niedoli, bo, co nie robię,
przy czem nie stanę, przychodzi mi do głowy, że to dla niego wszystko. Czy
rondle czyszczę, czy podłogę myję, czy prasuję lub chleb przyczyniam, a mnie
się wydaje, że to rękami swemi i karmię, i ubieram je, i pieszczę... Nie słyszę
wtedy i nie widzę nic koło siebie i dopiero kiedy skończę, słyszę, jak się
dziwią, zkąd mi przychodzi i pilność i uwaga taka...
Roboty rozmaite szycie, haftowanie to
umiałam, ale kiedy skończyłam z tem, co jest dla służącej potrzebne, zaczęłam
chodzić do modniarki uczyć się kroju i to nie było zbyt trudnem, a dla mnie
okazało się ważniejszem niż myślałam. Przesiadując tam po kika godzin przy
robocie i rozmawiając z temi, co tam pracowały, podowiadywałam się wielu
rzeczy, o których pojęcia żadnego nie miałam. Dowiedziałam się, że pomimo służby
i szycia w większych miastach, a w Warszawie szczególniej, można się jeszcze i
rzemiosł wyuczyć, że można byłoby, poduczywszy się trochę i nauczycielką zostać,
a co naj główniej sze i najciekawsze dla mnie było, jak żyją, jak radzą sobie,
ile trudnośći i jakich spotykają dziewczyny, które same na siebie pracować
muszą. Jak i gdzie miejsca szukać, ile pieniędzy na wyżycie i na przejazd mieć
potrzeba. Wszystko to dla mnie było nowe.
Tu także pierwszy raz dowiedziałam się tej
strasznej rzeczy, że o służbie z dzieckiem ani pomyśleć nawet «prędzej suka
bezdomna wykarmi szczeniąt kilkoro, niż dziewczyna jedno chociażby dziecko»
mawiały zawsze szwaczki i ja, choć serce mi się krwawiło, o więcej nawet i
pytać się nie śmiałam.
Skończyłam naukę kroju, ale teraz jeszcze
lepiej zrozumiałam, jak mało tego wszystkiego, czułam, że mogę zginąć: uczyć
się tu niczego więcej nie mogłam, żeby więc czasu nie tracić i dowiedzieć się
może czego pożytecznego zaczęłam książki czytać. Tu już szło mi bardzo ciężko.
Umiałam czytać i pisać, trochę arytmetyki i geografji, ale książek nie było i
poradzić się już nikogo nie mogłam. Zaczęłam wyciągać stare książki, których
trochę u ojca było własnych i po bracie, i po dziadku jeszcze. Znalazłam
książki, których albo nie rorozumiałam, albo które wydały się mi wcale nie
potrzebne, ale, mając czas wolny, czytałam wszystko, co choć trochę zrozumieć
mogłam, czytałam raz i drugi i szło mi coraz łatwiej — podowiadywałam się
takich rzeczy, o które u nikogo dopytać bym się nie mogła, a które były jak dla
mnie napisane. Szczególniej dużo dowiedziałam się ze starej
«Czytelni Niedzielnej» której dwie księgi znalazłam. Pierwszy raz dowiedziałam
się, że można się uczyć i bez nauczyciela, że są nawet książki osobne dla
takiej nauki, że o wychowaniu dzieci łatwo się wielu rzeczy z książek dowiedzieć
i wreszcie nad czem głowa mi zapałała, nad czem płakałam nieraz, że dla każdego
człowieka w najgorszem położeniu jest ratunek, że więc i ja, a tem bardziej
ono, nikomu nic nie winne — może być człowiekiem... Już... już śmielej podnosiłam
głowę, ale też i czas mój już się zbliżał... Nie zginiemy, damy sobie radę, powtarzałam pieszcząc się z niem po nocach i nie
przeczuwałam zaguby swojej...
Po wielu rozmysłach tak zrobić miałam.
O siedm mil od nas, też w niewielkiem
miasteczku mieszkała siostra ojca, staruszka, bezdzietna wdowa po urzędniku
magistrackim. Ojciec ją lubił
i szanował i ona to, kiedym mała była, co rok wypraszała sobie mnie na kilka
tygodni. Później, po śmierci brata, matka niechciała mnie puszczać, ale właśnie
niedawno ciocia Ioasia przyjeżdżała do nas i matka obiecała, że latem albo na święta
puści mnie do niej na kilka tygodni. Sam Bóg, pomyślałam, zesłał mi ją na
ratunek i kiedy nie będę mogła kryć się dłużej, wyproszę się do niej na kilka tygodni
i u niej przebędę do końca. Ona i dobra, i litościwa, i kochała mnie jak
rodzoną. Nie może być, żeby odepchnąć mnie miała w takiem ciężkiem utrapieniu? Z
bijącem sercem przypominałam sobie teraz, jak to ona zawsze mawiała, że
wszystko, co ma, dla mnie strzeże i pilnuje, a miała ona i domek z ładnym sadem
i grosza trochę. O mój Boże, a jeżeli ona ze wszystkiem zostawi mnie u siebie?
I w wychowaniu dziecka pomoże i może choć umierając ojca przebłaga... Tak
jednak mysleć bałam się i myślałam nie często. Sądziłam, że będę mogła u niej
pobyć, dopóki nie wyzdrowieję, a później wyjadę do jakiego większego miasta i
tam szwalnię założę. Matce postanowiłam nic nie mówić; ojca ona zmienić nie
mogła, a bojąc się o mnie, mogła swoją trwogą wydać mnie przed czasem i
nieszczęście na wszystkich sprowadzić. Ze ona mi przebaczy, że nie opuści i
pomagać będzie i przy ojcu pozostanie, aby póki żyć błagać go o przebaczenie
dla mnie, o tem nigdy ani na jedną chwilę nie wątpiłam...
Tak było aż do piątego miesiąca mojej
niedoli.
Musiałam być coraz ostrożniejszą...
Musiałam się ściskać, ale i roboty niektóre robić, żeby pokazać, że mi nic nie
jest. Więc nieraz kiedy albo chleb przyczyniam, albo podłogi myję, a ojciec
czasem stoi koło mnie, a ja poczuję poruszenie jego — gniewa się, że mu źle, o
ulgę prosi — wszystka krew uderzy mi do głowy i nie wiem, co robić ze sobą, że
mu w niczem ulżyć nie mogę. I zimno i gorąco mi wtedy... Tracę przytomność... A
kiedy jeszcze ojciec albo matka widząc, jak się zatrzęsę cała, jak się w oczach
zmienię, dopytywać się zaczną... wszystką siłę zebrać muszę, żeby przyjść do
siebie, nie wydać swej tajemnicy.
Ale juz za to, kiedy spią wszyscy — daję mu
wolę... Noc za nocą oka nie zmrużę... zasnąć się boję... poruszyć się boje,
żeby mu co złego nie zrobić.. Leżę noc całą, oddech tamuję i słyszę, czuję, jak
się rozciąga, jak mu dobrze, wygodnie... Płaczę wtedy nad niem... pieszczę... płaczę
i nad dolą naszą i z radości.
Napisałam do ciotki list, prosząc, żeby
przed świętami przyjechała po mnie koniecznie. Zaczął się siódmy miesiąc
jeszcze gorszy niż poprzednie.
Przychodziło mi nie raz do głowy, żeby
przestać kryć się, powiedzieć wszystko, ale zrobić tego nie mogłam.
Ojciec nie zniósłby mej hańby, którą za
swoją uważał. Żeby wygnał mnie tylko, to rzecz najmniejsza, ale jeżeliby rękę
podniósł w zapamiętaniu?
Ktoż by był winien, jeżeli by nieszczęście
jakie się stało?
Kryłam się, jak mogłam i milczałam...
Jak zbawienia, jak ratunku oczekiwałam
ciotki, która miała wkrótce przyjechać po mnie.
Wiosna wczesna była w tym roku i ciepła nie
— zwykle...
I nigdym też tyle łez nie wylała, patrząc
na słońce jasne, jak w tę wiosnę okrutną.
Nie wiedziałam, jak i u kogo ratunku
szukać...
Nie wiedziałam, jak i kogo prosić...
Nie wiedziałam, jak i do kogo się modlić...
Płaczę bywało, patrząc na świat piękny i
modlę się do słońca bożego.
Zlituj się ty słonko jasne nade mną...
Oświeć ty głowę moją...
Ożywiaj ty i dziecię moje...
Ogrzej ty serca ludzkie...
— — — I drżał znowu bólem głos Hanusi i łzy
duże toczyły się po jej twarzy...
...Ale choć coraz wyżej szło słońce i coraz
silniej nagrzewało ziemię... zimno mi było... coraz zimniej...
Coraz jaśniejsze, coraz cieplejsze stawały
się dnie wiosenne, a w moich oczach noc coraz gęstsza czernieć zaczęła...
Noc coraz czarniejsza...
Nocy bać się zaczęłam... bałam się bez
przyczyny...
Złe już stało koło mnie...
Bałam się wszystkiego... Bałam się
ciemności... a wstydziłam się dnia jasnego... drżałam przed szmerem myszy... i
nigdzie nie było ratunku... wszędzie... wszędzie prześladowała mnie hańba
moja...
— — — Hanusia umilkła.
Tak skończył się miesiąc siódmy i zaczął
się jeszcze cięższy, jeszcze straszniejszy miesiąc ósmy. Na dworze ciepło było
jak w lecie. Święta miały być za trzy tygodnie i za jakie dziesięć dni
najpóźniej ciotka miała przyjechać po mnie.
Każdy dzień był już teraz trudniejszy...
Żeby nie Kasia, której pod przysięgą
powierzyłam tajemnicę, nie mogłabym już sama ukryć się z niedolą swoją. Kiedy zaczynałam
jaką ciężką robotę, to ro biłam ją przy rodzicach, ale jak tylko można było,
jak tylko rodzice wychodzili, Kasia kończyła za mnie.
Przed świętami jednak było roboty więcej
niż zawsze; matka prawie nie wychodziła z domu, a w ostatnich dniach jeszcze,
czy rzeczywiście tak było, czy tylko tak się mnie wydało, ale ze strachem
zauważyłam, że wtedy gdy się tego najmniej spodziewam, czego dawniej nigdy nie
bywało, ojciec dziwnie jakoś zaczął się mi przyglądać.
Gdym pierwszy raz to spostrzegła — serce
zabiło mi ze strachu, a gdy to powtórzyło się raz i drugi, i trzeci, myślałam,
że zamrę z przerażenia...
Bóg
mi widać rozum pomięszał...
Rzucać się wtedy zaczęłam do najcięższych
robót: i prałam, i prasowałam, i w sobotę przed niedzielą podłogi myć zaczęłam.
— Ojciec, który
lubił zawsze, kiedy ja od roboty się nie wymawiałam, wszedł do stancyi, którą
myłam. Wchodził on przecie i poprzednio nieraz i nieraz przekomarzał się ze
mną, że robić nie umiem, może więc i teraz wszedł jak zawsze.
Od samego
rana czułam, że źle ze mną; w nocy prawie nie spałam, więc kiedy wzięłam się do
ciężkiej roboty, poczułam odrazu, że stanie się cóś niedobrego...
Przychodziło mi do głowy, żeby powiedzieć,
że chora jestem, ale i tego bałam się także jak ognia. Jak się położę, a jak
nrntka przyjdzie do mnie, odrazu pozna, co jest. Już dwa miesiące codzień i
kładę się później i wstaję wcześniej niż ona. Więc choć ze strachem wzięłam się
do roboty, którą od czasu mego nieszczęścia zawsze na siebie brałam i od której
przecie wymówić się mogłam tak łatwo...
Odwagi mi na to nie stało...
Kiedy wszedł ojciec i zaczął do mnie cóś
mówić, mnie się zaraz wydało, że ojciec przychodzi umyślnie, żeby mnie
zobaczyć, kiedy byłam nie w zwykłem ubraniu. Strach mnie ogarnął.
Ojciec
zachodził i z tej, i z owej strony, szukał, a jak się mnie wydało, nibyto
szukał czegoś. Przerażona, sądząc że chodzi tak, żeby mnie się przyjrzeć, wszystkie
siły natężyłam, żeby skryć się, żeby pokazać, że ja i lekko i zwinnie robić
mogę jak dawniej...
Poczułam kilka razy ból ostry...
Pot zimny wystąpił mi na czoło...
Ale
jeszcze myślałam, że to nic, że to przejdzie, jak skończę robotę i odpocznę
trochę... Ojciec jednak był długo i choć rzuciłam wszystko zaraz po jego
wyjściu — bóle nie zmniejszały się wcale...
Zajrzawszy więc do kuchni, powiedziałam, że
głowa mnie boli i podłóg myć nie będę i zataczając się, wyszłam z domu. Z tyłu
kuźni, przytykającej do sadu, była ławka z darniny, zakryta i altanką z boku
stojącą i rosnącymi obok bzami. Tam teraz skryłam się, osłupiała z przerażenia,
bo rozumieć zaczynałam, że los zgotował mi najcięższą próbę...
Jeszcze chwilkę pocieszałam się, że to
przejdzie...
Ale straszny ból, jeszcze ostrzejszy...
złamał mnie odrazu...
Bez siły i przytomnośći upadłam na
ziemię...
Czy długo tak pozostawałam, niewiem...
kiedym przyszła do siebie, już skończyło się wszystko...
Przypuszczając najgorsze, takiego końca nie
przypuszczałam... I... lepiej by mi było, żebym już wcale oczu nie otworzyła
była... — drżącemi ustami szeptała Hanusia i łkanie tłumiło jej słowa. — — —
...Kiedym przyszła do przytomności — usłyszałam
z tamtej strony bzów rozmowę... Głosy jakieś i, jak mi wydało się, głos ojca
zbliżały się... ku altance...
— Jezusie ukrzyżowany, ratuj nas! modlić
sie zaczęłam... i w głowie mi zamąciło się znowu...
Opowiedzieć nie mogę...
Boli mnie... jęczała — jakby dziś było...
...Jezus Marya, zlitujcie się nade mną...
łkała, osuwając się z krzesełka i klękając koło mnie.
...W
tej chwili... usłyszałam koło siebie... cieniuchne kwilenie... Osłupiałam...
zadygotałam jak w febrze... Usłyszą?.. Usłyszy ojciec surowy i nie zniesie hańby
swojej!.. Zabije mnie!.. Zabije nas oboje!.. Zabije i siebie!.. pot zimny oblał
mnie całą... A ono... głośniej zapłakało... Rozum straciłem...
Zapomniałam... że to słabiuchne... ręką
usteczka maluśkie zakryłam... Ciszej... ciszej... jedyne!.. a głosy te
przybliżały się... i ja... skamieniałam... z rękami na twarzyczce jego.
Długo...
Och jak długo to było... z ciężkiem łkaniem
wy mówiła Hanusia, zakrywając twarz przede mną. — — —
...I zadusiłam temi rękami podłemi —
zajęczała głosem wielkiej boleści — zadusiłam swój skarb jedyny!.. jęczała, odsuwając
od siebie ręce i patrząc na nie z osłupieniem pełnem grozy i przerażenia.
— — — I blada jak trup, drżąca cała, z
oczami utkwionemi w odsunięte od siebie ręce swoje, tracąc oddech co chwila, domawiała
prędko szeptem urywanym.
...Kiedym oprzytomniała... zrozumiałam...
podniosłam je... a ono już sine... wierzyć nie chciałam... ręce mi trzęsły
się... a ono — ciężkie... ledwie mogę utrzymać... chuchać zaczęłam...
tchnieniem ożywić... nic nie pomaga... z krzykiem «ratujcie je ludzie»!
rzuciłam się do domu...
Za
bzami stali obcy ludzie... ku nim szedł ojciec... Rzuciłam się do niego, do nóg
upadłam: «Ratuj mnie, mój rodzony!.. może jeszcze żyje ono?.. ratuj, bom zabiła
dziecię własne»!..
Ojciec z początku nie rozumiał... ale gdy
pojął... z jękiem odwrócił się ode mnie... rękami twarz zasłonił... a ja wpiłam
się w niego oczami...
Ale straszna była twarz ojca, kiedym ją
znowu ujrzała...
Zlękłam się... zlituj się, zawołałam czy
wołać chciałam, ale ust nie otworzyłam, kiedy ojciec... kopnął mnie w głowę.
Dziecko z rąk mi wypadło... potoczyłam się
na ziemię i zupełnie straciłam przytomność...
— — — I Hanusia, pochylając się na stół,
koło którego klęczała, mimowoli dotknęła ręki mojej i nie wiem już dziś, jakim
odruchem pobudzony, drgnąłem bezwolnie. Podniecona nerwowo do najwyższego
stopnia Hanusia poczuła to drgnienie i czuciem natężonem wiedziona, wprzód
zanim ja sam sobie sprawę z tego zdać zdołałem, wytłomaczyła je ujemnie. Jak
ostrzem ugodzona, podniosła ona pochyloną głowę i wyciągając ku mnie ręce,
błagać zaczęła:
— Nie odpychajcie mnie... Na Boga
ukrzyżowanego nie odpychajcie, bo zgubicie mnie na wieki!.. Nie odpychajcie — jęczała
— nieodpychajcie!.. powtarzała, dopóki z twarzy mej nie wyczytała, że o
odpchnięciu jej nie myślę.
***
Tak więc dowiedziałem się wielkiej
tajemnicy Hanusi, ale jak całe jej zachowanie się, tak szczególniej ostatnia
jej prośba wyraźnie wskazywały, że nie o tajemnicę tę jej chodziło.
O co jednak? Nierozumiałem.
Nie wątpiłem, że mam przed sobą istotę,
jakkolwiek wielce nieszczęśliwą, zbyt wcześnie nieszczęściem, które ją
dotknęło, znękaną jednakże niezłamaną dotychczas. Silne stworzenie widocznie
borykało się jeszcze ze swym losem surowym. Ale jak, wedle jakiego rozumienia i
ku jakiemu szła ona celowi? Pojąć wcale nie mogłem.
Zapanowała ona prędko nad wzruszeniem,
prędzej niż się spodziewałem nawet. Zda się, czytałem z jej twarzy jak tłumi
swe bóle, zda się, widziałem oczami, jak gniecie je w sobie i wpycha gdzieś
głęboko.
Nie bez zadziwienia patrzyłem na siłę woli,
którą teraz okazywała i nie bez ciekawości oczekiwałem końca zagadki.
***
...Ocknąłam się na tyle, że pamiętam już to
trochę, w więzieniu. Dziecka przy mnie nie było i pierwsze, co mi przyszło do
głowy, było to, żeby pójść za niem. Podarłam spodnicę, skręciłam sznur i
przeżegnawszy się, założyłam petlę na szyję. W chwili kiedy stanęłam na stołku,
weszli ludzie i związali mnie.
Tak przeleżałam, nie wiele wiedząc ani
czując, do dnia następnego; wiem teraz, żem o jednem tylko myślała, że umrzeć
muszę. — Na drugi dzień rozwiązali mnie, ale pilnowali i wszystko, com robiła,
żeby się zabić było napróżno.
I
szyję podrzynałam i zapałek się najadłam, ale wyratowali mnie; zawsze
przestałam jeść, ale siłą pokarm mi wpychali. Trwało to długo i ja dobrze nie
wiem, co ze mną było i dziś tylko jak przez mgłę pamiętam, żem się ciągle
zabijała i ciągle mi nie dawali.
Później zupełnie już nie pamiętam, co było,
mówili mi potem, że zwaryowałam, rzucałam się na ludzi, że później chora byłam
na zapalenie mozgu, opowiadali, żem dnie całe przesiadywała w łóżku, z chustek
i gałganów zwijałam niby to dziecko małe i pieściłam je godzinami całemi.
Później matka mi mówiła, że po śmierci ojca przychodziła do mnie często, ale i
matki też niepoznawałam.
Przez czas choroby nakładali na mnie
koszulę z długimi rękawami, ale kiedym przestała rzucać się na ludzi i rwać na
sobie ubranie i zaczęłam poznawać wszystkich i mówić dorzecznie, zdjęli to ze
mnie i ze szpitala do więzienia znowu przeprowadzili. Ale choć wiedziałam gdzie
jestem, choć ruszałam się i jadłam, byłam jak obumarła. O niczem myśleć nie
mogłam i tylko kiedy przypominałam sobie, co było, ból mnie sciskał i płakałam
dnie całe.
Wkrótce potem powiedzieli mi, że będą mnie
sądzić, ale wszystko było dla mnie obojętne, postanowiłam bowiem przy pierwszej
nadarzonej sposobności zabić się. Teraz pilnowali mnie, pamiętali, później tego
nie będzie, wtedy i skończę z sobą. Zaprowadzili mnie nareszcie do sądu.
Na zapytanie: «czy wiem i pamiętam, com
zrobiła?» odpowiedziałam: wiem i pamiętam. Później zapytali się: «Jak to
zrobiłam?» powiedziałam: ot temi rękami podłemi — Później się pytali: «Czy
chciałam to zrobić?» powiedziałam: nie. Jeszcze się pytali, ale ja zemdlałam i
wynieśli mnie ztamtąd. Później gdym przyszła do siebie, znowu mnie tam
zaprowadzili i przeczytali mi wyrok: Ze względu na młodość i okoliczności byłam
skazana do ciężkich robot na lat sześć. Zapytali mnie czy jestem z wyroku
zadowolniona i sąd się skończył.
Wkrótce mieli mnie wysłać z partyą całą. Matka
miała być na sądzie, ale że ciężko zachorowała, pisała więc tylko, że jak tylko
będzie mogła wstać przyjedzie, teraz zaś modli się za mnie, prosi Boga o pomoc
i opiekę, ściskając w końcu stokrotnie.
Były to pierwsze słowa od matki, które
zrozumieć już mogłam i gdym się nad tem zastanowiła, opowiedzieć nie umiem, co
się ze mną działo, ile radości i smutku sprawił mi list matki nieszczęśliwej:
nie przeklinała mnie ona, ale gorąco modliła się za mnie, niegodną dziecięciem
swem nazywała?..
Zapominając, że ja nie mam prawa na to,
gorąco modlić się zaczęłam Żebym choć raz jeden zobaczyć ją mogła? Rzucić się
jej do nóg i płacząc, i żebrząc wypowiedzieć, że ja nie chciałam tego, że jabym
prędzej sobie, niż jemu, śmierć zadała... Zeby ona, konając, mogła umrzeć
spokojniej, żeby wiedziała, że choć zła, ja łzami krwawemi opłakuję zbrodnię
swoją.
Mieli nas wysłać wkrótce, a od matki, ani
listu, ani wiadomości. W niedzielę, akurat, powiedzieli nam, że na drugi dzień
wyruszymy w drogę. Już straciłam nadzieję, kiedy po południu przyszedł po mnie
dozorca.
Jak szłam, jak weszłam— niepamiętam. Ale
kiedym ją zobaczyła, wstającą na moje spotkanie, kiedy więcej do trupa, niż do
żywej podobna, zczerniała i z ciała opadła... ona ręce do mnie wyciągnęła!.. Tego
nigdy nie zapomnę. A kiedym do nóg jej przypadła, ona, nazywając dziecięciem
swem jedynem, pieszcząc, z ziemi podniosła i do piersi przycisnęła...
Teraz
dopiero opowiedziałam jej wszystko. Ale taka czy inna kara? dla mnie było
wszystko jedno. Hańby by to ze mnie nie zdjęło, nawet wolałam teraz, że się
dostanę gdzieś dalej.
Wolałam teraz, bo matka o jedno mnie
zaklinała, o jedno błagała, żebym nie gubiła duszy na wieki i rąk na siebie
nigdy nie nałożyła. Nie miałam serca i odwagi odmowić jej i przysięgłam, że
tego nigdy nie zrobię. Bo ona ze mną iść chciała... Inaczej puścić mnie nie
chciała... Byłyśmy z sobą długo i późno w noc wróciłam do więzienia.
Jak kiedyś słowa ojca, tak teraz słowa
matki: «módl się, pracuj i znoś wszystko w pokorze» huczały mi w uszach. Miałam
zacząć życie nowe.
Ale, jeżeli dzieckiem będąc, przeczuwałam
niedolę, która mnie dotknąć miała, teraz dość mi było spojrzeć w około, żeby
zobaczyć, jakie życie straszne mnie czeka. W tem pohańbieniu okrutnem, pomiędzy
zbrodniarzami i rozpustą, sama jedna i opuszczona, miałam zostać na długo, może
na zawsze.
Może więc już z samego początku
zgrzeszyłam, wątpiąc o miłosierdziu bożem, bo gdym spojrzała wokół, już nie
tem, co dotąd o kiem, sił mi zabrakło, zlękłam się...
Ale to nie długo trwało; całą noc krzyżem przeleżałam
i uspokojona wyszłam w drogę.
***
— — —Hanusia zamilkła, ale milczenie to
innem już było. Twarz jej, z której, jak z księgi otwartej, czytać można było
każde głębsze poruszenie jej duszy, wskazywała, że z przeszłością, która dla
niej obecnie była martwą, już ona skończyła.
Mogła ona i płakać, i boleć nad nią, mogła
cierpieć bardzo wiele, ale wszystko to, widocznie, miało dla niej drugorzędne
znaczenie.
Z ostatniemi słowy na twarzy jej wystąpiła
jakaś zaciętość; jakiś dziwny wyraz, to — cóś tajemniczego, co dotychczas w
oczach jej blaskiem jasnym gorzało, to cóś, co ją przy życiu dalszem utrzymało,
oświeciło całą jej twarz nowem dla mnie światłem.
Co to jednak było? dotychczas nie
rozumiałem.
Nadzieja zbawienia duszy, zyskanie pokoju
wieczystego wzamian za męczarnie doczesne? Ale chwila głębsznego zastanowienia
się nad charakterem Hanusi bezzasadność tego przypuszczenia odrazu wykazywała.
Była ona zamało egoistyczną, aby myśl podobna mogła ją zmusić do życia. Sprawić
to mogło uczucie głębsze, szersze, nie tylko jej samej dotyczące.
I teraz dopiero, przyglądając się Hanusi,
zauważyłem, że przypuszczenie moje dawniejsze, iż mam z manjaczką pracy do
czynienia, częściowo jest prawdziwe: mam doczynienia, bezwątpienia, z manjaczką,
tylko nie pracy, ale wielkiego głębokiego uczucia.
Tylko bowiem człowiek fanatycznie przez
myśl inną przez uczucie żywe opanowany, mógł z taką dokładnością i stosunkowo
tak spokojnie opowiedzieć swe życie poprzednie, rozgrzebać wszystkie swe uczucia
dawniejsze gdyż w obec żywego, ani go osłabić, ani bólu zbyt silnego sprawić
one nie mogły, przeciwnie, mogły je spotęgować tchnąć weń nową siłę.
Teraz dopiero i cierpiąca twarz Hanusi i
dziewicza piękność jej kształtów zlały się w mym umyśle w jedną harmonijną
całość.
Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego brud
życia ciała tego nie skalał, śladów swych na niem nie zostawił, dlaczego przemówiło
ono do mnie kiedyś najczystszym językiem piękna, dlaczego od ciała tego wiał
chłód dziewiczego żaru — owo zimno myśli bezcielesnej, którą tylko smierć jedna
tak misternie z najtajniejszych skrytek wyciągać i ujawniać umie lub wielkie
wyłączne uczucie, opanowawszy całkowicie człowieka, na twarzy nieszczęśliwego
myśl tę bezcielesną rylcem swym ostrym rzeźbi.
***
...W pierwszej chwili — mówić znowu ona
zaczęła — gdym pozostała sama jedna zlękłam się; ale w pierwszej też chwili jak
szalona śmiałam się sama do siebie i płakałam nie z żalu, że idę gdzieś daleko,
ale z radości, że przez tę karę straszną może przebłagam Boga rozgniewanego. W
pierwszej chwili, dziękowałam Bogu za tę karę.
Po tem, co się stało, myślałam, nigdy już
nie upadnę, całe życie tylko na modlitwie i przy pracy spędzę.
Ale jak poprzednio nie wiedziałam, co jest
złe, tak teraz, myśląc o odpokutowaniu swego grzechu, nie wiedziałam, jak ja to
zrobić będę mogła. Słowa matki: «módl się i pracuj, i znoś wszystko w pokorze»,
powtarzałam jak modlitwę największą, temi słowy zaczynałam i kończyłam dzień
każdy, ale wkrótce ze strachem spostrzegać zaczęłam, że ani modlić się, ani
pracować, ani znosić w pokorze wszystkiego, co mnie spotykać będzie, nie będę
mogła.
Prędko dowiedziałam się, żem się dostała do
najstraszniejszej w świecie szkoły — do szkoły zbrodni i rozpusty. To też,
kiedym dostała się do centralnego więzienia w Permie, odwaga i nadzieja
opuściły mnie znowu. Nie odpokutuję, ale w nowe grzechy zagrzęznę, bardziej
upadnę — jeżeli, póki czas, nie zabiję się sama — tak myślałam, siedząc na
«narach» [* Nary —
prycza, nieruchome wzniesienia z desek, które służą za łóżka dla więźniów.]
w permskiem więzieniu i płacząc nad sobą. Zbliżyła się do mnie wtedy jakaś
staruszka i rozpytywać zaczęła, nad czem płaczę tak gorzko, opowiedziałam jej
wszystko. Staruszka wysłuchała mnie cierpliwie, a później i sama mi opowiedziała
kto ona, a była ona z sekty «biegunów» [* Bieguny — tworzą sektę szkodliwą surowo karaną — główna
jej zasada — ucieczka od ludzi i świata.] i skończywszy «słusznie
płaczesz, gołąbko, mówi, tam piekło, tam duszę zagubisz do reszty, bo przytwojej
urodzie i młodości piekło to straszniejsze dla ciebie, niż dla innych». Jako
ratunek jedyny staruszka wskazała mi ucieczkę. «Nie tylko ci, co w więzieniach
siedzą, ale i ci, co w świecie pozostają, jeżeli chcą uchronić duszę od zaguby
i osiągnąć zbawienie wieczne, uciekać muszą od ludzi». Rozmawiałam z nią potem
jeszcze nieraz, ale ucieczki jeszcze bałam się. Miałam z sobą pięniędzy dosyć,
matka nazaszywała mi w odzież i w kancelaryi złożyła, mogłam więc z łatwością
skorzystać z «zamiany» [* Za pewną zwykle niezbyt wielką zapłatę znajdzie się zawsze w każdej
partyi ochotnik, który będąc skazanym wprost na osiedlenie, zgodzi się pójść do
ciężkich robot; nazywa się to zamianą i dawniej szczególniej praktykowało się
powszechnie.]. Ale kiedym nareszcie zdecydowała się oszukiwano mnie i
pieniądze wszystkie wydałam i już do Tomska podchodziliśmy, a ja nie tylko z
nikim nie zamieniłam się, ale i myśleć juz o tem nie mogłam. Teraz jeszcze
większy strach ogarniał mnie przed tem, co mnie czeka, tembardziej że wszyscy
szczerze czy nieszczerze, już nie wiem, radzili mi jeżeli nie zamianę to
ucieczkę.
Mówili, że gdy przejdę do kategoryi
«niepomniaszczych», ominę nazawsze « katorgę » i dostanę się odraził na
osiedlenie i w ten sposób uniknę tego życia strasznego.
Teraz często mi przychodzi do głowy myśl
straszna, że może ja zagubiłam się na wieki, nie spełniając na pierwszym kroku
przykazania matki.
Może
Bóg wielki chciał, żebym ja taką karę poniosła?
Bo to, od czegom samowolnie uciekła,
spotkało mnie gdzieindziej.
Kiedy więc jedno wszyscy mi radzili. Kiedy
zobaczyłam jak ludzie niechąc giną: matki sprzedają córki, dzieci podnoszą ręce
na rodziców, a tam, gdziem na pokutę iść miała, działo się jeszcze gorzej,
usłuchałam rad obcych i swojej trwożliwości.
Bo matka przecie nie wiedziała, nakazując
mi znoszenie w pokorze wszystkiego, co mnie spotka — co mnie rzeczywiście
spotkać może?
Czyż
może być, żeby przez upadek można było zbawić duszę swoją?
— Nie może być — powtarzałam coraz częściej
— i uciekłam...
Panie drogi, com ja zrobiła?.. do dzisiaj
dreszcz zimny mnie przejmuje i rozum tracę, gdy pomyślę o tem...
Ci ludzie, co ze mną uciekali... niech im
Bóg odpuści krzywdę moją — nie mogę opowiedzieć, co ze mną robili...
W lasach i puszczach sama jedna ze
zbrodniarzami, dla których nic świętego nie było...
— — —
I Hanusia od ściany białej bielsza drżała i trzęsła się cała.
...A gdy zima zbliżać się zaczęła i ja
stałam się dla nich ciężarem, sprzedali mnie do domu, gdzie ludźmi handlują.
Com wtedy przeszła — Bogu jednemu wiadomo.
Bili
mnie... i zbitą... bez czucia... nieprzytomną... bezcześcili...
Chciałam uciekać, ale grozili mi, że mnie
wydadzą i wtedy na całe życie do katorgi pójdę — a gdym już nie słuchała,
pilnowali i za ucieczkę bili okrutnie.
Chciałam się zabijać, ale myśl, że zagubię
wtedy duszę na wieki, rękę mi zawsze wstrzymała...
Trwało to poł roku, przewieźli mnie blizko
do tych kopalni, gdzie był Jacenty. Straciłam siły... straciłam wiarę w to, że
może mnie, co ocali.
Nie widziałam znikąd ratunku... Napróżno
rzucałam się do nóg tym, co tam przychodzili. Nikt mnie nie słuchał. Napróżno
zaklinałam. Nikt nie wierzył. Ludzie jak zwierzęta, widząc ciało moje,
wystawione na sprzedaż — szarpali mnie, jak psy głodne mięsa nie szarpią...
Myśl o samobójstwie coraz częściej
przychodzić mi do głowy zaczęła.
W ten
dzień właśnie, kiedy się już zabić umy śliłam, przyszedł Jacenty.
Nie
widziałam tam go nigdy. Był to pierwszy człowiek, który, gdym go o litość
poprosiła, zlitował się nade mną, nie tylko zlitował się, ale zaczął
rozpytywać, w jaki sposób, jak dawno ja tu dostałam się. Nie chciałam mówić z
początku, ale jak zaczął mnie prosić, jak powiedział, że jeżeli co, to i o
wydostaniu mnie ztąd pomyśleć może, opowiedziałam.
Opowiedziałam, że ginę, że o ratunek od
półroku wszystkich błagam, opowiedziałam, jak się tu dostałam, uciekając, o tem
jednak, za co szłam do ciężkich robot, zamilczałam. Dlaczego to zrobiłam i
odrazu nie powiedziałam wszystkiego, nie wiem sama. Może dla tego że i mówić mi
o tem ciężej, może dlatego, że kiedy ujrzałam nadzieję wybawienia, bałam się,
żeby jej nie stracić, a może i dla tego, że szczerze myślałam później mu
wszystko powiedzieć.
Chociaż było to nie łatwo, na siódmy dzień
po naszem poznaniu się byłam już u niego, a dlaczego mu teraz nie powiedziałam
wszystkiego? to już wiem dobrze. Dlatego że bałam się, żeby mnie nie wypędził
od siebie. Dostałam się do schronienia, o jakiem już i pomyśleć nie mogłam. Po
tem, co było, nie zastanawiałam się, że nowy grzech popełniam. Bałam się jak
ognia ludzi i tuliłam się jak jagnię do pierwszego człowieka, co słowem
ludzkiem przygarnął mnie do siebie.
Poźniej,
kiedym się przekonała, jak on mnie kocha, bałam się już z czego innego
powiedzieć mu prawdę. On podobny był do ojca mego, nie zniósłby tego, nie zniósłby
hańby swojej.
Prawda, ja jakiś czas miałam nadzieję, że
Jacenty ożeni się ze mną, nie pytając, kto ja — ale, Boże mój drogi, nie o to
mi przecie chodziło.
Widziałam w tem palec Boży... Umyśliłam w
swej głowie nieszczęsnej, że to będzie znak łaski bożej nade mną...
Nawet już potem, kiedy raz rozstawaliśmy
się, jeszcze nadzieja taka przychodzić mi do głowy zaczęła. Było to już po
pańskim przyjeździe. Myślałam że po tak długiem pożyciu zgodzi się choćby na
najgorsze, powie: «wszystko ci daruję».
O, wtedy przecie wszystko bym mu była powiedziała.
Bóg
jednak strzegł mnie od największego nieszczęścia i teraz dziękuję Mu za łaskę Jego.
Bo zabłąkałam się w grzechu, nie wiedziałam
tego, co wiem teraz.
Teraz
dziękuję Bogu, że Jacenty niechciał być dłużej ze mną.
Teraz i od państwa przez to odchodzę.
Boję się dziecięcia waszego...
Możebym go wam pozazdrościła?..
Możebym Stanisława przeklinać zaczęła?..
Boję się tego...
Bo teraz?..
Teraz, ja głodna, skonam przy chlebie
cudzym...
Bo przecie takie jest prawo?
Ale
ja tego nie wiedziałam. Ja późno dowiedziałam się o tem.
Ja wiedziałam jedno tylko, że powinnam
ocalać duszę swoję
Bo
przecie ono, choć niechrzczone, zamordowane niewinnie, w niebie jest teraz?
A gdzież ja będę nieszczęsna?
Gdzie ja będę? myślałam i żeby nie myśleć o
tem, zabić się chciałam czem prędzej.
Więc kiedy matka nieodepchnęła od siebie.
Mnie spodloną przytuliła do piersi... łzami czystemi nade mną zapłakała i
powiedziała mi to, o czem bym sama nigdy pomyśleć nawet nie odważyła się, że
może i mnie Bóg przebaczy... Wtedy... choć bałam się?..
Wtedy jak szalona zapłakałam z radości...
Wtedy krzyżem w więzieniu noc całą
przeleżałam.
Wtedy przysięgałam, że żyć będę i znosić
wszystko w pokorze i dziękować za wszystko.
Więc kiedym tam była, kiedy ode mnie
grzechu żądali, sama się nie zgadzałam, ale kiedy mnie bili, wiązali —
myślałam, że to ta kara właśnie, którą ominąć chciałam i w nierozumie swoim
dziękowałam Bogu za nią. Później dopiero rozumieć zaczęłam, że choć sama tego
niechce, przyczyniam się do grzechu.
Bo choć zapłakana i sińcami okryta — ładna
byłam i ciało moje przeklęte przyciągało ludzi, którzy ani łez, ani sińców na
mem ciele widzieć nie chcieli.
Rozpacz mnie wtedy opanowała i gdyby nie
Jacenty zginęłabym dawno.
Toż samo i u niego; choć nie mogąc w
kościele, ślubowałam mu w duszy przed Bogiem wiarę dozgonną — zrozumiałam
jednak, że to grzech i choć ciężko mi było z nim się rozstawać, dziękowałam
szczerze Bogu, że tak się stało.
Teraz
kiedy przeszłam to wszystko, choć wiem już, jak się chronić od złego, ale...
plącze się to wszystko w mej głowie... Samej sobie nie wierzę. Teraz o zbawieniu
swojem zaraz po smierci myśleć nie mogę... Więc zapytać się chciałam... i,
jeżeli Boga kochacie, poradźcie mi, oświećcie moją duszę zbłąkaną...
— — — I Hanusia podniosła się powoli.
***
Hanusia podniosła się i załamawszy
opuszczone ręce, stała przede mną w milczeniu. Twarz jej pałała, oczy ogniem
gorzały, a usta choć mówić przestały poruszały się nerwowo.
Z rękami załamanemi, oczami wzniesionemi do
góry stała ona przede mną natchniona, cierpieniem wielkiem ze wszech stron jak
oddechem śmierci od świata odcięta...
I piękną ona była, ale zimno i chłód wiały
od tej pięknośći.
Z natchnionej jej twarzy biła myśl, nic
tylko myśl, jak z posągu greckiego, jak z twarzy ludzkiej, na której śmierć
mistrzyni wszystkie tajniki duszy ludzkiej wyryła — biła myśl jedna, wyłączna —
jedna bezcielesna, od świata żywego, od ciała i krwi ludzkiej oderwana — myśl
straszna swą wyłącznością, myśl — pożerająca słaby organizm ludzki, myśl — waryata,
myśl — szalonego.
I strasznym był ogień, pałający w jej
źrenicach rozszerzonych. I jak upiór okropnym był rumieniec, na tej zimnej,
jedną myślą opanowanej, twarzy wykwitły.
I czułem, że ta dziewczyna, od bólu za
życia skamieniała, zada mi w swej prostocie naiwnej pytania, na które nasza
moralność zdawkowa ma odpowiedzi, ale które będą ciężkiem oskarżeniem nie dla
człowieka głupiego, co ją uwiódł — ale dla nas wszystkich.
Czułem, że my wszyscy, popychając dzieci
małe do zbrodni, my — przyzwyczajeni do kamienowania wszystkiego, co nie umie
ukryć się po za pokrywką spodlonej przyzwoitości naszej, my winniśmy nie tylko
tego dzieciobójstwa.
My, znęcając się i pastwiąc z rozkoszą
zwierząt krwiożerczych nad niedolą ludzi, przez nas zbezczeszczonych, myśmy — więksi
zbodniarze — myśmy i dziecio i matkobójcy.
***
...Teraz ja wiem, mówić ona wreszcie zaczęła —
wiem, że po śmierci niema dla mnie zbawienia, bo Bóg ciężko karze grzechy
takie, a tem bardziej, jeżeli je popełnił człowiek, który już miał na sumieniu
to, co ja miałam, który powinien wiedzieć, co robi... Grzeszyłam i karz mnie,
Boże wielki, za te grzechy... wiem, że po śmierci niema dla mnie ratunku...
wiem, że potępiona do piekła pójdę...
Ale tam przecie, choć długo, długo ladzie
będą... będzie przecie sąd ostateczny?..
A w piekle przecie, choć ciężko karana, do
grzechu zmuszaną nie będę?..
Choć palić mnie będzie ogień piekielny,
palić nie będzie strach przed ludźmi złymi?..
Więc powiedzcież mi teraz, poradźcie
człowieku drogi, czy ja nie grzeszę, tak myśląc?.. Czy można odpokutować za
grzechy swoje do dnia sądu ostatecznego?..
— — — Hanusia uklękła koło mnie i
odnalazłszy wzrok mój, unikający jej spojrzenia, zapytała z nową siłą i
strachem zatajonym:
— Czy można?..
— Można — odpowiedziałem zawstydzony.
Dzika radość błysła w rozpalonych jej
oczach.
— Tak... — szeptała głosem urywanym — tak
przecie... i w piśmie świętem i w żywotach świętych Pańskich... jest
powiedziane. Ja wiem o tem... ale tyle razy błądziłam... a z nikim nie
mówiłam... nie mam wiary w swój rozum... boję się... ale tak, to prawda!...
Chwalaż Ci, Boże Wielki!.. A teraz, powiedzcie mi teraz — znowu jak dziecko małe
wzroku mego szukając, pytać zaczęła — więc i ja mogę na sądzie ostatecznym
dostąpić odpuszczenia?.. Mogę dostąpić?..
— Możesz — odpowiedziałem.
— Bo Bóg wielki litościwy jest przecie? Litościwszy
niż ludzie?...
— Litościwszy, Hanusiu.
— Bo Bóg wielki i sprawiedliwy jest
przecie?..
— Sprawiedliwszy, niż ludzie?..
— Sprawiedliwszy, Hanusiu.
I dzika radość jeszcze bardziej rozszerzyła
jej rozpalone źrenice.
— A teraz?.. —przysuwając się do mnie
jeszcze bliżej i ręce swe kładąc mi na piersi, i wzroku mego znowu szukając,
znowu szeptać zaczęła — teraz powiedzcie mi jeszcze, człowieku drogi, czy...
pomiędzy tyloma dziećmi... odnajdę ja... dziecię swoje?... Czy odda mi je Bóg
wielki?... i nie czekając mojej odpowiedzi ciągnęła dalej — ...Bo choć w piekle
popalą się ręce moje... spalą się piersi... które go nie wykarmiły... zginie
łono, co je nosiło... ale ja przecież... czuć będę jeszcze?... ja będę mogła...
przycisnąć je do siebie?... przytulić?... przygarnąć?... będę mogła?... Będę
mogła... z przerażeniem zawołała, chwytając mnie za rękę, ...będę mogła?...
człowieku jedyny?!..
— Będziesz mogła — z trudnością wymówiłem. I
dziki wyraz obłędu znikł z twarzy kobiety szalonej; surowa i zimna myśl
wyłączna, pożerająca wszystkie jej siły duchowe, ustąpiła miejsca myśli
potężniejszej, głębszej — myśli żywej, uczuciu, którego żaden zbrodniarz z jej
piersi nie wyrwie, żadna hańba nie splami, żaden brud pod najobłudniejszą
pokrywką naszej podłej przyzwoitości nie dosięgnie...
Surowe rysy jej twarzy przeobraziły się,
zmiękły i złagodniały, oczy promieniały jasnym ogniem czystej, nie skalanej
miłości, a uśmiech serdecznej radości skrasił jej usta, jeszcze bólem i trwogą
drzącą...
...Przede mną była matka...
Upłynęła chwila mała...
Trzymałem jej ręce w swoich rękach i wprzód
zanim zdążyłem pomyśleć o tem, co się z nią dziać musi? poczułem, jak zadrżały
i ochłodły jej ręce rozpalone, a gdym spojrzał w jej oczy, ogniem czystym tylko
co gorejące, zgasły już one nieszczęsne, zgasły — ni to świece one. Zbielała
jej twarz i Hanusia osunęła się na ziemię...
I długo cuciliśmy ją, zanim przyszła do
siebie.
***
Na drugi dzień, rano Hanusi już u nas nie
było.
W kuchni siedziała «Jedwabna Pajęczyna» i
rozdmuchując starannie węgle, ni to jękiem, ni to śpiewem swym smętnym głośno
zawodziła, jedno i to samo powta rzając bez przerwy:
«Niemasz już tu Hanusi»...
Niema tu słońca mego...
Petersburg 1889-1890
r.
/Adam
Szymański. Szkice. Lwów - Warszawa - Kraków.
1921. S. 140-268./
Адам Иванович (Янович) Шиманский род. 16 июля 1852 г. в Грушнево (около Семятич) Бельского уезда
Седлецкой губернии Царства Польского Российской империи. В 1872 г. поступил на
юридический факультет Варшавского университета, который окончил в 1877 г. со
степенью кандидата права. В годы учебы вступил в ряды молодежной патриотической
организации. 18 марта 1878 г. арестован в Варшаве, откуда 18 апреля 1879 г. по
Высочайшему повелению выслан в административном порядке на 4 года в Восточную
Сибирь. Предписанием генерал-губернатора от 28 февраля 1879 г. назначен на
жительство в г. Якутск, куда был доставлен 24 июня 1879 г. В годы ссылки
Шиманский занимался сбором материалов о Якутской области и ее жителях. С 9
сентября 1885 г. подчинен негласному надзору полиции, с воспрещением въезда в
пределы Царства Польского. Переехал на жительство в г. Харьков, где занимался
литературным трудом и адвокатурой. В 1887 г. получил разрешение проживать в
Санкт-Петербурге. В январе 1895 г. получил разрешение въезда в пределы Царства
Польского. С началом Первой мировой войны переехал на жительство в Москву, где
после короткой болезни умер 25 марта 1916 г. и был похоронен на Лефортовском кладбище.
Дэса Сядлец,
Койданава
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz