wtorek, 9 czerwca 2020

ЎЎЎ 5. Адам Шыманскі. Якуцкія замалёўкі. Сш. 5. Перевозчик. Койданава. "Кальвіна". 2020.






                                                                     PRZEWOŹNIK
    Podążałem na przewóz, urządzony pomiędzy miasteczkiem X. i dużą wsią na Angarze, aby za dnia jeszcze przeprawić się przez rzekę, a co najważniejsza, zastać na miejscu przewoźników, ku wieczorowi zwykle pijanych, w nocy zaś bardzo już niechętnie opuszczających zwykłe miejsce swego pobytu – szynk poblizki. Podążąłem jak mogłem, ale noc czarna, jesienna, spuszczała się na ziemię z taką szybkością, że chociaż przyspieszałem kroku nie leniwie, ciemności nieprzejrzane otoczyły mnie zupełnie, wprzód, zanim dojrzeć zdołałem budkę przewoźniczą, stojącą na wysokim brzegu rzeki. Niebo szczelnie zaciągnięte chmurami, przewalającemi się między sobą bezładnie, nie przepuszczało z góry ani jednego promyka. Mimowoli jakoś obejrzałem się wokoło.
    Po jednej stronie drogi wieś, wyciągnięta szeregiem domów, wysoko oparkanionych, w długą linję nadbrzeżną, spała lub wydawała się śpiącą; po drugiej zaś stronie, dotykającej samego skraju krętego urwiska, wiodącego ku rzece, zczerniałe wody Angary błyszczały tym blaskiem złowrogim, co wśród ciemnej nocy zawsze przybiera taką zimną, stalową barwę.
    Starannie, wedle syberyjskiego zwyczaju, pozamykane okiennice i bramy głuche, zupełny brak ruchu i światła wszelakiego, zwiększały we mnie to przykre uczucie, którego zawsze doznajemy wobec gwałtownego przejścia od dnia ku nocy. We wsi ludnej było ciemno i pusto jak w stepie sąsiednim. Wiatr tylko, wzmagający się z każdą chwilą, wyć zaczynał coraz posępniej, a głuche, jak gdyby niechętne i rozmyślnie tłumione warczenie potężnych wód rzeki, odpowiadało temu wyciu coraz groźniej. I mimowoli również sięgnąłem ręką do kieszeni, w którą, wychodząc gdzieś dalej lub spodziewając się wracać do domu później trochę, zwykle kładłem mały rewolwer: kieszeń była pustą.
                                                                                ***
    I wieś, przez którą przechodziłem i mieścina, na drugiej stronie Angary leżąca, w której mieszkałem, roiły się tłumami «posieleńców». Rabunki, jakkolwiek stosunkowo niezbyt częste, zdarzały się jednak. Pod wpły wem zaś wielu przyczyn, od wieków i do dziś dnia je szcze działających, życie ludności tutejszej tak już się złożyło, że nie rozwojowi uczuć humanitarnych, ale raczej zupełnemu zaniknięciu takowych ono spółdziała.
    Podejrzliwość i nieufność cechują tu stosunki ludzkie; usług bezinteresownych, nie opłacających się monetą brzęczącą lub inną wartością równoznaczną, niema tu wcale w obiegu. Człowiek, napadnięty w nocy na ulicy, nie tylko we wsi, ale i w mieście nawet, na pomoc postronną liczyć nie może. Choćby go żywcem ze skóry obdzierano, choćby obdzieranie to odbywało się tuż pod oknami domu sybiraka, jeżeli na dworze ciemno, jeżeli ludzie pozamykali już swe bramy i okiennice, można być pewnym, że z domu na krzyk najrozpaczliwszy nikt nie wyjdzie, żywa dusza nie wyjrzy. Pomoc własna, wśród powszech nego rozpanoszenia się instynktów egoistycznych i drapieżnych, jest tu jedyną ucieczką człowieka. Pamięta o tem każdy, kto pomieszka dłużej we wschodniej Syberyi, pamiętałem więc i ja o tem zawsze, ale choć nieraz zdarzało się inaczej, nigdy nie czułem się tak samotnym i bezbronnym jak w ów wieczór, gdym idąc ku przewoowi krokiem zdwojonym, przekonał się o swej nieostrożności.
    Wszystko com wiedział i słyszał kiedykolwiek o nie bezpieczeństwach, grożących tu w nocy na każdym kroku człowiekowi bezbronnemu, żywo teraz stawać mi zaczęło przed oczyma; pospieszny chód rozgrzewał krew i opowieści fantastyczne zaroiły się w mej głowie... dopóki myśl rozkołysana nie natknęła się na hamulec, co wstrzymał jej urojone zapędy. Hamulcem takim było dla mnie wspomnienie o jakimś kupcu, który, zaufawszy w nocy tym samym przewoźnikom, do których teraz tak spieszyłem, zawieziony na wyspę sąsiednią i tam ograbiony, uszedł z życiem, dzięki jedynie czyjejś przypadkowej interwencyi. Nie byłem wprawdzie kupcem i na połów obfity koło mnie przewoźnicy liczyć nie mogli; strach jednak, do najniepodobniejszych porównań pochopny, pod powiadał mi, że sytuacya moja jest arcypodobną i że nierozsądkiem byłoby narażać się na niebezpieczeństwo zbyt widoczne. Pod wpływem tych myśli, postanowiłem udać się wprost do tak zwanego «prykaszczyka» od przewozu; spieszyć teraz nie było po co, zwolniłem więc kroku, wiatr zimny prędko ostudził głowę rozgrzaną i gdym następnie, ocierając czoło, przystanął i obejrzał się powtórnie – i noc już nie wydała mi się tak ciemną i wieś mniej głuchą i pustą: na brzegu przeciwnym ognie świeciły wesoło, we wsi to ztąd to zowąd dochodziły mię głosy ludzkie, przez drogę od rzeki ku domom przesuwały się cienie wysokie.
    Postanowienia jednak, powziętego przed chwilą nie zmieniłem, «prykaszczyk» bowiem, aczkolwiek również od rana do nocy pijany, ze względu na zajmowane przezeń stanowisko, rodzinę i, dość fikcyjną wprawdzie, odpowiedzialność za całość i życie przeprawiających się przez rzekę, przedstawiał się w porównaniu z watahą swych podwładnych, jako człowiek idealnie porządny i pewny. Chciwość zaś jego na datek najmniejszy, wzrastająca w stosunku prostym do ilości wypitych w ciągu dnia «szkalików» [* Półkwaterków.], robiła go zawsze ku wieczorowi człowiekiem bardzo uległym i usłużnym.
    Ale oto i budka przewoźnicza; w budce jednak, ku wielkiemu memu zadowoleniu, ciemno było i teraz już z najczystszem sumieniem mogłem zwrócić się do za rządzającego przewozem. Jeszcze kilka kroków, droga skręciła na lewo i znalazłem się w miejscu, będącem głównym punktem, osią życia wsi tutejszej: bożyszcze syberyjskie – szynk, stał przedemną w odległości niewielkiej.
                                                                                ***
    Jeżeli na całym szerokim świecie wogóle, a w Syberyi w szczególności, pieśń o złotym cielcu ma racyę bytu, pieśń podobna o wódce ma tu racyę nie mniejszą. «Wódka ludźmi rządzi tu!» śpiewa każdy mefistofel syberyjski i śpiewa prawdę.
    Drzwi szynku ustawicznie otwierały się i oświetlając co chwila swem mgławem światłem mały placyk przyległy, pozwalały widzieć, z jaką szybkością paszcza potworu przyjmuje nowy, wyrzuca przeżuty już pokarm. Smugi brudnego światła, to wyciągając się, to kurcząc pospiesznie, podobne były do nóg olbrzymiego pająka, szybkiemi rzutami chwytającego wchodzące w jego sieć zdradziecką stworzenia...
    A w środku szynku, jak w każdym przepełnionym wertepie rozpusty i zbrodni, huczało hukiem wstrętnym, rozpasanym, huczało tym hukiem, w którym ucho, czułe na głosy przyrody, głosy wszystkich zwierząt drapieżnych, okrom ludzkiego, odrazu odnajdzie. Wyją tu i kłapią zębami wilki i hyeny, szczekają psy i lisy, świszczą sępy, huczą sowy i puszczyki. Głosów ludzkich tylko nie słychać tu odrazu i, aby je usłyszeć, wsłuchać się należy w dziką muzykę szynku; bo są tu i one i odzywają się czasami, ale zawsze takie znękane, takie rozbite, że jękiem przykrym, rwącym serce obiją ci się o uszy, a w jęku tym, jak w zwierciadle, widnieje dola cierpiących...
    I jęczy «kabak» syberyjski i płaczem «burłaka» [* Flisacy na Wołdze i Kamie, ciągnący na linach ciężko ładowane statki, zowią się burłakami.] i skargą mazura, i obłąkanym chychotem smugłego kaukazkiego górala. I bóle różne: z nad Wisły dalekiej, Wołgi szerokiej i podnóża białowłosego Kazbeku, zlewają się w tym jęku cichym, ledwie słyszałnym z poza dzikich głosów zwierzęcych, w taką wspólną pieśń niedoli, że różnic narodowościowych już w niej nie dostrzedz. Braterstwo pośmiertne ludów w «kabaku» syberyjskim zaczyna się trochę wcześniej.
    Ileż to razy w ciągu dnia jednego rozlega się tu smutna skarga rosyjskiego «posieleńca»: «Sibir, złaja maczicha stiepiju snieżnoj raskinuta!» [* Syberyo, zła macocho! stepem śnieżnym yberyo, p y rozciągnięta.] ....ileż to razy, jakby w odpowiedź na ową skargę, z ciemnego kąta tegoż samego lub z okna sąsiedniego «kabaku» oberwany i odarty posiadacz fizyonomji wąsatej, ściskając w ręku butelkę i zataczając wokoło wzrokiem osłupiałym, zawodzi głosem drżącym: «Dobrze jeszcze to, że koledzy są»... Znikome nadzieje! marzycielstwo niepoprawne bru talnie rozbija żylasta ręka szynkarza, wyrzucająca za drzwi obu płaksów; jęki żałosne milkną w śniegu lub błocie, a bachanalji wyuzdanej nie przerywa już żadna dysharmonja i prolog tylu zbrodni, co noc oblewających Syberyę potokami krwi ludzkiej, hałaśliwie rozgrywa się dalej, zagłuszając cichy epilog dawniejszych.
                                                                                ***
    Przed takim to szynkiem zatrzymałem się i gdybym był wcześniej nie zdecydował, co mi czynić wypada, czy szukać napewno znajdujących się tu przewoźników, czy też skorzystać z pośrednictwa «prykaszczyka», postanowienie podobne powziąłbym bezwarunkowo, zobaczywszy, co się w szynku i około niego działo. Dalej więc, dalej od ludzkiej ohydy! Dom «prykaszczyka» był blizko i po chwili wchodziłem w jego progi.
    «Prykaszczyk» znał mnie i mógł domyśleć się bez objaśnień, o co chodzić może człowiekowi, mieszkającemu w miasteczku; po zwykłem tedy przywitaniu usiadłem, oczekując jego decyzyi, ale mąż ów szanowny, wbrew zwyczajowi, jakkolwiek miał dobrze w czubie, pijanym nie był; nie odpowiadając więc mi wprost, podszedł do okna i cmoknąwszy głośno językiem, prawił zafrasowany:
    – «Isz tiemień kakaja [* Widzisz co za ciemności.], a i na burżę widać się zanosi», dając mi w ten sposób do zrozumienia, że sprawa z przewozem stoi źle, a właściwie, że mniej niż piętnaście kopiejek za usługę nie weźmie.
    «Czetwiertak» [* 25 kop.] odrazu zmienił sytuacyę. Suma, przewyższająca jego najśmielsze marzenia, podziałała nań magicznie z roztropnością jednak, właściwą mieszkańcowi tutejszemu, wyraził on swe zadowolenie bardzo oględnie, biorąc bowiem pieniądze, ciągnął, niby to kończąc myśl poprzednią: «no, kanieszno, znakomaho uważym» [* Ale, rozumie się, znajomego uszanujemy – dosłownie. Właściwie zaś: ale dla pana.]; poprosiłem go tylko o człowieka zupełnie pewnego.
    – Niech pan będzie spokojny: «samyj czto mi najest nadiożnyj!» [* Jak tylko może być najpewniejszy.] brzmiała odpowiedź – wprawdzie będzie on troszkę pijany, ale niech pan na to nie zważa, im bardziej on pijany, tem pewniejszy. A przewoźnik «czudiesnyj», jeden za pięciu tych pijaków wystarczy. Człowiek to – nieczłowiek, złoto najczystsze! a siła siliszcze [* Silsko.] uuch! czort prawdziwy – ciągnął dalej, otwierając mi drzwi do sieni.
    – Od kiedyż to owe złoto otrzymaliście? zapytałem.
    – Ba! kiedy to w tem sęk właśnie, że otrzymać go nie mogę; żebym to ja mógł go dostać połowę swych łajdaków darmozjadów Wygnałbym zaraz! ale na moje nieszczęście Kostia przewozi tylko wtedy, kiedy pijany już dobrze, kiedy pić nie ma za co. Do trzeźwego nie mam dostępu: już ja do niego zachodziłem i z tej i z owej strony, i pieniądze mu zgóry dawałem, ale on i słuchać nawet nie chce; «paszoł », powiada, z twemi pieniędzmi, durniu jakiś», chociaż rozumie się sam jest dureń, bo obiera go hałastra wszelaka i grosza nigdy nie ma przy duszy. Ho, ho! ale burza, Widzę, wisi na włosku – kończył «prykaszczyk» już na dworze.
    Rzeczywiście wiatr wzmógł się i z przeprawą należało mi pospieszyć. Wody Angary głębokie i szerokie, poruszone wiatrem silniejszym, burzą się tak, że czasami, na dobę i dwie nawet, komunikacya pomiędzy brzegami zupełnie się przerywa. «Prykaszczyk» udał się więc do szynku po zachwalanego Kostię, a ja, ponieważ zejście z krętego i wysokiego brzegu wymagało sporo czasu, dla uniknięcia zwłoki najmniejszej udałem się ku łodziom.
                                                                                ***
    Omackiem prawie, próbując kijem ziemię na każdym kroku, zeszedłem na dół, omackiem prawie także odnalazłem szereg łodzi przewoźniczych, do połowy wyciągniętych z Wody. Wybrałem z pomiędzy nich nowszą i mocniejszą, dobrałem takież wiosła i zmęczony długiem chodzeniem, dość wygodnie usadowiłem się w wyciągnię tym końcu łodzi, rozciągając się z przyjemnością.
    Byłem teraz zupełnię spokojny. Wicher dął silnie i na górze pomiędzy budynkami wył różnemi głosy; woda widocznie burzyć się zaczynała, bo fale chlustały na brzeg coraz dalej, z pluskiem głośniejszym niż zwykle, ze środka rzeki dawał się słyszeć szum charakterystyczny, znamionujący, że za jakie półgodziny najdalej Angara wypowie człowiekowi swe posłuszeństwo i śmiercią ukarze śmiałka, dotykającego wiosłem jej czystego, dziewiczego łona. To, co «prykaszczyk» opowiadał mi o «Kosti», wyszło mi z głowy zupełnie, do słów jego nie przywiązywałem wagi najmniejszej: ot, poprostu, ucieszony z otrzymanego niespodzianie datku, plótł co mu się na język nawijało, okazując mi swój towar z najlepszej strony. Daleki teraz byłem od wszelkich obaw i podejrzeń. Różnic pomiędzy sobą i światem, w którym już oddawna przebywałem, nie czułem, przepaści dzielącej nas nie widziałem. Instynkt zachowawczy, wsparty siłą kilkuletnich przyzwyczajeń, godził się z otaczającą go sferą, szukał i odnajdywał styczne z obcym mu światem tam nawet, gdzie pierwotnie i przez wielkie szkło po większające nie odnalazłby takowych. Z przezorności, z którą wybrałem sobie dobrą łódź i mocne wiosła, z tego, że za 25 kop. zabezpieczyłem swe życie, byłem zadowolony; zjawiska przed chwilą dreszczem mnie przejmujące, teraz były dla mnie obojętne, nie politowanie, ale wzgardę czułem ku ludziom, których głosy rozpasane dochodziły z kabaku aż tu do łodzi, w której siedziałem. Tak być musi, inaczej być nie może. O nędzy istnienia, które za dwadzieścia pięć kopiejek zabezpieczać można, zapomniałem wówczas. Zapomniałem, że kto wśród cierpienia ogólnego cierpieć przestaje, ten zaczyna pogrążać się w otaczające go błoto.
                                                                                ***
    Staczające się z góry kamienie, odgłos szerokich i ciężkich kroków ludzi na dół schodzących wyrwały mnie z zadumy.
    – Uhuu! zawołano donośnie.
    Odpowiedziałem, i wkrótce dwa cienie wyraźnie zarysowały się u podnóża urwiska. Jeden z nich, o wiele wyższy od drugiego, słaniał się widocznie i zaczepiając nogami za leżące na brzegu kamienie, wyprawiał niemi tak skomplikowane piruety, że tylko dzięki skutecznemu balansowaniu jego szeroko rozciągniętych rąk, zejście odbyło się szczęśliwie.
    – Gdie? zapytał ogromny drągal, wysuwający się teraz Wyraźnie z ciemnego tła nocy, podchodząc, a raczej zataczając się ku samej łodzi, a w silnym choć stłumionym głosie jego brzmiała niechęć źle tajona.
    – Tu – odpowiedziałem. – «Wot priamiochońko, Kostieńka» [* Oto prościutko, Kostusiu!], pospiesznie podpowiedział «prykaszczyk», prawdopodobnie nie bezwiednie trzymający się w odległości przyzwoitej od wyciągniętych rąk drągala, a i z tych słów i z ostrożności, z jaką szepnął mi on: « Wot on samyj i jest», widać było, że rzeczywiście czuł on ku przewoźnikowi respekt wysoki, nadskakiwał mu jak mógł, mówił doń nie inaczej jak ze szczególnem jakiemś przymileniem, z tą czułością kocią, co to przed złapaniem myszy błyszczy w oczach sprytnego zwierzęcia.
    Kostia tymczasem, zatrzymawszy się szczęśliwie tuż przedemną, stanął zlekka się chwiejąc i jak gdyby mierząc i badając wzrokiem dość dlań trudne wejście do łodzi, spojrzał na mnie kilkakrotnie. I ja również pomimo ciemności mogłem mu przyjrzeć się trochę.
    Chłop to był w całem znaczeniu potężny: wysoki, barczysty, jeszcze szerszym wydawał się w swym ubiorze, który składał się z koszuli czerwonej, używanej zwyczajem miejscowym zamiast bluzy, i hajdawerów szerokich, ujętych od kolana w cholewy niemniej pokaźnej objętości; przechyliwszy się ku niemu, ujrzałem z pod rękawów koszuli, oberwanych czy też zawiniętych po łokcie ręce grube, muskularne. Rysów twarzy nie mogłem rozróżnić, widniał tylko na niej zarost bujny, i okoliczność ta odrazu wyjaśniła mi wiele: przewoźnik był zapewne «posieleńcem» [* We wschodniej Syberyi ludność miejscowa nietylko tubylcza, tak zwana inorodna, ale też i rosyjska dawniejsza odznacza się prawie zupełnym brakiem zarostu.].
    Jednakże i jego medytacya i moje oględziny trwały bardzo krótko; Kostia – czy to zebrawszy siły, czy też rozważywszy może, że i najdłuższe medytowanie nie na wiele zda się, poruszył się żywiej, z widocznym zamiarem wejścia do łodzi. « Prykaszczyk» zauważył to i nawołując: «potichońku, potichońku, Kostieńka» [* Powolutku, powolutku.], sunął ku niemu bliżej trochę i wyciągnąwszy przed siebie obie ręce, puścił je w ruch falowaty, kiwaniem wahadłowem korpusu usilnie podtrzymywany, podsadzając go w myśli; ale wszystkie te wysiłki marnie przepadły: Kostia podniósł nogę, szarpnął się całym sobą i jak długi runął w środek łodzi.
    Tak niefortunny początek zaniepokoił mnie wielce, więc z wymówką zwróciłem się do «prykaszczyka», ale ten uparcie powtarzał swoje: «Niczawo, niczawo!» przewoźnik «czudiesnyj», za pięciu starczy, a że upadł, to bagatela! rozebrało go na świeżem powietrzu i chmiel w nogi uderzył, ale to prędko przejdzie; zresztą chodzić tu nie potrzeba, a w rękach ma on swoją siłę, siłę straszną, nie daj Boże wpaść w te łapy!.. i znowu zachęcał Kostię, milczącego jak słup, do prędszego wstawania, obiecując mu w mojem imieniu i dwa i trzy nawet «szkaliki».
    Trudna rada! Szukać kogoś drugiego nie było już czasu, zdecydowałem się więc na przeprawę, tem bardziej, że i przewoźnik, być może trochę otrzeźwiony gwałtownym upadkiem, wygramolił się jakoś dość prędko. Usiadł on w drugim, przednim końcu, znajdującym się na wodzie, i wziąwszy w ręce wiosła, powoli, niedołężnie, zaczął je wsadzać w ziemię, oczywiście, celem zepchnięcia łodzi ze żwiru nadbrzeżnego, na którym dość ciężki statek leżał swą dobrą połową. «Prykaszczyk» skoczył co prędzej i podparł łódź od steru, przy którym siedziałem, ale Kostia opuścił ręce i podtrzymując wetknięte w ziemię wiosła, nie odpychał się wcale.
    Prykaszczyk pokręcił się trochę, pchnął raz jeden i drugi, odsadzając się jak najdalej nogami, ale zbyt wielki ciężar przechodził jego siły i nie posunął się ani na jeden cal nawet.
    Paszoł – krzyknął mu wtedy Kostia rozkazująco; «prykaszczyk» odskoczył jak oparzony, on zaś z ożywieniem niespodzianem, oparłszy się nogami o poprzeczne wiązanie wewnętrzne, zgiął się, dotykając piersiami końców wioseł i odepchnął się rzutem tak silnym, że łódź jak po mydle zsunęła się ze żwiru, odbiegając na kilka sążni od brzegu.
    Aj, leszyj! aj, djawoł! – mołodiec Kostieńka [* Leszyj – zły duch leśny, djabeł. Mołodiec – zuch.]! – krzyczał zachwycony «prykaszczyk», łódź zakołysała się silnie na wodzie i ja zostałem sam na sam z pijanym przewoźnikiem.
                                                                                ***
    «Prykaszczyk» rzeczywiście miał racyę, przewoźnik w łódce przeobraził się zupełnie: każde uderzenie wioseł, sterowanie, wszystko jednem słowem, znamionowało w nim siłę i wprawę w prowadzeniu łodzi niezwykłą. Ktoby go zobaczył teraz, aniby domyślił się nawet, że człowiek ten przed chwilą zaledwie mógł utrzymać się na nogach. I otucha już we mnie wstępować zaczęła, gdy raptem łódź, postawiona pod kątem zbyt ostrym do nabiegającej fali, przechyliła się na bok tak silnie, że nieprzygotowany na wypadek, o małom nie stoczył się z ławki. Przewoźnik zręcznie wprawdzie poprawił błąd, i łódź skrzypiąc i piszcząc, jak gdyby robiąc dychawicznie bokami, znowu rozpoczęła swą zmudną pracę przerzynania fal wysokich, groźnie lśniących zbielałemi grzebieniami, zmagania wichru i potężnego pędu Angary, ale otucha moja znikła odrazu. Na środku rzeki woda klekocze jak w kotle i nieostrożność podobną życiem tam można przypłacić. Angara ma wiorstę szerokości, Wody jej i latem są bardzo zimne, z pędem gwałtownym tych wód i w zwykłych warunkach walczyć niepodobna, a cóż dopiero teraz, gdy członki w mgnieniu oka skostnieją? Lotem błyskawicy przemknęło mi to przez głowę i pożałowałem nieopatrzności, z którą zdecydowałem się na przeprawę.
    Z kim innym możeby łatwiej było porozumieć się, ale jak przystąpić do tego opoja? Odpowie mi brutalstwem, jak odpowiadał «prykaszczykowi»; spróbujmy jednak:
    – Słuchajcie, przewoźniku – zacząłem głośno i jak mogłem najbardziej stanowczo – wątpię bardzo, czy przeprawa uda nam się; słyszycie co się dzieje na środku rzeki? Wracajmy więc nazad, póki blizko i wrócić można, za fatygę zaś waszą podwójnie zapłacę. Naturalnie, wypowiedziałem to po rosyjsku. Wyobraźcież sobie zdumienie moje, gdym usłyszał odpowiedź, wypowiedzianą najczyściej po polsku: «Niech się pan nie boi, przeprawimy się, da Bóg, szczęśliwie»; zdumienie tem większe, że nietylko niechęci i gburowatości, na które przygotowałem się, nie słychać było w głosie przewoźnika, ale przeciwnie, słowa jego tchnęły życzliwością.
    – «Niech się pan nie boi – powtórzył on znowu, i głos jego brzmiał jeszcze szczerzej, jeszcze życzliwiej, jak gdyby pijany człowiek o mój spokój się zatroszczył, – znam Angarę i jej narowy, jak swoją kieszeń pustą, burzy dziś nie będzie, a choćby i była, zbierze się jeszcze nieprędko, i ja zresztą pijany tak bardzo nie jestem. W kabaku siedziałem długo, tam duszno, więc, gdym wyszedł na świeżem powietrzu rozebrało mnie trochę, ale teraz to już przeszło prawie zupełnie. Może pan być pewny, że bąka takiego jak na początku już nie strzelę».
    – Wszystko to być może, ale powiedzcież mi, zkąd wy wiecie, że jestem polakiem?
    – Ehe! Widać, że pan tu niezbyt dawno; kto pomieszka, proszę pana, w Syberyi lat dwadzieścia przeszło, ten w najciemniejszym kącie piekła bez świecy pozna polaka.
    O ile z jednej strony ucieszyło mnie znalezienie rodaka W okolicznościach dość niezwykłych, o tyle znowu z drugiej przykrość mi wielką sprawiała myśl, że rodak ten jest człowiekiem zupełnie upadłym. To, com widział niedawno, żywo teraz stanęło przedemną i kabak z jego ofiarami zahuczał mi w uszach swym hukiem Wstrętnym, a ten człowiek – brat mój, krew moja, kość moja! ten człowiek, co czuciem poznał mnie wśród ciemności, ginie także w tym wertepie, ginie zapewne ostatecznie.
    I siedzieliśmy obaj w milczeniu: ja zamyślony, on na pozór wyłącznie wiosłowaniem zajęty, na pozór, widocznie, bo po chwili znowu usłyszałem głos jego.
    – Dlaczegóż pan rozmawiać ze mną nie chce? – zapytał on, a pytanie to brzmiało bardzo nieśmiało.
    Zrozumiałem jego prośbę, uczułem wymówkę delikatną i otrząsłem się z odrętwienia; powiedziawszy mu wprzód, kto i zkąd sam jestem i co tu obecnie porabiam, rozpocząłem z nim rozmowę, ale nie kleiło się nam jakoś, i pytania moje i jego odpowiedzi były suche, do urzędowych podobne.
    – Więc razem ze wszystkimi przybyliście tu?
    – Tak.
    – Czemże zajmujecie się teraz?
    – Traczem jestem.
    – I zarobki niezłe macie?
    – Zarobki dobre, ale korzystać z nich nie umiem.
    – Zapewne z Warszawy jesteście?
    – A z czego pan tak wnosi?
    – Z wymowy czystej, ze słów, których używacie.
    Przewoźnik milczał.
    – Dlaczegóż nie odpowiadacie mi?
    – Wahałem się, czy prawdę powiedzieć panu; jestem synem zamożnego szlachcica, nazywam się Konstanty Buski, szkoły skończyłem w Białej, wypowiedział przewoźnik prędko, jednym tchem, pragnąc widać o ile możności skrócić sobie przykre wyznanie.
    Jakkolwiek w Syberyi i daleko nawet znaczniejsze przeobrażenia nie są rzeczą rzadką, i ludzi, którzy byli lub być mogli czołem swego społeczeństwa, spotyka się tu częściej niż gdzieindziej wśród odpadków społecznych, trudno jednak bywa w chwili odkrycia przemiany podobnej zachować zawsze spokój należny. A on tak ujął mnie czuciem swojem!
    – Zabolało mnie więc jego odkrycie i z egoizmem, nie myślącym o cierpieniu bliźniego, rzuciłem mu w odpowiedzi:
    – Temci większą hańbą wasz upadek.
                                                                                ***
    Przewoźnik jęknął głośno, ale wśród szumu fal i wycia wichru, jęk ten doszedł mych uszu, do ryku jakiegoś podobny, jęknął ciszej raz jeszcze i zanim zdołałem opamiętać się, śmiech dziki: Cha, cha, cha, cha! Cha, cha, cha, cha! rozległ się wokoło; śmiech, którym się śmieją tylko wielcy zbrodniarze i ludzie do szaleństwa cierpieniem doprowadzeni, śmiech potępieńców i obłąkanych – ostry, suchy i zimny, śmiech bez modulacyi, nie śmieszny, ale straszny, porywany wichrem gwałtownie wirującym, donosił się do mnie ze wszech stron. Jak artysta burzą wstępnych akordów zmusza tłum różnobarwny do skupienia uwagi nad cichą pieśnią, mającą znaleźć oddźwięk bratni w najtwardszych sercach ludzkich, tak przewoźnik, dając wolę wezbranemu uczuciu, lub nie mogąc zapanować nad sobą, potęgą bólu i ironji, zawartą w swym śmiechu, przykuł mą uwagę do siebie.
    I nie lekceważyłem pijaka. Wielki chłop pijany, siedzący naprzeciw mnie, przyoblekał się w szatę, którą wszyscy potrochu nosimy, którą jednak, jak pajace, wystawiając na pokaz, najczęściej poniżamy – w szatę cierpienia, ale przyoblekał się w nią poważnie.
    I grozą jakąś przejmować mnie zaczął ten śmiech przykry, przeciągły; niespodzianie zjawiał się przedemną człowiek, całunem cierpienia wielkiego okryty, całunem, którego uchylić zwykle nie śmiemy, od którego przy spotkaniu zwykle się małodusznie odwracamy.
    Na wyjaśnienie nie czekałem zbyt długo, bo nie przebrzmiały jeszcze ostatnie echa śmiechu przewoźnika, gdym usłyszał następujące słowa:
    – Hej, mój panie ze świata! dlaczego potępiasz mnie zgóry? Ja upadłem dla tego, żem się w łódź zwalił? Ja hańbą okryłem się, żem równowagę fizyczną na czas krótki utracił? Cha, cha, cha, cha! A ten złodziej X, co okrada i swoich i obcych, ale ma tysiące i okruchy głośno na cele publiczne składa? A ten szubrawiec Y, co «tarasun» buryacki [* Tarasun – wódka pędzona sposobem domowym u buryatów.] zamiast wódki sprzedaje i «trójką» jeździ, choć przyszedł tu biedniejszy odemnie? To wzory dla maluczkich, to przykłady energji i wytrwałości w nieszczęściu, to może męczennicy?! Cha, cha, cha, cha!
    «Ależ na Boga – wołał przewoźnik, zagłuszając szumfal i świst wichru – ja równowagi moralnej nigdy nie straciłem, ale o to nikt nie pyta! ja nie znoszę nieprawdy na świecie, ale to dla was obojętne! Z jakiem więc czołem bezduszni, dlaczego bijecie mnie wszyscy?...
    Upadłem, tłukąc sobie głowę, ale czym obraził choć koniec palca twego, sędzio surowy? Czym nie po ludzku odezwał się do ciebie, czy wyzyskuję cię, biorąc pięć kopiejek od ciebie i pięć od prykaszczyka, razem dziesięć? dziesięć kopiejek za godzinę ciężkiej pracy, połączonej z niebezpieczeństwem dla życia!
    Tyle lat cierpienia i nic prócz wzgardy; tyle lat cierpienia i nic prócz obelgi!... Eech! czarne wody Angary w czasie burzy, ale czarniejsze dusze ludzkie w swym spokoju... Zimno na dnie tych głębin ogromnych, ale zimniej na świecie szerokim...
    Brrr! Zimno mi! i znowu dni kilka pić będę... Słyszysz panie? Tyś mi oziębił duszę dzisiaj, a jutro już trzeźwy byłbym może... bo widzisz, myślałem, dowiedziawszy się, żeś człowiek nowy, żeś nie zczerstwiał jeszcze, i ja zmęczony ulgę znajdę w rozmowie z tobą. A tyś uderzył mnie bez serca... Ha! możem ja i upadł?... Ale nie! nieprawda! nie upadłem i nigdy nie upadnę! to wyście upadli, wyście spodleli!... Ale wy – trzeźwi, a ja – pijany! Wy macie rozum, a ja – serca głupiego kawałek i głos mój, żem bólem nie wódką pijany, ginie wśród wrzawy waszej... Bólem... tak, bólem wielkim, ale przekonać was nie mogę, nie umiem, a i któż zresztą zechce słuchać upadłego?..»
                                                                                ***
    Już to jedno, żem cierpliwie wysłuchał rozżalonego nieszczęśliwca, dobrze go względem mnie usposobiło; to też o krzywdzie, którąm mu mimowoli wyrządził, zapomniał on prędko i zaledwie kilka zdań z nim wymieniłem, gdy zaproponował mi przedłużenie przeprawy, «bo samotny w ciągu lat tylu rozum już tracę być może, może ja już rzeczywiście upadłem?» – prosił on usilnie, błagalnie prawie. Zgodziłem się przewoźnik podziękował mi okrzykiem i jak strumień wezbrany, wstrzymywany tamą wysoką, gdy odnajdzie i wyżłobi w niej ujście najmniejsze, doszczętnie znosi i wywraca słabą zaporę, tak polały się strumieniem rwącym i szerokim to namiętne i gorące, to ciche i żałosne, jak płacz słabego dziecięcia, słowa przewoźnika.
    – Burzy nie będzie – uspokoił on mnie przede wszystkiem raz jeszcze – a choćby się i zerwała, z jednem wiosłem zawsze zdążę dobrać się do brzegu. Szkoda więc, że pan nie chce przejechać się środkiem Angary. Nie lubię ciszy i spokoju. Tam co innego, fale, rwane nurtem gwałtownym, biją potężnie, woda aż w oczy bryzga, łódź lata jak huśtawka. «Pyszna to rzeka ta Angara! i pokochałem ją jak swoją, jak rodzoną, boć i legnę w niej zapewne; po jej łożu twardem rozniesie woda kości moje i zawadzać już tam one nikomu nie będą.
    Tu uciekam, gdy mi już życie bardzo dopiecze, gdy mnie zmrozi swym chłodem; piję wtedy na zabój i ukojenia szukam na tych falach burzliwych. Potęga przyrody surowej i wielkiej orzeźwia mnie. I dobrze mi tu. Straszne to wody, wzdęte burzą, poszarpane wichrami, ale są one zawsze tem, czem są, nie oszukują człowieka; puszczam się na nie, wiedząc, że śmiercią mi grożą, że śmiercią ukarzą najmniejsze moje zapomnienie.
    Na falach życia inaczej.
    Łudzi nas ono cudnemi mirażami i bije nielitościwie głupców, wyciągających ku nim ręce i, jak szyderca bez serca i sumienia, obsypuje szczodrobliwie swemi darami tych, co plwają na te miraże dalekie, co urągają tym gwiazdom przewodnim, depczą ideały nasze! Ale nie zgiąć mu mej wiary! nie złamać mu mej siły!
    Biją mnie zewsząd fale życia, i zawieje, i szarugi, i nawałnice wam nieznane uderzają w obnażoną pierś moją, bo stoję na najniższym szczeblu drabiny społecznej, w tych szeregach stworzeń boskich, dla których przystania – szynk, miejscem odpoczynku – mogiła... Ale stoję i stać tu będę do końca na swojem.
    A gdy słabnąć zaczynam, puszczam się na te fale głębokie i tu, zdala od ludzi, ich wzgardą okryty, wyciągam ręce do Boga mego, powtarzam mu modlitwę swoję: Wierzę Ci Boże i wierzyć nigdy nie przestanę, że nie wygasł ogień święty w piersiach ludzkich, że siewcą prawdy być jeszcze można na ziemi. I lżej mi wtedy.
    Tu, gdzie stoję obecnie, spuściłem się wprzód nim pić zacząłem, bo tu łatwiej ustać można. Rżnę tarcice i kwita. Ale ani skrawka sumienia, ani szczypty swych przekonań nikomu ustępować nie potrzebuję! Tu upadli, ale tu i czyści. Tu brud i występek, ale tu i cnotę odnaj dziesz, prawda, nierozumną często, ale jakżeż czystą zato! Koi me bóle Angara, ale zdarzało się nieraz, że gdy leżę gdzie w błocie, oberwaniec jaki przychodzi, obejmie ma głowę i łzę współczucia uroni. Wtedy odrazu wstaję na nogi i długo, długo nie piję.
    Więc nie dla tego piję, że tak nizko stoję, stałem tu lata całe dawniej i wódki do ust nie brałem, ale, widzisz panie, od lat piętnastu przeszło źle bywa ze mną czasami; gnębi mnie myśl straszna.
    Silny jestem fizycznie: dwóch mocnych chłopów przy piłowaniu tarcic staje ze mną do zmiany i obaj bez rąk odchodzą, gdy ja rozpędu nabieram dopiero; kabak, posiadający wśród swych gości siłaczy znanych, gołoworiezów [* Zbójów.] z profesyi, drży przedemną i milknie, gdy mu pięść swą ukażę, łby czełdońskie [* Czełdonami wszyscy posieleńcy nazywają dawniejszych kolonistów rosyjskich w Syberyi.] gną się przed tą pięścią, jak kłosy przed wiatrem, ale opada mnie siła moja, ginie wola i rozum się przyćmiewa, gdy mnie opanuje myśl zmora, myśl, co ścina krew w żyłach.
    I staje mi wtedy przed oczy moje życie złamane.
    I patrzę nań i widzę, że podobne ono było do życia szaleńca, co postukując lemieszem po skale gładkiej, sądził, że orze i rzucając ziarno na kamień twardy, mnie mał, że sieje.
    I jestem wtedy jako liść mrozem zwarzony, co wczoraj jeszcze pełen życia, dziś wisi na gałązce drzewa żywego zczerniały i bolejący.
    I jestem jako dziecię małe, co w wielkiem zbiorowisku ludzkiem straciło matkę ukochaną i nie wie, kto je dziś przytuli.
    Rzucam wtedy robotę, siadam u drzwi kabaku, piję i płaczę.
    A przechodzący około mnie, obrzucają mnie błotem, bezczeszczą mnie, plwają na mnie. I złodzieje, i zbóje, i odmieńce, hańbą od stóp do głów okryci, stają nadem ną jak sępy nad ścierwem i kraczą mi: „Wstydź się!”
    Bo wszyscy oni widzą tylko butelkę w mem ręku, a nikt nie chce widzieć łez z mych oczu płynących.
    I matki z dziećmi na rękach patrzą na to i widząc, jak ludzie poważani pogardzają mną, ukazują mnie dzieciom swoim i powiadają im: „oto do czego doszedł”, a gdy dzieci pytają: „Cóż on zrobił?”, mówią im: „krnąbrny był”.
    I dzieci małe ze strachem i obrzydzeniem odwracają się odemnie, wyciągają zaś swe rączki ku ludziom, kupczącym sumieniem. I myśl, owa, która ścinała mi krew w żyłach, która obezwładniała mnie trzeźwego, staje wtedy przedemną, wcielona w rzeczywistość nagą i wstrętną.
    Wydaje mi się bowiem, że niemasz roli na ziemi, któraby ziarno boże przyjęła, niemasz serc w piersiach ludzkich, któreby z pieluch zatrute nie zostały.
    I jak cierpi ojciec, co wstydem fałszywym kierowany, zabija swą córkę jedyną i ukochaną za błąd młodości, tak ja cierpię...
    I jak do szaleństwa cierpieniem doprowadzoną bywa owa matka nieszczęśliwa, co dusi syna pierworodnego, w miłości poczętego, tak ja z bólu szaleję.
    Bo jestem samotny i opuszczony i zdusić mam to, co jest mi najdroższem na ziemi, co było dziecięciem mojem, rodziną moją; przychodzi mi myśl, że stałem życie całe przy szmacie wyblakłej, przy urojeniu w głowach szaleńców zrodzonem, że w życiu (i głos przewoźnika zamienił się w szept ostry, urywany) – w życiu... podłym... być potrzeba...
                                                                                ***
    Przejeżdżaliśmy przez środek rzeki i przewoźnik umilkł, może zanadto wzruszony, a może też, stając w skupieniu większem do walki z żywiołem potężnym, co szeroką ławicą swych wirów i odmętów środkowych gwałtownie na nas uderzył.
    Rzeczywiście, fale tu aż w oczy bryzgały ale łódź prowadzona silną i wprawną ręką, choć «kołysząc się jak huśtawka», choć skrzypiąc i piszcząc wszystkiemi szwami, i odmęty głębokie i fale wysokie przerzynała szczęśliwie, pęd największy przejechaliśmy dość prędko i przewoźnik, widocznie nie chcąc stracić jednej chwili napróżno, tak zaczął znowu:
    – Wiem dobrze, co mi pan powie: Zkądże ta sprzeczność w słowach i czynach? niemasz tam wiary, gdzie jest rozpacz i czystość nie idzie w parze z pijaństwem? Tak, panie, i jabym powiedział każdemu, tak bowiem ja i sam do siebie mówię, gdy przejdzie szał, któremu ulegam i spokój zwykły odzyskam. Ale jest trucizna, co od lat piętnastu powolnie mnie zabija, wobec której wola moja słabnie; trucizna, którą inni przyjęli i strawili, jak strawiamy zwykłe codzienne zgryzoty i jadowite przyprawy. Przypraw podobnych zjadłem i ja niemało, ale ostatniej znieść nie mogę. Mocuję się z nią jeszcze, ale czuję, że kurcze, które mi sprawia i z któremi lat tyle borykam się, są przedśmiertne, że zabije mnie kiedykolwiek i zginę gdzie marnie, w najlepszym razie legnę jako samobójca na dnie Angary. Nie łudzę się i nie przedłużałbym tej walki bezpłodnej, a właściwie agonji swojej, gdyby nie nadzieja, co choć zdaleka, choć dziś bardziej niż kiedykolwiek zmroczona, świeci mi jednak dotąd jeszcze. Mam nawet półtorasta rubli, którem dawniej sobie zebrał, na drogę... Piję więc... aby żyć... i uniknąć spodlenia, gdy trucizna owa działać silniej zaczyna.
    Zgodziłeś się słuchać mię panie; Wysłuchaj więc cierpliwie; opowieść niedługa; może i tobie się przyda, a może też kiedy zaniesiesz ją na zachód daleki i zasiadłszy gdzie w dworku lub w chacie nadbużnej, opowiesz ją starcom i dzieciom, chętnie baśniom ucho dającym.
    I słuchając baśni o człowieku cierpiącym, co choć ułomny, do końca wiernym przykazaniu pozostał, może starce błogosławić mi będą; może, czerpiąc w skarbnicy doświadczenia, pouczą wnuki małe, jakby lepiej wytrwać można było i nie kamień potępienia z rąk nierozumnych, ale łza czysta z oczu niewinnych stoczy się na mogiłę moję. I gdy dzieci płaczące wyrosną w męże dojrzałe, nie zadadzą gwałtu duszy mojej i nie będą urągali pamięci mojej.
    A wiatr zachodni zaszumi o tem nad mą mogiłą opuszczoną.
    I poruszą się w niej radośnie moje kości spróchniałe.
    I jak dziś gorąco wzywam do Boga mego, aby mi upaść nie pozwolił, wzywać doń wtedy będę jeszcze goręcej, aby dał mężom owym i rozum i hart duszy i wiarę, których my nie mamy:
    Aby rozumieli, że i noc najczarniejsza dnia się doczeka.
    Aby nie uginali się pod brzemieniem, którego nieść sił nie mamy.
    Aby wierzyli wtedy, kiedy my małodusznie rozpaczamy...
                                                                                ***
    – «W ziemi podlaskiej, nad Bugiem starym, wśród niewyniszczonych jeszcze lasów wielkopańskich czy też rządowych, znajduje się szmat ziemi, nie więcej niż dziesięć włók obejmujący, który od wieku przeszło był siedzibą rodu naszego. Liczni podobno byliśmy kiedyś, ale od czasu konfederacyi barskiej, gdy pradziad wyniósł się nad Bug z gniazda naszego starego, z ziemi liwskiej, nigdy już jakoś rozrodzić się nie mogliśmy. «Zostawało zawsze Buskich tyle, ile na nasienie potrzeba – mawiał zwykle mój ojciec matce, gdy ta śmierć dwóch mych starszych braci opłakiwała – więc nie bluźnij imość i nie płacz! Dał ci Bóg Kostusia – mówił, na mnie ukazując, widocznie tedy wolą jego świętą było wziąć tamtych na służbę niebieską, módl się więc lepiej, żeby z tego gagatka wyszedł człowiek, a nie jaka lala», i tak energicznie stukał swoją nogą drewnianą, że do dziś, gdy wspominam te słowa jego, zda mi się, słyszę głośny stuk tej nogi.
    Pięćdziesiąt lat przeszło temu, gdy już moi bracia starsi mieli po lat kilka, ojciec stracił na wojnie prawą nogę i wrócił do domu dopiero po latach dziesięciu, ale taki sterany i zmarnowany, że czterdziestoletni mężczyzna do starca był podobny. Matka wyglądała nie lepiej. Odrodzili się jednak w ciągu lat paru i chociaż biali oboje jak gołębie, zdrowi byli i rzeźcy, a ojciec, chociaż bez nogi, niejednego młokosa przez kijby przesadził. W trzy lata po powrocie ojca urodziłem się i ja, jak to mówią, niespodzianie. Ku wielkiemu zmartwieniu matki, ojciec nie darzył mnie tą miłością, z którą się zawsze zwracał do mych starszych braci, jak gdyby wstydził się tego, że u starców na oko dziecię się urodziło. Ponieważ zaś był człowiekiem wielkiej wiary, więc koniecznie chciał w tem widzieć jakiś palec boży, jakieś znamię boskie. I wymyślił on sobie, że znak to niechybny, iż dwaj starsi synowie winni pójść na służbę publiczną, a ja mam pozostać przy gnieździe domowem «na nasienie». A że twardy był i uparty, jak każdy szlachcic podlaski, i myśli raz powziętej nie porzucał, więc duszę swą całą włożył w wychowanie braci, aby godnie odpowiedzieli powołaniu «z góry wyraźnie nakazanemu». Gdy szkoły skończyli, ponieważ wyższego zakładu naukowego w kraju nie było, a jechać zagranicę nawet środki nie pozwalały, więc książek nasprowa dzał, biblijotekę całą ufundował, a czytali, a chodzili, a rozprawiali dnie i noce całe. Nie pamiętam ja tego, ale matka mi to później opowiadała. Trwało to jednak niedługo. Nie miałem bowiem jeszcze lat sześciu, gdy bracia zniknęli z domu i nie wrócili już więcej.
    Z początku ojciec był wesół i pełen różowych nadziei, ale po roku zmienił się jakoś odrazu, i gdy w kilka miesięcy potem przyszła wieść o śmierci obu braci gdzieś w kraju dalekim, przyjął wiadomość tę zupełnie obojętnie. «Tak i nie zapłakał nawet nad sokołami swymi», powtarzała mi nieraz rozżalona niańka stara, gdym już był trochę starszy.
    Miałem już lat ośm skończonych, gdy zaczęto myśleć o mojej nauce, i wtedy to ojciec, zajęty z początku mego życia wychowaniem starszych braci, później zbyt ciężko dotknięty ich zgonem przedwczesnym, zwrócił na mnie baczniejszą uwagę.
    Dotychczas byłem wyłącznie na opiece matki; ona mnie czytać nauczyła, ona mi rękę do pierwszych liter układała, ona cuda przyrody wedle rozumienia swego prostego objaśniała. Z nią przepędzałem i dnie i wieczory, i jeżeli piękne są dnie dzieciństwa wiejskiego, jeżelibym i ja, może, wśród warunków innych znajdując się, o dniach tych jasnych, słonecznych, przedewszystkiem pamięć zachował, życie moje ponure, chmurami czarnemi zamglone, słońca pozbawione, przechowało w mej pamięci z siłą niezwykłą wspomnienia o wiejskich wieczorach zaczarowanych, a szczególniej o długich wieczorach zimowych.
    Wtedy to, zwyczajem wówczas jeszcze powszechnie w zapadłych kątach Podlasia po dworkach małych przechowywanym, w dużym pokoju, wyłącznie na ten cel przeznaczonym, zbierały się prządki i matka wśród nich z kądzielą swą zasiadała. Tu przy kominie jasno płoną cym snuły się nicią nigdy nieskończoną, sięgającą w prze szłość zamierzchłą, baśnie i podania ludowe, tu opłakiwałem śmierć Chrystusową, gdy prządki «Gorzkie żale» zawodziły. Siadała przy kominie matka ze swem kółkiem, ładnie toczonem, z książką pod ręką, a na podłodze, żółtym piaskiem usypanej, promieniami polan go rejących ciepło ogrzanej, kładłem się u nóg jej, i uczucie, którego już nigdy potem nie doznawałem, przepełniało mnie.
    I warczenie kołowrotków i śpiewy dźwięczne i trzask palącego się drzewa, zlewając się ze sobą, tworzyły dziwną muzykę, z siłą niezwykłą działającą na mój dziecinny organizm; dźwięki oryginalne a jednostajne, pieściły, czarowały mnie, wprowadzając w stan słodkiego rozmarzenia. I ukołysany dźwiękami temi, ogrzany błogiem ciepłem ognia, czując obecność matki ukochanej, zasypiałbym, jak zasypiał towarzysz mój nieodstępny, kot duży, Maciuś cierpliwy, gdyby nie podnieta zawsze jakaś, która, drażniąc czucie tępiejące, podtrzymywała stan marzenia na jawie.
    Już, już zasypiam nieraz, już nie słyszę warczenia kołowrotów, ani jednostajnego trzasku drzewa, tylko pacierze Maciusia, leżącego tuż przy głowie mojej, szemrzą mi jeszcze w uszach wyraźnie, gdy naraz drzwi skrzypną głośniej i nad głową moją pokazuje się twarz ojca; wąsy siwe, zwykle groźnie sterczące, tak dobrodusznie zwisają teraz na pierś szeroką, oczy duże z pod brwi krzacza stych patrzą na mnie z taką miłością!
    I dobrze mi wtedy i cieszę się, żem nie usnął i gniewam się na Maciusia głupiego, że nie podziela radości mojej, ale palce, już złożone do uszczypnięcia go za ogon, aż na przednie łapy zawinięty, nie mają siły ścisnąć się należycie; ręka bezwładnie opada na główkę okrągłą, na której zanikają i te koniuszczki uszów, co jeszcze przed chwilą z niej sterczały, oczy zamykają się jeszcze szczelniej i tylko mruczenie głośniejsze wskazuje, że Maciuś i śpiąc czuwa i dziękuje mi za względy nie spodziane.
    Już, już zasypiam nieraz, już nie słyszę warczenia kołowrotów, ani jednostajnego trzasku ognia, gdy zajęczy wicher za oknem, gwałtownie wstrząsając okiennicą i naraz milkną kołowrotki i cisza głęboka zapanowywa raptownie nad gwarem i szumem niedawnym. Nawet Maciuś otwiera wtedy na chwilę swe oczy zaspane, a ja już słucham, cały w słuch zamieniony... i wśród ciszy trwożliwej rozlega się drżący głos starej Mateuszowej – niańki, co matkę jeszcze wypiastowała, «Módlcie się dzieci!» i dziesiątki rąk grubych, czarnych, napracowanych znaczą piersi znakiem krzyża, z dziesiątka ust wraz z westchnieniem głębokiem wyrywa się prośba pokorna: «Zmiłuj się Panie!» Bo obwiesił się ktoś pewno i dusza grzesznika o modlitwę prosi, a jeżeli dmie śnieżyca, zbłąkali się podróżni nieszczęśliwi i pomódz im modlitwą obowiązek chrześcjański nakazuje... I na długo zbiega sen z mych oczu i stan rozmarzenia słodkiego trwa dalej bez końca.
    Ale rozmarzenie to przechodziło w jakieś drzenie gorączkowe, w stan, wspomnienie którego i dziś mnie nawet głęboko rozrzewnia, gdy w pokoju prządek rozlegały się pienia żałosne, śmierć Chrystusową opłakujące, «Gorzkie żale», stare «żale» nasze. Wstrząsały mnie do głębi owe pieśni, nasiąknięte wiekowemi cierpieniami naszego ludu wiejskiego, jęczące bólem bezmiernym i beznadziejnym, wstrząsały tak, że nad każdem słowem rzewniejszem zanosiłem się od płaczu.
    I nie broniła mi płakać matka ukochana. Czy, sama tylokrotnie bolejąc, zahartować chciała dziecię swe jedyne, wiedząc, że boleć mu wypadnie, czy z innej jakowej przyczyny, dość, że przez cały post wielki płakałem co wieczór, słuchając śpiewu prządek i co wieczór obie jej ręce głaskały pieszczotliwiej niż zwykle mą głowę, co wieczór silniej również i goręcej niż zawsze tuliła ona i garnęła płaczącego do siebie.
    A uroczyście, jak samo cierpienie, brzmiał głos matki, gdy odczytywała z książki uwagi i rozmyślania w «Gorzkich żalach», pomiędzy jedną i drugą pieśnią zawarte, i pamiętam do dziś każde słowo tych modlitw prostych i szczerych; pamiętam szczególniej, jak na początku części drugiej matka, czytająca wszystkie imne uwagi siedzący, klękała i przyciągając mnie do siebie, wymawiała głosem dziwnie głębokim, dziwnie serdecznym: «Te zaś rany i zniewagi i zelżywości ofiarować będziemy temuż Chrystusowi cierpiącemu za całe chrześcjaństwo, na uproszenie pokoju i wzajemnego znoszenia się w miłości chrześcjańskiej i prawdziwej jedności».
    I w oświetleniu ognia jasnego twarz jej, okolona białemi włosami, nabierała wtedy dla mnie nieopisanego uroku; czułem instynktem jakimś, że to największa jej modlitwa, największa prośba, którą do Boga zanosi. Przyciśnięty do jej boku, czułem głośne bicie jej serca i składając nabożnie ręce, z wiarą powtarzałem jej modlitwę serdeczną, a nadzieja i ufność rozlewały się na jej twarzy, w oczach odbijał blask radości, gdym głosem cienkim zanosił prośbę, której znaczenia nie rozumiałem jeszcze... a usta jej drżały od wzruszenia, gdy składała pocałunek na mojem czole...
    I nie wysłuchał Bóg modlitw gorących twoich, o jedyna moja! wołał przewoźnik głosem boleści głębokiej – dotknął cię cios, o odwrócenie którego codzień modliłaś się, serdeczna moja! i jak Bolesna stałaś samotna i opuszczona na schyłku dni swoich, straciwszy nazawsze słonko swe jasne! Lżej być ci było, gdybyś widziała mary moje i nie cierpiałabyś katusz niewiadomości o dziecięciu swojem i nie lałabyś łez krwawych nad dolą moją! Bo ja oczami duszy swojej widziałem te łzy krwawe, któremiś płakała, nieszczęsna piastunko moja, bo ja czu łem katusze, któreś cierpiała, gdy się zamykały powieki twoje i nie widziałaś około siebie dziecięcia swego, o święta moja! Czyś ty słyszała wołanie moje, żem nie zapomniał modlitw twoich? O usłysz mnie! usłysz, że dziecię twe, chociaż oplwane, zbezczeszczone, łachmanami okryte, wzywa i dziś, jak kiedyś u boku twego wzywało: «Te zaś zniewagi i zelżywości za całe chrześcjaństwo, za maluczkich i najsłabszych, za pokój i zgodę pomiędzy ludźmi».
                                                                                ***
    – Tam to, gdy modliliśmy się razem z matką, po raz pierwszy uważniej przyjrzał się mi ojciec i nawet rozgniewał się trochę za takie «babienie chłopca». Matka jednak nie ustąpiła mu już mnie zupełnie i może bojąc się o los mój przyszły, oddając mnie ojcu na dnie do nauki, wieczorami zawsze zabierała do siebie. Przyniej więc wprzód, zanim ojciec zaczął mi opowiadać o królach i rycerzach, usłyszałem o królewiczach i królewnach, o braciach głupich i mądrych, tu po raz pierwszy naiwnie zastanawiałem się nad pozorną niekonsekwencyą ludu, urągającego w swych baśniach mądrości, dającej powodzenie doczesne i stającego zawsze czuciem jakiemś delikatnem ze wszystkiemi swemi sympatyami człowieczemi po stronie upośledzonych głupców.
    Ojciec, jak gdyby wynagradzając mi swą obojętność dotychczasową, pokochał mnie serdecznie i gorliwie siać zaczął na niwie już uprawionej przez matkę. Poznawszy mnie bliżej, nietylko przestał zżymać się na «babienie chłopca», ale i sam częściej na posiedzenia wieczorowe zaglądać zaczął. To, co prządki opowiadały o braciach głupich i mądrych, to, co gorzkie żale śpiewały, powtórzył i on z czasem, nazywając tylko inaczej rzecz w gruncie jednaką, a ponieważ nie mieliśmy pańszczyznianych, bo i dziad i pradziad swój niewielki kawał ziemi obrabiali najemnikiem, więc nie potrzebował on owijać i ubielać przedemną największego fałszu w ówczesnych stosunkach naszych – pańszczyzny. Fałsz i kłamstwo nigdy nie splamiły ust jego i starzec, siwizną okryty, stał się powiernikiem i towarzyszem moim. Odwiezienie mnie do szkół, nietylko nie rozerwało, ale zacieśniło łączące nas węzły i lat szesnastu jeszcze nie miałem, gdy zamki zaczarowane, czyny nieziemskie, doskonałość niedościgniona, zawichrzyły mą głowę. Uciekałem wtedy od zabaw i kolegów do książek ukochanych, przy mgławem świetle świecy łojowej zgięty we dwoje, przepędzałem nad niemi dnie i noce; zapatrzony w horyzonty coraz szersze, przechodziłem i przez to życie, które w szkołach przechodzimy, z zawiązanemi oczami, nie widząc i nie słysząc w tem życiu nic, okrom tego, co ideałom książkowym, marzeniom ojca starego odpowiadało.
    Gdym wrócił ze szkół do domu, poprowadził on mnie dalej tąż samą drogą i choć ciernie krwawiły nieraz nogi nasze, głęboko wrażając się w ciało, pobudzani gorączką, bólu nie czuliśmy, zapatrzeni daleko, krwi własnej nie widzieliśmy, ba! dostrzegając ją nawet, uważaliśmy plamy czerwone za róże życia tego!
    Stosy książek, sprowadzonych dla braci, uzupełniały wykształcenie moje, a wytyczną było życie starca, coidąc przedemną, z głową włosem śnieżnym okrytą, był mi symbolem widocznym siewcy prawdy na ziemi.
    Bo jak łabędź puchem najdelikatniejszym, z piersi własnej wyrwanym, wyścieła gniazdo piskląt swoich, tak człowiek tem, nigdy brudem życia nie skalany, raniąc pierś własną, czerpał oburącz z głębin serca swego dla bliźnich swoich i siał po obie strony drogi swojej.
    I choć życie nielitościwie zmiatało posiew jego, z naiwnością dziecięcia, z czystością gołębia doszedł do końca dni swoich, niezachwiany w swej wierze głębokiej, ogniem owym świętym, co gorzał w wiekach dawnych na licach wybrańców, ogniem miłości do końca gorejący.
    Czy dziś są wśród was ludzie tacy? pytam się nieraz i biada wam, trzykroć wam biada! jeżeli ludzi czystych wpośród siebie nie macie.
    Bo jak oko ludzkie, przebywając długo w ciemnościach, gdy zobaczy płomyk blady, uznaje takowy za promień światła jasnego, tak serca wasze, nie czując nigdzie uderzeń czystych, stęsknione i spragnione, odpowiadać zaczną na każdy dźwięk, nawet chropawy, byle żywszy.
    I gdy nadejdą dla was dnie niedoli i smutku, płakać będziecie nad bliźnimi swymi, brat nad bratem, ojciec i matka nad dziećmi, syn i córka nad rodzicami swymi i widzieć będziecie każdy nędzę swoją, ale nikt wśród was nie zawoła, jak wołał ów starzec czysty, gdy odpowiadając ludziom, pocieszającym go po stracie synów ukochanych, wymawiał wraz z Panem: «O Jeruzalem, Jeruzalem, nie płacz nademną!».
                                                                                ***
    Skończyłem lat dziewiętnaście i matka o weselu mojem marzyć zaczęła; za jakie cztery lata najdalej, wedle jej obliczeń, powinienem był ożenić się, jak tylko Hania, jej wychowanica, podrośnie. Hania miała wtedy czternaście lat, kochałem ją szczerze i ona zapewne kochała mnie przynajmniej miłością siostry, jak zwyczajnie dziecko kochać może. Wówczas to zaczęły się dnie próby, aby złamać starców moich, a dla mnie trwać aż do chwili dzisiejszej.
    Matce długo nic nie mówiliśmy. Ojciec chodził odmłodzony, z rumieńcem gorączkowym na twarzy, nie spał on prawie, uczył mnie dnie i noce, co i jak w każdej potrzebie czynić należy. Były to ostatnie pogodne dnie jego, ale i te mimowoli zachmurzała matka, bo i dnia nie przechodziło, aby nie śnił się jej mój dziadek a jej ojciec, a sny podobne, w co święcie wierzyła, zawsze zwiastowały śmierć niechybną kogoś blizkiego w rodzinie. Więc, gdy wstanie rano i stroskana opowiada nam widzenia ciężkie i wzrokiem miłości bada stan zdrowia naszego, ja, jak zwykle młody, puszczę to zawsze mimo uszu, ale ojciec, to chociaż i odpowie jej zawsze: «wstydź się imość z temi snami ciągłemi, sen mara, Bóg – wiara przecie», ale sam zblednie jak chusta, że aż matkę nieraz ta bladość wystraszy. Wtedy nie zwracałem na to uwagi i dopiero później, rozpamiętując ostatnie chwile swego przebywania w domu, zrozumiałem, jakim to nożem obosiecznym przeszywały pierś ojca owe domysły i sny matki.
    I codzień krzepiliśmy się, aby przystąpić nareszcie do oznajmienia matce nowiny strasznej i codzień, mężni zrana, traciliśmy ku wieczorowi odwagę i znowu odkładaliśmy Wszystko do dnia następnego.
    Bo widzi pan, i do głowy jej to nigdy nie przychodziło, że po stracie dwóch starszych synów i mnie jeszcze stracić może i miesiąca nie upłynęło, żeby przy okoliczności stosownej nie powtórzyła ojcu: «oddałam ci moje życie dwóch tamtych, ale Kostuś już mój»...
    Więc choć chmury groźne nawisały nad nami, matka ufała...
    A spaliła ją wiadomość okropna, jakby i piorun niebieski jej nie spalił i zczerniała w dzień jeden, jakby z grobu wyjęta i patrzeć na ból jej nie mieliśmy odwagi...
    Za parę dni wyjeżdżałem z domu, wyjeżdżałem na zawsze i chociaż żywo pamiętam nasze pożegnanie, dokładnie opowiedzieć wszystko sił zapewne nigdy nie starczy.
    Bo jeżeli kto i widział nawet, jak się żegna matka z dziecięciem jedynem w grobie złożonem, ten jeszcze wiedzieć nie może, jak żegna matka dziecię ostatnie, żywcem wkładane w mogiłę... Toż ona słaba na ręce mnie jak niemowlę podniosła!... ale gdy ojciec błogosławiąc upomniał, abym shańbiony nie wracał do domu, siły jej już wyczerpane były, z piersi zbolałej wyrwał się straszny krzyk rozpaczy i z urąganiem zwróciła się nieszczęśliwa do wizerunku Chrystusa... co miłość szczepił w serca ludzkie.
    ...Jechaliśmy prędko; będąc na wzgórzu pod lasem poblizkim, obejrzałem się na gniazdo nasze stare: na płocie wysokim z niepokrytemi głowami, z rozwianemi włosami śnieżnemi, stali oboje, a między nimi Hania nieboga... I gdym ujrzał dwoje tych starców osieroconych, stojących na słocie, choć młody byłem, choć rwałem się tam gdzie już burza huczała i pioruny biły złowrogo, żal wielki ścisnął me serce...
    Przewoźnik urwał swe opowiadanie.
                                                                                ***
    – I listek za listkiem, ciągnął on po dłuższym przestanku, życie obrywać zaczęło z drzewa, wypielęgnowanego tak troskliwie. Już wkrótce po wyjeździe z domu oczy moje otworzyły się z przerażeniem i z przerwami małemi stoją do dziś otwarte, nie będąc w stanie znieść blasku, bijącego łuną od miedzianych czół ludzkich.
    Czem mogłem i jak mogłem, przeciwdziałałem nie prawdzie świata, ale koło mej działalności zwężało się coraz bardziej. Tu zacieśniło się ono do tego stopnia, że mogłem czasami ze skutkiem, czasami bez żadnego, użyć siły swej pięści. Nie żałowałem też tej pięści nigdy. Rzucałem się z początku na różne pola, próbowałem i nauki i zajęć rozmaitych, alem się prędko przekonał, że nigdzie utrzymać się nie mogę. Kompromisów z sumieniem w rzeczach najdrobniejszych nigdym nie robił, a jeżeli gdzie, to tu przedewszystkiem, dla ludzi takich niema miejsca przy stole życia. Nieprawda jest wyrozumiałą, pojmuje ona swoję występność, wie, że niepodobna jest wymagać od wszystkich.przychodzących tu ludzi, aby czynnie jej spółdziałali, przyjmuje więc chętnie i biernych adeptów, umiejących choćby milczeć tylko. Ale i na milczenie zgodzić się nie mogłem; gdy przy mnie okradali, ostrzegałem że okradają, gdy przy mnie okłamywali, prawdę odkrywałem, gdy gwałt zadawali, gwałtem napaść odpierałem. Często udawało mi się, jak i teraz nawet czasami udaje się, obronić biedaka jakiego od krzywdy krzyczącej i choć narażało mnie to na mnóstwo starć i nieprzyjemności, dzięki temu, że boją się tu wszyscy mojej siły fizycznej, którą nieraz podziwiali, a nikt i nie przypuszcza nawet, żeby człowiek silny nie był mściwym, rozmaici wydrwigrosze tutejsi nie prześladują mnie zbytecznie. Teraz zresztą na zjawiska codzienne, niemoralność zdawkową ludzi, zapatruję się spokojnie. Z początku inaczej było. Zwracałem się wtedy i do swoich, ale pokilku próbach zaniechałem i tu poszukiwań. Pomiędzy prostymi ludźmi to tu, to tam częściej trafiał się człowiek dzielny, ale o człowieka wykształconego, rozwiniętego, co choćby łamiąc się w końcu, nie naginał się nigdy pod ciężarem, który nieść wypadło, było już daleko trudniej. W oczach jakoś, w jednem mgnieniu prawie, ludzie przeobrazili się do niepoznania. Tylko ci, co widzieli to przeobrażenie, zrozumieć mogą jego wielkość, pojąć, że szumne hasła, widocznie, powtarzaliśmy bezmyślnie, że dość było jednego wichru zimniejszego, aby zmrozić bujne kwiecie i okazać, żeśmy wybujali po nad siły i że drzewa nasze nawet zwykłem kwieciem, zwykłym liściem obradzać nas teraz nie mogą. A tu tak zimno! zimniej niż gdzieindziej!
    Więc drżały pędy młode a wyniosłe, tuląc się do mszystych pni tutejszych, ścieląc się i pełzając po ziemi, wciskając się w gęstwinę, aby przyjąwszy obraz i podobieństwo powszednie, znaleźć w zaciszu zbiorowisk ludzkich spokój i gwarancyę dla swego istnienia roślinnego. Nie wątpię, ludzi czystych i nieskalanych pozostało wśród nas niemało, ale wszystko to skurczyło się jakoś, zamknęło w sobie wyłącznie. Dziś ludzi tych, co mieli odwagę pozostać sobą, na palcach policzyć można, ze świecą wyszukiwać ich potrzeba. Tu był pomiędzy nami starzec zacny, ale już osłabiony i wycieńczony, a oprócz niego w naszych stronach słyszałem o jednym tylko dębczaku takim. Gdzieś w okolicach Tułuna mieszkał podobno człowiek wykształcony, który, własnoręcznie uprawiając ziemi kawałek, wiódł żywot czysty, «ani czapką, ani papką, ani chlebem, ani solą» nie niewoląc swych losów surowych.
    Stałem więc tu samotny prawie i, bez doświadczenia, bez rady przyjacielskiej, zbyt gorący, zbyt wrażliwy, nie mogłem utrzymać się na stanowisku, na które wykształcenie moje prawo mi dawało. Działo się zwykle tak, że nie zdążę jeszcze zająć obowiązku, gdy już wylatam z miejsca, a rzadko kiedy spokojnie, najczęściej głośno, z hałasem. Prędko też przekonałem się, żę z zajęć uprzywilejowanych korzystać nie mogę i zwróciłem się wówczas do najprostszych, w których od pracującego okrom siły fizycznej nie wymaga się nic więcej, ale i tu nie odrazu punkt oparcia znalazłem.
    Otoczony przez całe życie opieką kochających mnie ludzi, lgnąłem do rodziny, myślałem, że gdy rodzinie pracującej, wieśniaczej dam swą pracę uczciwą, ona wzamian da mi serca trochę; człowiek z innym charakterem cel tak skromny osiągnąłby zepewne, dla mnie zaś i to okazało się niedoścignionem. Wie pan, jak jest zdemora lizowanem włościaństwo tutejsze, więc opowiadać nie potrzebuję, jak się skończyły moje próby naiwne. Miałem nawet z jednym kułakiem [* «Kułak» – włościanin, zajmujący się oprócz rolnictwa handlem, lichwą i t. d., zowie się w Wielkorosyi kułakiem. W Syberyi typ ten zmienił się trochę.] zajście tak przykre, że gdyby nie to, iż isprawnikiem [* «Isprawnik»–naczelnik powiatu, mający w Syberyi daleko szerszą wladzę niż w Rosyi europejskiej.] miejscowym był tu wówczas człowiek ludzki i rozumny, zadanoby mi, napewno, kryminał. Wtedy to obrałem sobie tractwo, płacą mi od sztuki: ani ja od kogokolwiek, ani też nikt odemnie nie jest zależnym; czy robię powoli czy prędko, nikogo to nie interesuje, a ponieważ silny jestem i zdrów zawsze, więc i zarobki mogę mieć bardzo dobre. Odetchnąłem też całą piersią, gdym po kilku latach gorączkowego rzucania się to w tę to w ową stronę, znalazł nareszcie zajęcie, które, dając mi zarobek niezły, pozwalało mi usunąć się od zgnilizny tutejszej.
    Zebrawszy więc sobie przedewszystkiem owe sto pięćdziesiąt rubli, o których mówiłem, ponieważ na siebie niewiele tracić potrzebowałem, większą część swych zarobków używałem na ogarnianie i przytulanie tej nędzy nieopisanej, którą tylko w szynku tutejszym spotkać można.
    Wieczorami nad sobą pracowałem. Niebaczny na tylokrotne przestrogi, o spokoju wewnętrznym, o równowadze marzyłem! Źli ludzie wszędzie przeważają, myślałem sobie, cóż więc dziwnego, że tu ich tak wielu? Że zaś i współrodacy przedstawiają się dość szaro, objaśniałem to sobie rozmaicie i wiary w ludzi nie traciłem. Rozchodząż się u nas wieści o człowieku czystym, mieszkającym około Tułuna; tu był Zdarski nieszczęśliwy, w innej miejscowości znajdzie się drugi, tam znowu trzeci, a iluż jest takich, o których świat nie wie, a ileż serc czystych bije tam daleko? I rżnąc tarcice, nie czułem bólu, który sercu memu tępa piła życia sprawiała. A choć w owym czasie umarli oboje rodzice moi, Hania wyszła zamąż wkrótce po ich śmierci, a schedę zagarnęli krewni dalecy, – nie upadałem na duchu; Zapominałem o rzeczywistości, zamykałem oczy na rozczarowania i gorycze, uczucie ufności przepełniało mnie, uczucie miłości ku ludziom przepełniało pierś moję, i nieraz, gdym stał wysoko na belce, pieśń wiary i nadziei wyrywała się z ust moich, i jak matka moja w one lata szczęśliwsze, ufałem...
                                                                                ***
    – Ale w owym czasie nadchodzić tu zaczęły pierwsze wieści, które uderzeniem obucha bić mnie zaczęły po głowie. Pierwsze uderzenie pamiętam dokładnie.
    Było to latem, dzień miał się ku zachodowi, śliczne purpurowe słońce jak gdyby wstydliwie zarumienione, że przed nocą ustępować musi, widniało jeszcze na widnokręgu. Przed pólrokiem przeszło przeprowadzaliśmy w kilku również wieczorem, tylko mroźnym, zimowym, starego Zdarskiego, o którym właśnie wspominałem, a który nie spodzianie wracał do domu, a właściwie do kraju; był on tu bowiem oddawna, dzieci w kraju nie zostawił, więc i domu tam nie miał. Z jakiem to skupieniem głębokiem i uroczystem mówił on o tej ziemi, której tyle lat nie widział! Ileż to przyrzeczeń nam nadawał, jak nam opisywać będzie swe szczęście!
    Stojąc więc na swem zwykłem Wzniesieniu i patrząc na zachód słońca niezwykle piękny, przypomniałem sobie ojca naszego, bo ojcem wszyscyśmy go tu zwali. Ale zaledwie pomyślałem sobie o nim, aż patrzę, co u Pana Boga? Przywidzenie czy też podobieństwo rażące? W odległości kroków dziesięciu co najwyżej odemnie stoi Zdarski stary i patrzy na mnie, ale smutny, zmieniony, wynędzniały, zbolały jakiś. Zabobonny nie jestem i w duchy nie wierzę, ale przeżegnałem się i usta moje mimowoli prawie «Jezus Marya » wymówiły; przyglądam się mu lepiej i robić przestałem, a z oczu jego widzę łzy płyną i głosem cichym, zawstydzonym:
    – Jak się masz Kostusiu – nieśmiało powiada.
    Żywo zeskoczyłem i do niego.
    – Cóż się stało, jak, dlaczego? zasypałem go pytaniami.
    – A jak widzisz, wróciłem.
    – Jakto? sam? dobrowolnie?
    – Ha! no tak... to jest... widzisz... bełkotał stary niewyraźnie i łzy jak groch posypały się znowu po twarzy znędzniałej. Widzę że źle, rzuciłem więc robotę i pociągnąłem go do swej izdebki. Ale tu zdziwienie moje wzrosło jeszcze, bo gdym go usadził nareszcie i zapytałem: «no i cóż ojcze?» Zdarski milczał z początku, a później wódki zażądał. Uszom własnym nie wierzyłem, gdyż przedtem nigdy nie pijał, ale pchnąłem chłopca i gdy przynieśli butelkę, ponieważ sam wówczas również nie pijałem, nie miałem więc w domu kieliszka i szklankę na stole postawiłem.
    Zdarski nalał sobie prawie całą, wypił i zaczerwieniwszy się po uszy, podniósł nareszcie na mnie oczy, Wymawiając powoli, dobitnie:
    – Wróciłem, bom nie chciał ręki wyciągać, a umrzeć tam z głodu byłoby dla mnie cierpieniem zbyt wielkiem.
    – A praca, ojcze, zajęcie jakiekolwiek, zawołałem, zapominając, że człowiek ten całe życie przeżył z pracy rąk własnych.
    – Pracy tam i zajęcia żadnego niema dla mnie.
    – Jakto pracy niema? Któż pracy wśród ludzi nie znajdzie? – pytałem naiwnie.
    – Ja jej nie znalazłem. Ale słuchaj mnie cierpliwie –ciągnął on dalej. Znajomi starzy nie poznali mnie, krewni zbyli pospiesznie. Ha! Bóg z wami, pomyślałem, toż znajdę pracę i bez was! I choć dotknięty do żywego, rozpocząłem poszukiwania. Gdzie ja nie byłem w ciągu tychczterech miesięcy, Boże mój kochany?! Chodziłem, przepytywałem i ogłoszenia podawałem i podług ogłoszeń zgłaszałem się, ale bezskutecznie. Z początku idzie wszędzie jako tako, ale gdy rzecz dojdzie do wyjaśnień, gdy wypadnie powiedzieć o sobie więcej trochę, sytuacya zmienia się odrazu, twarz pracodawcy przeobraża się i przybiera... przybiera... wyraz?... bracie, ja nie wiem jak ci to nazwać nawet, ale gdybyś zobaczył, jak się każą w mgnieniu oka rysy ludzkie, to rumieniec wstydu wybiłby ci na lice, jak wybijał na moją twarz pomarszczoną; gdybyś to zobaczył, tobyś zapłakał, jak ja zapłakałem, a gdybyś widział tyle razy, ilem ja to widział, tobyś uciekł tu nazad, aby nie umierać na ziemi, która ludzi z takiemi twarzami nosi na sobie... Rozumiesz mnie teraz? Tam niema pracy dla mnie, nie będzie i dla ciebie. Nie będzie! rozumiesz, nieszczęśliwy? I zaszlochał jak dziecko.
    Ale ja nie zrozumiałem go, nie mogłem, nie chciałem zrozumieć i schwyciwszy za ramię swą ręką żelazną, obelgę mu w oczy rzuciłem – kłamstwo zadałem. Starzec jednak spokojnie podniósł na mnie oczy załzawione i jeszcze spokojniej wymówił: «Mój synu, toż samo przed pół rokiem zrobiłbym z ojcem rodzonym zmartwychpowstałym, gdyby on odważył się powiedzieć mi to, co ja ci teraz mówię; zresztą – kończył, machnąwszy ręką, w której już trzymał butelkę, niemasz już teraz dla mnie obelgi na świecie»...
    Wtedy to upiłem się po raz pierwszy w życiu. Zdarski zmarniał prędko, pił prawie bez przerwy i po kilku miesiącach nieprzytomny umarł na moich rękach.
    To był pierwszy cios dla mnie, po nim nastąpił drugi, trzeci; to ztąd, to zowąd dowiadywałem się, że ludzie zmarniali wracają tu sami. Zdarski więc nie mylił się. Chwiałem się. Upijałem się coraz częściej z kimkolwiek z powracających, ale rozpacz jeszcze nie miała do mnie stałego dostępu. Wątpiłem przelotnie. I Zdarski, i drugi i dziesiąty widzieli oddzielnych ludzi, myślałem w duszy, może o serce sercem pytać nie umieli? Więc choć zdala, przykładałem ucho do serca dalekiej ziemi i nie bacząc, że się łudzę uderzeniami własnego, uspokajałem się prędko i jak ufała matka moja w one dnie przed burzą, i ja je szcze ufałem.
                                                                                ***
    – Teraz inaczej już bywa i gdy nadejdzie chwila zwątpienia i spojrzę wdali dobiegnę okiem duszy do Wisły i u bram grodu prastarego, W sercu ziemi naszej zobaczę szereg trupów, ludzi z głodu umarłych, wśród dzieci i braci swoich, przechodzących obok konających z obojętnością występną, ucho moje, przyłożone do serca narodu, już się nie łudzi...
    Panie mój! mnie się wydaje, że lud nåsz w baśniach i opowieściach swoich nie staje już ze swemi sympatyami człowieczemi po stronie upośledzonych losem, ale skłania się przed złotym cielcem pomyślności doczesnej, oddaje hołd mędrcom bezdusznym...
    Mnie się wydaje, że ręce czarne, spracowane, nie znaczą już tam piersi siermięgą okrytych znakiem krzyża w modlitwie za nieszczęśliwych, że każdy modli się tylko za pomyślność swoję...
    Mnie się wydaje, że dzieci małe nie płaczą już tam nad niedolą niczyją i jeżeli zapłaczą kiedy, to nad swoją własną tylko...
    I gdy patrzę na to dłużej i okiem duszy swojej rozważam duszę narodu, zimno mi się robi, pała głowa, rumieniec wstydu, którym widział na znędzniałej twarzy Zdarskiego, wybija na twarz moję i zjawia się owa myśl zmora, co ścina krew moję, myśl – że w życiu podłym być potrzeba...
    Biegnę wtedy do szynku, ale walka z myślą – potworem – niełatwa, i choć zalewam ją wódką, aby stracić przytomność wprzód, zanim rozpacz w swej logice nieubłaganej do wniosków ostatecznych doprowadzić mnie zdoła, zdarza się często, że chociaż leję w siebie palący wnętrzności spirytus, przytomności wczas stracić nie zdołam... Zwracam się wtedy do słońca zachodniego i jak kiedyś urągała Bogu matka moja i ja mu urągam, jak ona przeklinała i ja przeklinam, i rozpacz od ficy czarniejsza zaćmiewa w mej duszy ostatnie promienie nadziei...
     Przewoźnik umilkł dla złapania tchu, którego mu brakowało i po chwili tak znowu zaczął, ale głosem zmienionym, naderwanym jakimś:
    – Ciężko mi mówić o tem; są rzeczy na świecie, które nazywać po imieniu zawsze przykro bywa, które w głowach pewnych ludzi nigdy pomieścić się nie mogą. Tyle razy o tem mówiłem, ale dziwni to ludzie jacyś. Prawda, niewielu było takich, którzyby śmieli się z tego, ale bardziej niż śmiech idyotów przeraża mnie ta ich obojętność, ten ich spokój drewniany.
    Zdarski był wyjątkiem. Inni widzą w tem rzecz zwykłą, naturalną. To przerażające, straszne! prawda? Ale, widzi pan, jak tonący chwyta za brzytwę, tak dla oka mego po przez ową obojętność, po przez ów spokój drewniany ludzi migocze blady i nikły promyk... promyk... – powtórzył, jakby wstydząc się słowa, które wymówić mu wypadało – promyk nadziei... wyszeptał.
    I znowu tchu mu zabrakło.
    – Może... może, myślę sobie, oni nie rozumieją tego... przekręcają sam fakt... może, i przewoźnik krzyknął prawie: nieprawda to nawet!
    – Ale pan powie mi prawdę? Zaklinam cię na Boga! pan rozumie mnie przecie?
    Podobno – ciągnął on szeptem, jak gdyby bojąc się, aby go kto nie usłyszał – wśród tych, co ztąd wyjeżdżali, gdy się ich więcej na Pradze zebrało... tyfus, tyfus... głodowy... panował... Czy prawda to?
    Czy prawda? – powtórzył ostrzej i choć go nie widziałem, czułem, jak wpił się we mnie oczami i choć łączyło nas tylko martwe drzewo łodzi, czułem, jak wyprężył się cały i ściskał konwulsyjnie ręce.
    Czy prawda? – powtórzył jeszcze ciszej i ostrzej i łódź, oparta na wiosłach, widocznie, zbyt głęboko w wodę pogrążonych, zatrzymała się na chwilę w swym pędzie.
    I nie miałem odwagi powiedzieć mu prawdy, i powaga cierpienia, wobec którego stałem, na utajenie tej prawdy również mi prawa nie dawała.
    Czy prawda? – zapytał on nareszcie z taką siłą, że zadrżałem i mimowoli prawie «prawda» wyszeptałem.
    I gorzko pożałowałem swej słabości.
    Bom nie zdążył jeszcze zamknąć ust otwartych, gdy śmiech ów dziki, który już dziś raz jeden wstrząsnął moje nerwy, doniósł się do mnie zokoła. «Cha, cha, cha, cha!» zimne i ostre niosło się do mnie ze wszech stron. Z wody, ze stepów, z tajgi dalekiej; zdawało mi się, wstały ty siące szaleńców i wybuchły naraz śmiechem obłąkanym.
    I nie umilkły jeszcze echa tego śmiechu przykrego, gdy jęk, który już dziś raz jeden targnął pierś moję, obił się znowu o uszy moje, dłuższy tylko, bardziej bolesny, bardziej głęboki niż poprzednie i jak śmiech ów z początku, tak i jęk ten teraz, gnany wichrem kołującym, niósł się do mnie ze wszech stron.
    I gniotąc mnie swą wielkością, ów jęk przeciągły, zlany ze śmiechem szalonym, dźwięczał mi w uszach bólem bezbrzeżnym, beznadziejnym. Chwila krótka wydała mi się długą, nieskończoną. Siły opuszczać mnie zaczęły. Już, już, mniemałem, stracę wolę i przygnębiony zaśmieję się i zajęczę razem z przewoźnikiem, gdy naraz krzyk nieludzki zagłuszył i wycie wichru i echa ostatnie jęków niedawnych, zwiastując mi tę noc czarną, co ostatnie promienie nadziei przed nieszczęśliwym zakrywała.
    Oczy moje otwarły się szeroko.
    Z rękami, wyciągniętemi ku niebu zachodniemu, głosem rozdzierającym duszę, przewoźnik wołał rozpaczliwie:
    – «Oddajcie mi zbrodniarze matkę moją, co dla was dziecię swe jedyne żywcem w mogile złożyła!»...
                                                                                ***
    ...Płynęliśmy w milczeniu i płynęliśmy już niedługo, kilka minut przeszło zaledwie, gdy przewoźnik raptownie zakręcił ku brzegowi. Jeszcze chwila tylko i łódź rozpędzona werżnęła się głęboko w żwir nadbrzeżny; chociaż jednak stała, nie kołysząc się wcale, - gdym podniósł się, nogi chwiały się podemną.
    Zbliżyłem się do przewoźnika, stojącego na drugim końcu łodzi i objąłem go za szyję, przyciągając ku sobie.
    Stał on z początku nieruchomy, skamieniały jakiś; pociągnąłem go silniej i drgnął człowiek cierpiący ręce potężne opasały mnie wokół jak pierścieniem; głowa skłoniła się na pierś moję usłyszałem głośne bicie serca jego, uczułem oddech gorący; a gdym schylił się, aby go pocałować, zobaczyłem łzy płynące z oczu jego.
    Trwało to jednak chwilę krótką; przewoźnik, wstydząc się może swego rozrzewnienia, przerwał je gwałtow nie goręcej przycisnąwszy mnie do siebie, podniósł w górę jak dziecko i postawiwszy na ziemi, chwycił za wiosła.
    Jedno, dwa uderzenia... i łódź znikła mi z oczu.
    Koniec części pierwszej Przewoźnika.
    Charków,
    w grudniu 1886 r.



    /Adam Szymański.  Szkice. T. I. Nakładem autora. Petersburg. 1887. S. 109-159./



                                                                    ПЕРЕВОЗЧИК
                                                                Адама Шиманьского
    Я спешил к перевозу, устроенному между местечком X. и большой деревней на Ангаре, чтобы днем еще переправиться через реку, и, что самое главное, застать на месте перевозчиков, к вечеру обыкновенно пьяных, ночью же очень неохотно расстающихся с обычным местом своего пребывания — соседним кабаком. Я спешил, насколько мог, но черная осенняя ночь, опускалась на землю с такой быстротой, что, несмотря на то, что я усердно прибавлял шаги, непроницаемая темнота совсем окружила меня ранее, чем мне удалось увидать перевозчичью будку, стоявшую на высоком берегу реки. Небо, сплошь затянутое тучами, некрасиво перекатывавшимися между собой, не пропускало сверху ни одного луча. Как-то невольно я оглядывался вокруг. — По одной стороне дороги деревня, вытянувшаяся рядом домов, высоко обнесенных забором, в длинную надбережную линию, спала или казалась спавшей; по другой же ее стороне, касающейся самого края крутой скалы, ведущей к реке, черные воды Ангары сверкали тем страшным блеском, который среди темной ночи всегда поражает таким холодным, стальным цветом. Крепко, по сибирскому обычаю, запертые ставни и глухие ворота, полное отсутствие движения и всякого света усиливали во мне то непонятное чувство, которое всегда мы испытываем при быстром переходе от дня к ночи. В людной деревне было темно и пусто, как в соседней степи. Только ветер, усиливавшийся с каждой минутой, начинал выть еще жалобней и глуше, как будто нехотя, и осторожно укрощаемый рев могучей реки, отвечал этому вою теперь еще грозней. И невольно я ухватился рукой за карман, в который, выходя куда либо дальше, либо рассчитывая вернуться домой несколько позднее, я обыкновенно клал маленький револьвер: —карман был пуст.
                                                                             ***
    И деревня, чрез которую проходил я, и убогий городок, лежащий на другой стороне Ангары, в котором я жил, кишели множеством поселенцев, но грабежи случались относительно не слишком часто, и хотя не раз казалось мне иначе, никогда я не чувствовал себя столь одиноким и безоружным, как в этот вечер, когда, идя к перевозу удвоенным шагом, я убедился в своей неосторожности. Всё, что я когда-то видел и слышал об опасностях, угрожающих здесь ночью на каждом шагу безоружному человеку, теперь живо начинало вставать пред глазами; ускоренный ход разогрел мою кровь и фантастические рассказы зароились в моей голове... пока встревоженная мысль не наткнулась на узду, которая умерила ее мечтательные порывы.
    Такой уздой для меня было воспоминание о каком-то купце, который, доверившись ночью тем самым перевозчикам, к которым теперь я так спешил, завезенный на соседний остров и там ограбленный, ушел живым, благодаря единственно чьей-то случайной защите. Правда, я не был купцом и перевозчики не могли рассчитывать от меня поживиться даже немного, однако страх, склонный к самым невозможным сравнениям, подсказывал мне, что мое положение безвыходно, и что было бы безрассудно подвергать себя слишком явной опасности. Под наплывом этих мыслей, я решился прямо прибегнуть к так называемому «приказчику»: спешить теперь было не для чего; я уменьшил шаги; холодный ветер быстро остудил разогретую голову и когда затем, отирая лоб, я приостановился и оглянулся вторично, ночь уже не казалась мне такой черной, а деревня менее глухой и пустой: на противоположном берегу весело горели огни, в деревне с разных сторон доносились до меня людские голоса, через дорогу от реки к дому сновали высокие тени. Но я не изменил сложившегося за минуту намерения, так как «приказчик», хотя всегда с утра до ночи пьяный, по отношению к занимаемому им месту и довольно-таки фиктивной ответственности за целость и жизнь переправляющихся через реку, представлялся мне, в сравнении с ватагой своих подвластных, как человек идеально порядочный и надежный. Жадность же его к небольшим подачкам, возрастающая в прямом отношении к количеству выпитых в течении дня шкаликов, делала его всегда к вечеру человеком очень уступчивым и послушным. Но вот и будка перевозчика; в ней однако, к великому моему удовольствию, было темно, и я теперь уже с чистою совестью мог обратиться к управляющему перевозом. Еще несколько шагов, дорога повернула налево, и я был в главном пункте, ставшем осью жизни здешней деревни: капище сибирское — кабак стоял передо мной в небольшом расстоянии.
                                                                              ***
    Если на всем широком свете вообще, а в Сибири в особенности, песнь о золотом тельце имеет rаisоn d'еtrе, то подобная песнь о водке имеет здесь не меньшее право. «Водка людьми управляет здесь!» поет каждый сибирский мефистофель и поет правду. Двери кабака беспрестанно отворялись и, освещая всякую минуту своим мглистым светом небольшую прилегающую площадку, позволяли видеть, с какой скоростью пасть чудовища принимает новый и выбрасывает уже разжеванный корм.
    Узкие полосы тусклого света, то вытягиваясь, то укорачиваясь поспешно, были похожи на ноги громадного паука, хватающего быстрыми движениями входивших в его коварную сеть созданий. В центре кабака, как во всяком переполненном вертепе распутства и преступления, стоял отвратительный гул, в котором ухо, чуткое к голосам природы, сразу узнавало голоса всяческих хищных зверей, кроме людского. Воют здесь и скрежещут зубами волки и гиены, лают псы и лисицы, свищут каракатицы, кричать совы и филины. Только людских голосов здесь не слыхать сразу и, чтобы их слышать, нужно вслушаться в дикую музыку кабака; есть тут и они, раздаются временами и всегда такие измученные и разбитые, что безобразным стоном, раздирающим сердце, ударяют в уши, и в этом стоне, как в зеркале, видна доля страдальцев.
    Сколько раз в течении дня раздается здесь печальная жалоба русского поселенца: «Сибирь злая мачиха, раскинувшаяся снежной степью...» сколько раз, в ответе на эту жалобу, из темного угла того же самого или из окна соседнего кабака оборванный и ободранный владелец усатой физиономии, стискивая в руке бутылку, осматриваясь вокруг остолбенелым взором, заводит дрожащим голосом: «Добро еще то, что товарищи есть...» Скоропреходящая надежда! Неисправимая мечтательность жестоко разбивается жилистой рукой кабатчика, выбрасывающего за дверь обоих плаксунов; жалостные стоны умолкают в снегу, либо в грязи, а необузданной вакханалии не прерывает уже никакая дисгармония, и пролог множества преступлений, каждую ночь обливающих Сибирь потоками людской крови, шумно разыгрывается дальше, заглушая тихий эпилог давно минувших.
                                                                              ***
    Пред таким-то кабаком остановился я и если бы преждевременно не решил, что мне следует делать: искать ли наверно находившихся здесь перевозчиков, или же воспользоваться посредничеством «приказчика», я принял бы подобное решение безусловно, увидев, что делалось в кабаке и кругом него.
    Дальше же, дальше от людского срама!
    Дом приказчика был близко и чрез минуту я переступил его порог.
    Приказчик знал меня и мог догадаться без объяснения, что нужно человеку, живущему в городке; после обычного приветствия я сел, ожидая его решения, но этот уважаемый муж, наперекор обычаю, как бы ни шумело у него в голове, не был пьяным, — не отвечая мне прямо, он подошел к окну и, чмокнувши громко языком, с тревогой сказал:
    — Ишь, темень какая и кажется быть буре, — дав этим почувствовать мне, что дело с перевозами обстоит дурно, вернее, что меньше 15 копеек за услугу он не возьмет. Четвертак сразу изменил положение. Сумма, превышающая его самые смелые мечты, подействовала на него магически; однако его расторопностью и наивностью, свойственной здешнему мещанину, он выразил свое удовольствие очень предусмотрительно, так как, взяв деньги, продолжал как будто предыдущую мысль: «но конечно, знакомого уважим». Я попросил его только о человеке надежном.
    — Будь спокоен: самый что ни на есть надежный, прогремел ответ, он будет немного пьян, но ты на это не смотри; чем более он пьян, тем верней. И перевозчик чудесный; один пятерым этим пьянчугам не уступает. Человек это, не человек, чистое золото! а сила, силища — у-ух! настоящий черт — продолжал он дальше, отворяя мне дверь в сени.
    — Откуда же такое золото достали? спросил я.
    — Ба! в том то и вся беда, что достать-то я его не могу; если бы я мог достать его, половину своих забулдыг-дармоедов разом выгнал бы! Но на мое несчастье Костя перевозит только тогда, когда порядком уже пьян, когда пить уж не в состоянии. К трезвому нет доступа; уж я к нему подходил и с той и этой стороны и деньги ему в начале давал, но он и слушать даже не хочет; «пошел», говорить, с твоими деньгами, дурень этакий! Разумеется, он сам дурак, так как обирает его всякая сволочь и он гроша никогда не имеет за душой.
    Го, Го! но буря, видно, близко — закончил приказчик уже на дворе.
    Действительно, ветер усиливался и с переправой следовало спешить. Глубокие, широкие воды Ангары, волнуемые сильнейшим ветром, бушуют так, что порой на сутки и даже на двое сообщение между берегами совершенно прекращается...
    Приказчик удалился в кабак за хваленым Костей, а я, так как спуск с крутого и высокого берега требовал довольно времени, во избежание малейшего замедления, удалился к лодкам. Ощупью, пробуя палкою землю на каждом шагу, сошел я в яму, только ощупью нашел ряд перевозчичьих лодок, на половину вытащенных из воды.
    Выбрав из них более новую и крепкую лодку я подобрав также весла, утомленный продолжительной ходьбой, я уселся довольно удобно на высунувшемся конце лодки, приятно растянувшись. Теперь я был совершенно спокоен. Ветер дул сильно и наверху между строениями выл на разные голоса, река начинала, видимо, волноваться, так как волны хлестали на берег все дальше с более громким плеском, чем обыкновенно; с средины реки можно было слышать весьма характерный шум, означающей, что чрез какие-нибудь полчаса, не более, Ангара откажет человеку в своем повиновении и накажет смертью смельчака, коснувшегося веслом ее чистого девственного лона. То, что приказчик говорил мне о Косте, вышло совершенно у меня из головы, — словам его я не придавал ни малейшего значения: он попросту, обрадованный неожиданно полученным подарком, плел, что ему взбрело в голову, показывая мне свой товар с наилучшей стороны. Теперь я был далек от всяких опасений и подозрений.
    Разницы между собой и миром, в котором я давно уже пребываю, я не чувствовал; пропасти, разделяющей нас, я не видел. Инстинкт самосохранения, поддерживаемый силой продолжительных привычек, примирялся с окружающей средой и находил соприкосновение с общим ему миром даже там, где первоначально и чрез большое увеличительное стекло не нашел бы его. За предусмотрительность, с которой я выбрал себе хорошую лодку и крепкие весла, и то, что за 25 копеек я обеспечил свою жизнь, я был доволен. Обстоятельства, за минуту прохватывавшие меня дрожью, теперь были для меня нечувствительны; не сострадание, но презрение я чувствовал к людям, которых разнузданные голоса долетали из кабака даже сюда к лодке, в которой я сидел. Так должно быть, — иначе быть не может. О нужде существа, которое могут застраховать за 25 копеек, я забыл в это время. Я забыл, что кто среди общего страдания перестает страдать, тот начинает погружаться в окружающее его болото.
                                                                                ***
    Катившиеся сверху каменья, отзвук больших и тяжелых шагов спускавшихся в яму людей, вызвали меня из задумчивости.
    — Ухуу! — раздалось в воздухе.
    Я ответил и вскоре две тени явственно обрисовались у подножья горы. Одна из них, немного выше другой, видимо скользила и зацеплялась ногами за лежавшие на берегу каменья, выделывая ими такие сложные пируэты, что только благодаря удачному балансированию ее широко расставленных рук, спуск счастливо окончился.
    — Где? спросил громадный силуэт, выдвигаясь теперь отчетливо из темного фона ночи, подходя и еще больше шатаясь около самой лодки, и в сильном, хотя и смягченном голосе, прозвучало плохо скрытое неудовольствие.
    — Здесь — ответил я. — Вот, прямехонько, Костенька, поспешно подсказал приказчик, вероятно не без намерения остановившись в почтительном расстоянии от протянутых рук силуэта, и из этих слов и осторожности, с какою он шепнул мне: «вот он самый и есть» видно было, что на самом деле он чувствовал высокое уважение к перевозчику. Насколько возможно, он подделывался к нему, говорил ему не иначе, как с особенной какой-то лестью, с той кошачьей чувственностью, которая блестит в глазах остроумного животного пред поимкой мыши.
    Тем временем Костя, удержавшись счастливо тут же предо мной, стоял слегка качаясь и, как будто бы измеряя и исследуя взором довольно трудный для него вход в лодку, взглянул несколько раз на меня. И я, также не взирая на темноту, мог приглядеться к нему немного.
    Мужик этот — был в точном смысле сильный; высокий, широкоплечий, он казался еще более широким в своем наряде, который состоял из красной рубахи, носимой вместо блузы по местному обычаю, и широких шаровар, засунутых от колена в голенища такой же ширины. Наклонившись к нему, я увидал из под рукавов рубахи, оборванных или, может быть, завернутых по локоть, толстые мускулистые руки. Черт лица я не мог различить; на нем была видна только богатая растительность, и это обстоятельство сразу объяснило мне многое: перевозчик был, наверное, поселенцем. Однако и его размышление, и мой осмотр продолжались очень недолго; Костя, собравши ли силы, или рассудив, что и самое долгое размышление бесполезно, пошевелился быстро с очевидным намерением войти в лодку.
    Приказчик заметил это и, наказывая: «потихоньку, потихоньку, Костенька», придвинулся к нему немного ближе и, протянув вперед обе руки, привел его в катающееся движение, упорно поддерживаемое маятникообразным кивашем корпуса и мысленно подсаживая его; но все эти усилия напрасно пропали: Костя поднял ногу, бросился всем своим телом и, во всю длину, рухнулся в средину лодки. Такое несчастливое начало совсем встревожило меня, с упреком бросился я к приказчику, но он упорно повторял свое: „ни чаво, ничаво! перевозчик чудесный; за пяточек доставит, а что упал он, то пустяки! разобрало его на свежем воздухе и хмель в ноги ударил, но это быстро пройдет; впрочем ходить здесь не надо, а в руках у него своя сила, страшная сила, не дай Бог попасть в эти лапы»!.. и снова он побуждал Костю, молчавшего как столб, обещая ему в своем доме два и даже три шкалика.
    Тяжелая задача! Искать кого либо другого не было уже времени и я решился на переправу, тем более, что и перевозчик, быть может немного протрезвевши от сильного падения, выкарабкался как-то довольно скоро. Уселся он в другом, переднем конце лодки, находившемся на воде и, взяв в руки весла, помаленьку, слегка начал ими упирать в землю, очевидно, с целью отпихнуть лодку от берегового песка, на котором довольно тяжелый челнок лежал доброй своей половиной. Приказчик прыгнул теперь быстрее и подпер лодку от руля, у которого я сидел, но Костя опустил руки и, поддерживая воткнутые в землю весла, не отпихивался совсем. Приказчик повертелся немного, пхнул раз один и другой, поставив как можно дальше ноги, но слишком большая тяжесть превосходила его силы и лодка не подвинулась ни на один даже дюйм. Пошел! тоном приказания крикнул ему тогда Костя. Приказчик отскочил, как обожженный, он же с неожиданным одушевлением, упершись ногами о поперечные внутренние связки, нагнулся, прикасаясь грудью к ручкам весел и откинулся столь сильным движением, что лодка, как по мылу, скатилась с песка, удаляясь на нисколько сажень от берега.
    — Ай леший, ай дьявол! — молодец Костенька! кричал в восхищении приказчик; лодка заколыхалась сильно на воде, и я остался один на один с пьяным перевозчиком.
                                                                             ***
    Приказчик действительно был прав, перевозчик в лодке совершенно преобразился: каждый удар весла, уменье править, все, одним словом, обнаруживало в нем силу и необыкновенную ловкость в управлении лодкой. — Если бы кто увидал его теперь, тот не догадался бы даже, что человек этот за минуту едва мог держаться на ногах. И бодрость во мне уже начала пробуждаться, как вдруг лодка, поставленная под слишком острым углом к набегавшей волне, накренилась на бок так сильно, что, не подготовленный к случайности, я чуть не скатился с лавки. Перевозчик быстро поправил ошибку и лодка, скрипя и визжа, как будто бы работая с одышкой боками, вновь взялась за свою медленную работу — рассекать высокие волны, грозно лоснившиеся побелевшими гребнями, порывы ветра и быстрое течете Ангары. Но мужество мое сразу исчезло.
    На средине реки вода клокочет, как в котле и за подобную неосторожность здесь можно поплатиться жизнью. Ангара имеет версту ширины, воды ее и летом очень холодны; с быстрым течением этих вод и при обыкновенных условиях невозможно бороться, так что же теперь, когда члены в один миг закостенеют? С быстротой молнии пронеслось у меня это в голове, и я пожалел о непредусмотрительности, с которой решился на переправу. С кем другим, может, легче было бы сговориться, но как приступить к этому пропойце? Ответит мне грубостью, как ответил он приказчику. Попробуем все таки:
    — Послушайте, перевозчик, начал я громко и по возможности самым решительным тоном, я весьма сомневаюсь, что переправа нам удастся; слышите что делается на средине реки? Вернемся назад, пока близко и вернуться можно, за ваше же старание я вдвойне расплачусь. Я говорил это по-русски. Вообразите же мое удивление, когда я услыхал ответ, переданный чистейшим польским языком:
    — Не бойся пан: переправимся, даст Бог, счастливо, — удивление тем большее, что не только нежелание и грубость, к которым я приготовился, не звучали в голосе перевозчика, но напротив слова его дышали доброжелательством.
    — Не бойся пан — повторил он снова и его голос звучал еще сердечней, еще мягче, как будто бы пьяный человек заботился о моем спокойствии: — я знаю Ангару и ее нравы, как свой пустой кошелек: бури сегодня не будет, а хоть и будет, разразится еще не скоро да, наконец, я не так сильно пьян. В кабаке сидел долго, там душно, и, когда вышел, на свежем воздухе разобрало меня немного, ну, а теперь уже все прошло. Пан может быть уверен, что такого промаха, как вначале, я уже не сделаю.
    — Все может быть, но скажите мне, откуда вы знаете, что я поляк?
    — Эге! Видать, что пан здесь не слишком давно; здесь без свечки узнаешь поляка.
    Как, с одной стороны, радовала меня встреча с земляком при весьма необыкновенных обстоятельствах, так, с другой — огорчала меня мысль, что земляк этот — человек совсем уже пропавший. То, что я видел недавно, отчетливо сейчас вставало предо мной, и кабак с его жертвами звучал в моих ушах отвратительным шумом своим, и этот человек, этот человек, что чутьем узнал меня среди темноты, гибнет также гибнет, наверное, безвозвратно.
    И сидели оба мы в молчании; я — задумавшись, он — на вид исключительно сосредоточенный только на веслах; спустя минуту, я услыхал снова его голос:
    — Почему не хочет пан разговаривать со мной? спросил он, и этот вопрос прозвучал очень несмело. Я понял его просьбу, почувствовал деликатную укоризну и вышел из оцепенения и, сказав ему вперед, кто и откуда я и что здесь теперь делаю, начал с ним разговор, но он как-то не клеился у нас: и мои вопросы, и его ответы были сухи, как чиновничьи.
    — Сразу со всеми прибыли сюда?
    — Так.
    — Чем же занимаетесь теперь?
    — Пильщик.
    — И недурны заработки?
    — Заработки хорошие, но пользоваться ими не умею.
    — Наверное из Варшавы?
    — А из чего пан так заключает?
    — Из чистого выговора, из слов, которые вы употребляете.
     Перевозчик молчал.
    — Почему же не отвечаете мне?
    — Колеблюсь, сказать ли пану правду? Я сын богатого шляхтича; зовут меня Константин Буский, окончил школу в Белой — ответил перевозчик быстро, не переводя духа, желая, видимо, снова по возможности сократить неприятное для себя признание. Как бы ни были обыкновенны в Сибири и далеко более важные превращения, но люди, которые могли быть во главе своего общества, встречаются здесь чаще, чем где либо среди общественных отбросов. И трудно бывает в минуту открытия подобной перемены сохранять всегда надлежащее спокойствие. А он так пленил меня своим чутьем!
    Больно было мне его признание и с эгоизмом, не думавшим о страдании ближнего, я бросил ему в ответ: — тем позорнее ваше падение.
                                                                             ***
    Перевозчик громко застонал, но среди шума волн и воя ветра, стон этот дошел до моих ушей, как чей-то рев, простонал еще раз тише, и пока я успел очнуться, смех дикий: ха, ха, ха, ха, ха! ха, ха, ха, ха! раздался кругом меня; смех, которым смеются только большие злодеи и люди, доведенные страданием до сумасшествия, смех проклятых и безумных, острый, сухой и холодный, смех без модуляции, не смешной, но страшный; подхваченный стремительно кружившимся вихрем, он доносился до меня со всех сторон. Как артист громкими, вступительными аккордами заставляет разношерстную толпу сосредоточить внимание на тихой песне, способной найти братский отклик в самых черствых человеческих сердцах, так перевозчик, давая волю охватившему его чувству, либо будучи не в состоянии овладеть собой, силой боли и иронии, скрытой в своем смехе, приковал мое внимание к себе. И я не пренебрег пьяницей. Большой пьяный парень, сидевший против меня, приоделся в одежду, которую все мы по маленьку носим, которую однако, как паяцы, выставляя напоказ, чаще всего унижаем, — в одежду страдания, и он облекся в нее серьезно. И каким страхом начал меня пронимать этот неприятный, протяжный смех! Внезапно предо мной явился человек, одетый покрывалом великого страдания, покрывалом, которое мы не смеем, обыкновенно, приподнять, от которого, при встрече с ним, мы малодушно отворачиваемся. Я не ждал слишком долго объяснения, не прозвучало еще последнее эхо смеха перевозчика, как я услыхал следующие слова:
    — Гей, мой пан! к чему судишь меня свысока? Я упал, потому что свалился в лодку? Я запятнан позором, потому что физическое равновесие на короткое время потерял? Ха, ха, ха, ха! А этот злодей X., который обворовывает и своих и чужих и имеет тысячи, а крошки отдает громко на публичные цели. А тот негодяй У., который «тарасун» [* Водка, приготовляемая домашним способом у бурят.] продает вместо водки и тройкой ездит, хотя он пришел сюда более бедным, чем я? Это примеры для многих, это образчики энергии и неумолимости в несчастии, это, может быть, мученики? Ха, ха, ха, ха!
    Пред Богом, — громко продолжал перевозчик, заглушая шум волн и свист ветра, — я нравственного равновесия никогда не терял, но об этом меня никто не спрашивает. Я не выношу неправды на сете, но это для вас безразлично. С каким же челом, бездушные, для чего бьете вы меня все? Упал я, разбивая себе голову, но чем я ранил хоть кончик твоего пальца, суровый судья? Чем не по человечески я откликнулся тебе? или я барышничаю, получая 5 копеек от тебя и 5 от приказчика, разом 10? Десять копеек за час тяжелой работы, сопряженной с опасностью жизни! Столько лет страдания и ничего, кроме презрения, столько лет страдания и ничего, кроме позора!.. Эх! Черны воды Ангары во время бури, но еще чернее души людские в своем спокойствии... Холодно на дне этой огромной глубины, но холоднее на широком свете. Брр! холодно мне! и снова несколько дней пить я буду... Слышишь, пане? ты мне охладил душу сегодня, а завтра уже я был бы, может, трезв... ведь видишь, думал я, осведомившись, что ты человек новый, что не зачерствел еще, и я, измученный, найду облегчение в разговоре с тобой. А ты бессердечно ударил меня!.. Может, я и упал! Но нет, неправда! не упал я и никогда не упаду! Это вы упали, вы сподличали!., но вы трезвы, а я — пьяный!.. вы имеете разум, а я кусок глупого сердца и голос чтобы кричать от боли, а не водки. Пьяный гибну среди вашего шума. Страдаю и страдаю сильно, но не могу убедить вас, не умею, да и кто же, наконец, захочет слушать павшего!..
                                                                              ***
    Уж одно то, что я терпеливо выслушал расстроенного несчастливца, вполне расположило его ко мне; оскорбление, которое ему я невольно нанес, он скоро забыл, и едва я обменялся с ним некоторыми мыслями, как он перешел к продолжению переправы: — ведь сам я втечете стольких лет быть может, теряю разум, может и я действительно пал? — Неотступно, но покорно он просил выслушать его. Я согласился; перевозчик поблагодарил меня воплем и, как разлившийся поток, сдерживаемый высокой плотиной, когда он найдет и выдолбит в ней самый крошечный выход, совсем сносит и опрокидывает слабую преграду, лились стремительным и широким потоком то страстные и горячие, то тихие и жалобные, как плачь слабого дитяти, слова перевозчика.
    — Бури не будет, успокоил он меня прежде всего еще раз, а хоть бы и разыгралась, с одним веслом всегда успею добраться до берега. Жаль, что пан не хочет покататься посредине Ангары. Не люблю я тишины и покоя. Там не то, что здесь, — волны, гонимые стремительным течением, сильно ударяют, вода даже в глаза брызжет, лодка летит, как качель. Роскошна эта Ангара! Я полюбил ее как свою,  как  родную, и умру я, наверное, в ней; но ее твердому руслу разнесет вода кости мои и уж там они никому не будут мешать. Сюда бегу я, когда уж очень меня жизнь доймет, когда она замораживает меня своим холодом; пью я тогда на смерть и ищу успокоения на этих бурных волнах. Сила суровой и великой природы подкрепляет меня. И хорошо мне здесь. Страшны эти воды, вздутые бурей, терзаемые ветрами; но всегда они таковы, как на самом деле, не обманывают человека. Бросаюсь я на них, зная, что они смертью мне угрожают, что смертью они отомстят за самую небольшую мою забывчивость.
    На волнах жизни иначе. Манит нас она чудными миражами и бьет безжалостно глупцов, протягивающих к ним руки и, как насмешник без сердца и совести, осыпает она щедро своими дарами тех, которые плюют на эти далекие миражи, которые ругают эти путеводные звезды, топчут наши идеалы. Но не согнуть ей моей веры! Не сломать, ей моей силы! Бьют меня со всех сторон волны жизни, буран и метели, и бури, вам неизвестные, ударяют в обнаженную грудь мою: ведь стою я на самой низшей ступеньке общественной лестницы, в том ряду существ, для которых пристанище — кабак, место отдохновения — могила. Но я стою и стоять на своем здесь буду до конца! А когда я начинаю терять силу, бросаюсь на эти глубокие волны и здесь, вдали от людей, полный их презрения, простираю руки к Богу моему, повторяя Ему молитву свою: верю Тебе, Боже, и никогда не перестану верить, что не угас святой огонь в человеческих сердцах, что сеятелем правды можно еще быть на земле. И легче мне тогда. Сюда, где я стою теперь, спустился я прежде, чем стал пить, так как здесь легче устоять. Я пилю доски, и довольно! Но ни частички совести, ни доли из своих убеждений, никому уступить не могу! Здесь упавшие, но тут и чистые! Здесь грязь и преступление, но здесь найдешь и добродетель, правда, неразумную часто, но за то сколь же чистую! Успокаивает мои страдания Ангара, но не раз случалось, что, когда я лежу где-нибудь в болоте, какой-нибудь оборванец приходить, обнимет мою голову и уронит слезу сочувствия. Тогда сразу встаю я на ноги и долго, долго не пью. И не потому я пью, что так низко стою, я стоял здесь все года раньше и водки не брал в рот, но видишь, пане, пятнадцать лет, как дурно бывает со мной временами; гнетет меня страшная мысль.
    Физически я силен: двух крепких парней при пилении досок заменю, оба без рук отходят, а я только разойдусь; кабак, среди гостей которого много известных силачей, головорезов по профессии, дрожит предо мной и молчит, когда ему я покажу свой кулак, лбы челдонские гнутся пред этим кулаком, как колосья пред ветром, но падает моя сила, гибнет воля и разум помрачается, когда овладеет мною кошмар, мысль, от которой холодеет кровь в жилах. И стоит тогда пред глазами моя изломанная жизнь. И смотрю я на нее и вижу, что похожа она была на жизнь безумца, который, постукивая сохой по гладкой скале, думал, что он пашет и, бросая зерно на твердый камень, думал, что сеет. И тогда я точно лист, морозом тронутый, что вчера еще был полон жизни, а сегодня висит на ветке живого дерева почерневший и печальный. И я точно дитя малое, которое в великом людском сборище потеряло дорогую мать и не знает, кто его сегодня прижмет. Бросаю я тогда работу, сижу у дверей кабака, пью и плачу. А проходящее кругом меня забрасывают меня грязью, поносят меня, плюют на меня. И злодеи, и убийцы, и изменники, с ног до головы позором заклейменные, стоять надо мной, как коршуны над падалью, и каркают мне: «стыдись!» Ведь, все они видят только бутылку в моей руке, а никто не хочет видеть слез, бегущих из моих глаз. И матери с детьми на руках смотрят на это и, видя, как люди уважаемые презирают меня, показывают на меня своим детям и говорят им: «вот до чего дошел», а когда дети спросят: «что ж он сделал?», говорят им: «упрям был». И дети малые со страхом и отвращением отворачиваются от меня и протягивают свои ручки к людям, торгующим совестью. И та мысль, которая леденила кровь у меня в жилах, которая сделала меня из трезвого бессильным, встает тогда предо мной, воплощенная в нагую и отвратительную действительность. И кажется мне, что нет у меня пашни на земле, которая бы восприяла божье зерно, что мне нет отзвука в человеческих сердцах, которые не были бы отравлены с пеленок.  И как страдает отец, который из-за ложного стыда убивает свою единственную и любимую дочь за заблуждение молодости, так я страдаю. И как доходит до сумасшествия, благодаря страданию несчастных, та мать, которая душить первого сына, зачатого в любви, так и я безумствую от боли.
    Ведь я одинок и брошен и должен задушить то, что мне всего дороже на земле, что было детищем моим, моей родиной; приходит мне мысль, что я прожил всю жизнь напрасно с мечтой, родившейся в головах безумцев, что в жизни (и голос перевозчика перешел в резкий прерывавшейся шепот) — в жизни... подлым... быть нужно...
                                                                             ***
    Переехали мы чрез средину реки и перевозчик умолк, может быть слишком взволнованный, или сосредоточенный на предстоявшей борьбе с могучей стихией, которая, как водоворот, своими волнами стремительно ударяла нас. Действительно, волны здесь брызгали в уши но лодка, руководимая сильной и искусной рукой, хоть «колыхалась, как качель», хотя скрипя и пища всеми швами, счастливо разрезывала глубокие водовороты и высоки волны.
    Наибольшую быстроту течения проехали мы довольно скоро, и перевозчик, очевидно, не желая тратить напрасно ни одной минуты, начал снова так:
    — Знаю хорошо, что мне пан скажет: откуда это противоречие в словах и на деле; нет у тебя веры там, где есть отчаяние, и чистота души не идет рядом с пьянством. Так, пане, и я бы сказал всякому; так, ведь, я и себе скажу, когда пройдет безумие, которому я покоряюсь, и найду обычное спокойствие; но есть яд, который меня 15 лет убивает медленно, от которого воля моя слабеет; яд, который другие приняли и переварили, как перевариваем мы, по обыкновению, повседневные огорчения и ядовитые приправы. Подобных приправ и я съел немало, но последней я не могу перенесть; борюсь я с ней еще, но чувствую, что судороги, который происходят со мной и с которыми я столько борюсь, предсмертные, что когда-нибудь она убьет меня, и я потону где-нибудь напрасно, в самом лучшем случав, лягу, как самоубийца, на дне Ангары. Я не, обманываюсь и не продолжал бы эту бесплодную борьбу, собственно свою агонию если бы не надежда, которая хоть издали, сегодня более, чем когда либо омраченная, светит мне еще до сих пор.
    У меня есть полтораста рублей, собранные давно для себя на дорогу... И вот я пью... чтобы жить... и избегать подлости, когда эта грусть начинает сильней снедать меня. Хочет ли пан слушать меня? выслушай же терпеливо; рассказ недлинен; может быть, и тебе пригодится, а может, унеся его на далекий Запад и усевшись где-нибудь на дворе или падбужной хате, расскажешь его старикам и детям, охотно заслушивающимся сказками. И, слушая сказание о страдающем человеке, который, несмотря на свою надломленность, до конца остался верным заповеди, может быть, старики и благословят меня; может, быть, поступив в сокровищницу опыта, они научать малых внуков, как следует страдать и на мою могилу скатится не камень проклятия из неразумных рук, а чистые слезы из невинных глаз. И когда плачущие дети вырастут в зрелых мужей, они не будут бранить мою душу и смеяться надо мной.
    И западный ветер прошумит об этом над моей брошенной могилой.
    И пошевелятся в ней радостно мои кости.
    И как сегодня я горячо взываю к моему Богу, чтобы он не допустил меня пасть, и так, буду взывать к Нему тогда еще пламенней, чтобы дал Он, тем мужам и разум, и твердость духа, и веру, которых нет у нас, чтобы они знали, что самая черная ночь ожидает дня, чтобы не сгибались они под бременем, нести которое нет сил, чтобы верили тогда, когда мы малодушно отчаиваемся.
                                                                              ***
    — В земле полесской, над старым Бугом, среди неистребленных еще господских и казенных лесов, находился клочок земли, не более пятнадцати десятин, который в течение века был во владении нашего рода. Кажется, многочисленны были мы когда-то, — но со времени барской конфедерации, когда прадед перебрался на Буг из нашего старого гнезда в земли лифляндской, никогда уж более мы не могли разрастись. «Оставалось всегда Буских столько, сколько нужно было для потомства», говорил обыкновенно мой отец матери, когда она оплакивала смерть двух моих старших братьев. — Не ропщи и не плачь! Дал тебе Бог Костюшу — говорил он, указывая на меня; видно, что воле Его святой угодно было тогда взять их в небесную службу; молись лучше, чтобы из этого шалуна вышел человек, а не какая-нибудь кукла», и он так энергично стучал своей деревянной ногой, что, сейчас вспоминая эти слова его, кажется мне, слышу громкий стук той ноги. Пять-десять лет тому назад, когда уж моим старшим братьям было но нескольку лет, отец потерял на войне правую ногу и вернулся домой только чрез десять лет, но такой измученный и постаревший, что 40 летний мужчина походил на старика. Мать выглядела не лучше. Тем не менее они возродились в течение двух лет и, не смотря на то, что оба они были белы, как голуби, оставались здоровыми и бодрыми, а отец, хотя и без ноги, мог бы поспорить не с одним молокососом. Через 3 года по возвращении отца родился я, как говорить, неожиданно. К большому огорчению матери, отец не выказывал мне той любви, с которой он обращался к старшим своим братьям, как бы стыдясь того, что у стариков на виде  родилось дитя. Будучи человеком большой веры, он хотел в этом видеть какой-то перст, какой-то промысел Божий. И думалось ему, что этот знак непогрешимый, что два старших сына должны были пойти на общественное служение, а я остаться при домашнем гнезде «для потомства». Твердый и упрямый, как каждый польский шляхтич, не бросавшей обдуманного раз намерения, он всю свою душу вложил в воспитание братьев. Так как на родине не было высшего учебного заведения, а ехать заграницу не позволяли средства, по окончании ими школы, он приобрел для них множество книг, основал целую библиотеку. Они читали, гуляли, рассуждали целые дни и ночи. Не помню я этого: но мать моя потом рассказывала это. Продолжалось это недолго. Не было мне еще и шести лет, как братья исчезли из дома.
    Вначале отец был весел и полон розовых надежд, но через год как-то вдруг изменился и когда через несколько месяцев потом пришла весть о смерти обоих братьев, он принял эту весть совершенно равнодушно «Так и не заплакал даже над “соколами своими”», повторяла мне не раз расстригавшаяся Старая няня, когда я был уже немного старше. Было уж мне восемь лет, когда задумали насчет моего образования, и тогда-то отец, занятый в начале моей жизни воспитанием старших братьев, потом слишком сильно тронутый их преждевременной кончиной, обратил на меня надлежащее внимание. До этих пор я был исключительно на попечении матери; она научила меня читать, складывать руку для первых букв, она мне объясняла чудеса природы сообразно с своим, простым пониманием. С ней я проводил и дни и вечера. Прекрасны дни деревенского детства и если я, находясь, может быть, среди других условий, сохранил бы память об этих ясных солнечных днях, то печальная жизнь моя, загроможденная черными тучами, лишенная солнца, сохранила в моей памяти с необыкновенной силой воспоминание об очаровательных деревенских вечерах и в особенности длинных посиделках. В то время еще повсюду в глуши полесья, в маленьких дворах сохранялся обычай собиранья прядильщиц, У нас они собирались в большом покос, исключительно для этой цели предназначенном, и среди них сидела мать с своей прялкой. Здесь пред пылавшим ясно камином тянулись никогда непрерывавшейся нитью, уходившей в омраченное прошедшее, сказки и разные предания; здесь я оплакивал смерть, Христа, когда прядильщицы заведут «тяжкие скорби».
    Сидела мать обыкновенно у камина со своим хорошо выточенным колышком, с книгой под рукой, а на полу, усыпанном желтым песком, тепло нагретом лучами пылающих полен, располагался я у ее ног, и чувство, которого потом я никогда не испытывал, наполняло меня. И ворчанье колес прялок, и звонкие песни, и треск пылающего дерева, сливаясь вмести, давали удивительную музыку, действовавшую с необыкновенной силой на мой детский организм; оригинальные и монотонные звуки нежили, очаровывали меня, навевая сладкие мечты. Укачиваемый этими звуками, согретый приятным теплом огня, чувствуя близость дорогой матери, я заснул бы, как засыпал неотвязный мой товарищ, большой кот, терпеливый Мацюсь, если б не какая-нибудь приманка, которая, дразня тупеющее чувство, поддерживала грезы наяву. Вот уж засыпаю не раз, уж не слышу ворчанья колес, ни монотонного треска дерева, только мурлыканье Мацюся, лежащего тут же у моей головы, еще ясно слышится в моих ушах, когда вдруг скрипнут двери сильней, и над моей головой покажется лицо отца: седые усы, по обыкновению сурово торчащие, теперь так добродушно падают на его широкую грудь, большие глаза из под нависших бровей смотрят на меня с такой любовью! И хорошо мне тогда и радуюсь, что не уснул я и сержусь на глупого Мацюся, что он не разделяет радости моей, и пальцы, сложенные уже, чтоб щипнуть его за хвост, завернувший даже на передние лапы, бессильны стиснуть как следует, невольно падает рука на кругловатую голову кота, на которой исчезают и те кончики ушей, что еще за минуту до этого торчали на ней, глаза смыкаются плотней и только более внятное мурлыканье подсказывает, что Мацюсь и во сне чувствует и благодарит меня за неожиданное уважение к нему.
    Засыпаю я не раз, уже не слышу ворчанья колес, ни монотонного треска дерева, ни того как застонет вихрь за окном, порывисто тряхнув ставнем, и сразу замолкнут колеса, и глубокая тишина внезапно воцарится над недавним. шумом. Даже Мацюсь откроет на минуту заспанные свои глаза, а я слушаю, ушедши весь в слух... и среди тревожной тишины раздается вдруг голос старой Матвеевны - няньки, которая вынянчила еще мать: «молитесь дети», и десятки рук, толстых, черных, усталых от работы, осеняют груди знаком креста, из десятка уст сразу вырывается с глубоким вздохом покорная молитва: «Господи помилуй». Кто-то, наверное, повесился, и душа грешника просить о молитве, а если дует метель, то заблудились несчастные путники, и помочь им наказывает христианский долг. И надолго сбегает сон с моих глаз и сладкие грезы продолжаются дальше без конца. Но грезы эти перешли в какую-то лихорадочную дрожь, в состояние, воспоминание о котором и сейчас глубоко захватываете меня, когда в комнате прядильщиц раздавалось жалобное пение, оплакивавшее смерть Христа, «Тяжкие Скорби», старые «скорби» наши потрясали меня до глубины души эти песни, проникнутые вековыми страданиями нашего деревенского народа, стонущего чрезмерной и безнадежной болью, потрясали так, что над каждым более горьким словом я плакал навзрыд. И не возбраняла мне плакать дорогая мать. Сама ли, столько раз страдая, хотела закалить свое единственное дитя, зная, что придется ему страдать, или по другой какой причине, достаточно, что в течении всего великого поста я плакал всякий вечер, слушая напев прядильщиц, и всякий вечер обе ее руки гладили нежней обыкновенного мою голову, всякий вечер сильней и горячей обыкновенного они прижимали и привлекали плакавшего к себе. И торжественно, как само страдание, звучал голос матери, когда она прочитывала из книги замечания и размышления «в тяжких скорбях», находившиеся между одной и другой песнью, и помню как сейчас каждое слово этих простых и искренних молитв. В особенности помню я, как вначале другой части, мать, читавшая все другие замечания сидя, становилась на колена и, привлекая меня к себя, произносила удивительно глубоким и сердечным голосом: «те раны, и обиды, и поношения принесем в жертву тому же Христу, страдавшему за все христианство, для ниспослания покоя и взаимного единения в христианской любви и истинном единодушии».
    И при освещении пылающим огнем, лице ее, обрамленное белыми волосами, дышало в моих глазах невыразимой прелестью; я чувствовал как-то инстинктом, что это самая великая ее молитва, самая большая просьба, которую посылает она к Богу. Прижавшись к ней, я чувствовать сильное биение ее сердца и, набожно складывая руки, с верой повторял ее искреннюю молитву, и надежда, и упование разливались по ее лицу; в глазах горел блеск радости, когда я тоненьким голосом произносил молитву, значение которой я не поиимал еще... и уста ее дрожали от волнения, когда они целовали мой лоб...
    И не услышал Бог горячих молитв твоих, о родная моя! — крикнул перевозчик голосом глубокого страдания, коснулось тебя-то, об отвращении чего ты молилась ежедневно, сердечная моя! И, как скорбящая, стала ты одинокой и брошенной на закате дней твоих, потеряв навсегда свое ясное солнышко. Легче тебе было бы, если б ты видела меня в саване и не испытывала бы ты мук неведения о своем детище, и не проливала бы ты кровных слез над моей долей: Очами души своей я видел эти кровавые слезы, которыми ты плакала, несчастная моя кормилица, ведь я чувствовал муки, которые ты терпела, когда смыкались веки твои и не видела ты около себя своего детища, святая моя!  Слышала ли ты, зов мой, что я не забыл молитв твоих? О, услышь меня! Услышь, что дитя твое, хотя оплеванное, обесславленное, одетое в лохмотьях, взывает и сейчас, как некогда взывало у груди твоей: «те раны, и обиды за все христианство, за малых и самых слабых, за мир и единение между людьми»!
                                                                                  ***
    — Тогда-то, когда молились мы вместе с матерью, в первый раз внимательнее приглядывался ко мне отец и даже рассердился немного за такое «бабничанье парня». Но мать ему не уступала уже меня совсем и, из боязни за мою будущую судьбу, отдавая меня на день отцу для науки, вечером всегда брала к себе. От нее прежде, чем отец начал мне рассказывать о королях и рыцарях, услыхал я о королевичах и королевнах, о глупых и мудрых братьях, здесь в первый раз наивно я остановился на видимой непоследовательности народа, бранившего въ своих сказках мудрость, дающую преходящий успех, и стоявшего всегда из какого-то чувства деликатности со всеми, своими человеческими симпатиями на стороне обиженных природой глупцов. Отец, как будто бы в награду за свое равнодушие ко мне до сих пор, полюбил меня сердечно, начал сеят на пиве, возделанной уже матерью. Узнав меня ближе, он не только перестал удивляться «бабничью парня», но и сам стал чаще заглядывать на вечерние посиделки. То, что прядильщицы повествовали об умных и глупых братьях, то, что пели они «тяжкие скорби», повторял и он порой, называя только иначе вещь, по существу одинаковую, и так как мы не имели крепостных, а дед, и прадед свой небольшой клочок земли обрабатывали наемным трудом, то ныне нужно было прикрывать и убелять предо мной величайшую ложь в тогдашних наших условиях — барщину. Фальшь и ложь никогда не запятнали уст его, и старик, покрытый сединой, стал моим любимцем и товарищем. Отправление меня в школу не только не разорвало, но затянуло связывавшие нас узы, и не было еще мне шестнадцати лет, когда очаровательные замки, неземные дела, недосягаемое совершенство заволновали мою голову. Убегал я тогда от забав и товарищей к любимым книжкам, при тусклом свете сальной свечи, согнувшись вдвое, проводил над ними дни и ночи, — уносясь в горизонты, более широкие теперь, прошел я и ту жизнь, какую мы проходили в школах, с завязанными глазами, не видя и не слыша в этой жизни ничего, кроме того, что отвечало книжным идеалам, мечтаниям старого отца. Когда я вернулся из школы домой, он вел меня той же самой дорогой, и хотя тернии кровавили не раз наши ноги, глубоко впиваясь в тело, побуждаемые лихорадкой, мы не чувствовали боли, смотря в даль, мы не замечали своей крови. Да, увидав ее даже, мы приняли красные пятна за розы этой жизни! Кучи книг, выписанных для братьев, довершили мое образование, и оригинальна была жизнь старца, который, идя предо мной с головой, покрытой снежными волосами, был для меня кажущимся символом сеятеля правды на земле. Как лебедь тончайшим пухом, вырванным из собственной груди, выстилает гнездо своих птенцов, так этот человек, никогда не забрызганный грязью жизни, ранив собственную грудь, черпал обеими руками из глубины своего сердца для ближних своих и сеял на обе стороны своего пути. И хотя жизнь безжалостно сметала его посев, с детской наивностью, с чистотой голубя дошел он до конца дней своих, непоколебимый в своей глубокой вере, с тем огнем святым, который горел в старые века на лицах избранников, огнем любви до конца горевший. Есть ли теперь среди вас такие люди? спрашиваю себя я не раз, и горе вам, трижды горе вам! если нет среди вас людей чистых. Как глаз человеческий, пребывая долго в темноте, увидав бледный луч, принимает таковой за луч ясного светила, так сердца, не чувствуя нигде отзыва своим чистым ударам, тоскующие и жаждущие, начнут отвечать на каждый звук, даже шероховатый, лишь бы более живой.
                                                                              ***
    — Мне исполнилось лет девятнадцать и мать задумала мою женитьбу; за каких-нибудь четыре года, самое большее по ее расчетам, я должен был жениться, как только Ганя, ее любимица, подрастет. Гане было тогда четырнадцать лет, любил я ее искренно, и она, вероятно, любила меня, по крайней мере любовью сестры, как обыкновенно может любить дитя. Отец в, то время ходил помолодевший, с лихорадочным румянцем на лице, не спал он совсем, учил меня день и ночь, что и как во всяком деле нужно делать. Но его невольно омрачала мать, потому что дня не проходило, чтоб не снились ей дурные сны, в которые она свято верила, всегда предвещая смерть кого-либо из близких в родне. Тогда не обращал я на это внимания и лишь позднее, раздумывая о последних днях своего пребывания в доме, понял, каким обоюдоострым ножом пронзали грудь моего отца эти предчувствия и сновиденья матери. И каждый день крепились мы, чтобы наконец поведать матери о моем отъезде, и всякий день, с утра храбрые, мы теряли к вечеру отвагу и снова откладывали все до следующего дня. Ведь, видишь пан, и в голову ей никогда не приходило, чтобы, после потери двух старших сыновей, и меня еще могла она потерять, и месяца не проходило, чтобы она при подходящих условиях не повторила отцу: отдала я тебе жизнь двух тех, но Костя — мой... И хотя тучи грозно нависали над нами, мать надеялась... И потрясло же ее жестокое известие, как гром небесный ее не потряс бы, и почернела она за один день, точно из гроба вынутая, и смотреть на ее страдания не хватило у нас мужества. В два дня я уехал из дома, уехал навсегда, и несмотря на то, что живо помню наше прощание, подробно рассказать все, наверное, никогда не хватит духу. Если даже кто и видел, как прощалась мать с единственным умершим детищем, тот еще не может знать, как благословляет мать последнее дитя, положенное заживо в могилу... Вот она слабеющая упала на мою  руку!..
    Ехали мы скоро, со взгорья у соседнего леса оглянулся я на наше старое гнездо: на высоком плетне, с обнаженными головами, с развевавшимися снежными волосами, стояли они оба, а перед ними бедняжка Ганя. И когда я увидал двух этих стариков, осиротевших, стоявших провожая меня в непогоду, сильная скорбь стиснула мое сердце... — Перевозчик прервал свой рассказ.
    — И листик за листиком, — продолжал он после весьма долгой паузы, — жизнь начала обрывать с дерева, взлелеянного так заботливо. Уж вскоре после отъезда из дому глаза мои открылись с удивлением и с небольшими перерывами остаются открытыми до сего дня, не будучи в состоянии перенести блеска, сверкавшего на медных головах людских. Чем я мог, я действовал против неправды света, но круг моей деятельности все более и более суживался. Сузился он до такой степени, что я мог только то с последствием, то без всякого, пускать в  ход силу своего кулака. Не жалел я этого кулака никогда. Я бросался вначале на разные дороги, попробовал и науки, и различные занятая, но быстро убедился, что нигде удержаться не могу, компромиссов с совестью в самых мелких делах никогда не делал, а если где уступал, — то среди людей, которым нет места у стола жизни. Ложь бывает догадлива, она понимает свою порочность, знает, что не следует требовать от всех людей, чтобы ей содействовали, она рада и адептам, умеющим хотя бы только молчать. Но и с молчанием я не мог примириться; когда при  мне грабили, я предостерегал, что грабят; когда при мне клеветали, я открывал правду; когда производили насилие, я отвращал напасть насилием. Часто мне удавалось, как и теперь временами удается, защитить какого-нибудь бедняка, стонущего от оскорбления, и хоть принесло мне это множество столкновений и неприятностей, но благодаря тому, что здесь боятся все моей физической силы, которой не раз удивлялись, никто и не допускает даже, чтобы человек сильный не был мстителен; разные обиралы здешние не очень преследуют меня. Теперь, впрочем, смотрю спокойно на повседневные явления и мелкую безнравственность людей. В начале было не так. Возвратился я тогда к своим, но после нескольких попыток я оставил и здесь поиски. Среди простых людей то там, то сям чаще попадался человек дельный, но образованного, развитого лица, которое бы, надломленное в конце концов, не гнулось никогда под тяжестью, достающеюся ему, было уже далеко трудней найти. В глазах как-то, в один миг, люди преобразились до не узнаваемости. Только те, что видели эти превращения, могут понять всю важность их, зная, что громкие лозунги повторяли мы, невидимому, без смысла, что довольно было — одного холодного вихря, чтобы заморозить пышные цветы и доказать, что вытянулись мы вверх сверх сил своих и что родные нам деревья своим обыкновенным цветком, обыкновенным листом не в силах теперь нам помочь. А тут так холодно, холодней, чем где-либо! И дрожали молодые и высокие порывы, прячась за мшистые здешние пни, стелясь и ползя по земле, проникая в чащу, чтобы, приняв будничные вид и образ, найти в затишье человеческого муравейника покой и гарантию для своего растительного существования. Не сомневаюсь я, что непорочных, незапятнанных людей оставалось между нами немало, но все это как-то сжалось, замкнулось исключительно в себе. Теперь этих людей, у которых была смелость остаться такими, можно сосчитать па пальцах, нужно со слезой разыскивать их.
    — Здесь был между нами благородный старик, по уже ослабевший и обессиливший, а кроме него в нашей стороне я слышал только об одном таком человеке. Где-то здесь около Тулуна, кажется, жил этот образованный человек, собственноручно обрабатывая кусок земли. Он вел чистую жизнь, никакими излишествами не обременял своей суровой судьбы. Я остался здесь совсем одиноким, без опыта, без дружеского совета; слишком пылкий, весьма впечатлительный, я не мог удержаться на должности, на которую мне давало право мое образование. Шло обыкновенно так, что не успею я еще занять должности, как уже вылетаю с поста и редко тихо, чаще же всего громко, с шумом. Скоро убедился я, что я не могу пользоваться привилегированным занятием и тогда бросился я к самым простым, где от работающих, кроме физической силы, не требуется ничего более, но и тут не вдруг нашел я точку опоры.
    Всю жизнь окруженный попечением любивших меня людей, я привязался к родине, я думал, что отдам свой добросовестный труд трудолюбивой деревенской жизни, которая в обмен отплатить мне хоть небольшой душевной теплотой; человек с иным характером, наверное, достиг бы такой скромной цели, для меня же и это оказалось недостижимым. Знает пан, как деморализовано здешнее крестьянство и не нужно говорить, как кончились мои наивные попытки. Я даже имел с одним кулаком такую безобразную ссору, что не будь здешним исправником в то время человек гуманный и разумный, я наверное, был бы обвинен в уголовном преступлении. Тогда то я взялся за пилку; платят мне поштучно: никто от меня, ни я от кого не зависим. Работаю ли медленно или скоро, никому это не интересно, не так как я силен и всегда здоров, могу получать хороший заработок. Вздохнул я полной грудью, когда после нескольких лет лихорадочного метания из одной стороны в другую, нашел, наконец, занятие, которое, давая мне недурный заработок, позволяло мне избегать здешней грязи. Скопив прежде всего те полтораста рублей, о которых я говорил, благодаря тому, что на себя не много нужно было тратить, я употреблял большую часть своих заработков на снабжение и призревание той невыразимой бедноты, которую только возможно встретить в здешнем кабаке. Вечером я работал над собой. Несмотря па очень многие предостережения, я мечтал о внутреннем спокойствии и равновесии Злые люди всюду одолевают, думал я про себя, что же удивительного, что здесь их так много! То, что я и полуземляки мои кажутся здесь довольно серыми, я объяснил себе различным образом, но веры в людей не терял. Ходили у нас вести о человеке светлом, жившем около Тулуна; здесь былъ несчастный Здарский, в другом месте найдется другой, там третей; сколько есть таких о которых свет не знает, и сколько чистых сердец бьется там, далеко? И пиля доски, я не чувствовал боли, которую приносила моему сердцу тупая пила жизни, и хотя в это время умерли мои родители, Ганя вышла замуж вскоре после смерти, а наследство захватили родственники, я не падал духом, я забывал о действительности, закрывал глаза на разочарование и огорчения, чувство любви переполняло меня, чувство виры в людей билось в моей груди, и не один раз, когда я стоял высоко на бревне, песнь веры и надежды вырывалась из моих уст, и, как мать моя в те годы более счастливая, я верил в будущее...
                                                                              ***
    — Но в это время начали доходить сюда первые вести, ударом обуха поражавшие меня. Первый удар я помню подробно. Было это летом, день клонился к закату, красивое пурпуровое солнце, как будто стыдливо зарумянившись, что оно должно отступить пред ночью, виднелось еще на горизонте. Полгода тому назад, как собралось нас несколько зимним, холодным вечером проводить старого Здарского, о котором я упоминал, неожиданно возвращавшегося домой на родину; здесь, ведь, он быль с давних пор, детей на родине не оставил и дома там не имел. С каким он глубоким и торжественным экстазом говорил о земле, которую столько лет не видел! Как окрылял он нас надеждой, обещаясь писать нам о своем счастье! Стоя на своем обычном возвышении и смотря на необыкновенно прекрасный закат солнца, я вспомнил нашего отца — все мы его отцом называли здесь. Едва я подумал об этом, как гляжу, что такое: приведение или поразительное сходство?
    В расстоянии шагов десяти самое большее от меня, стоит старый Здарский и глядит на меня, но грустный, переменившийся, похудевший, не то измученный. Я не суеверен и в духов не верю, но перекрестился, а уста мои совсем невольно проговорили: «Иезус Мария». Присматриваюсь пристальней к нему, прекратив работу, и вижу, что из глаз его плывут слезы и тихим, пристыженным голосом несмело говорит он:
    — Как поживаешь, Костюша?
    — Что такое, как, зачем? осыпал я его вопросами.
    — Как видишь, — вернулся я.
    — Как? сам? добровольно?
    — Гм. да так... то есть... видишь... — лепетал нелепо старик, и слезы, как град полились снова по его изнуренному лицу. Вижу, что дело — плохо, бросил я работу и потащил его в свою избенку. Но здесь мое удивление еще возросло, когда, усадив его, я спросил «ну, что же, отец?» Здарский молчал сначала, а потом потребовал водки. Ушам своим не верил я, так как раньше он никогда не пил, — но я толкнул парня и, когда он принес бутылку — сам я в то время не пил — в доме не оказалось рюмки. Я поставил на стол стакан. Здарский налил себе полные, выпил и, покраснев до ушей, поднял, наконец, на меня глаза, говоря тихо но ясно:
    — Вернулся я, потому что не хотел протягивать руки, а умереть так с  голоду было бы для меня слишком большим страданием.
    — А работа, отец, какое-нибудь занятие, говорил я, забывая, что этот человек всю жизнь прожил работой рук своих.
    — Работы и занятия там для меня нет никаких.
    — Как это нет работы? кто же не найдет ее среди людей? спрашивал наивно я.
    — Я ее не нашел. Но выслушай меня терпеливо — продолжал он дальше. — Старые знакомые не узнали меня, родственники сбыли скоро с рук. Да, Бог с вами, подумал я, найду работу и без вас! И задетый за живое, я начал искать. Где я не был в течение этих четырех недель. Бог мой милосердный! Ходил, расспрашивал, делал объявленья, но напрасно. Сначала ничего себе, по когда дело дойдет до объяснений, когда случится сказать о себе не много больше, положение сразу меняется, лице работодателя преображается и принимает... принимает... выражение?.. брат, я не умею даже назвать тебе это, но если б ты увидел, как в один миг изменяются человеческие черты, то румянец стыда вспыхнул бы у тебя на лице, как он пробился па моем морщинистом; если б ты видел это, заплакал бы, как заплакал я, и если б видел столько же раз, сколько я, то убежал бы назад, чтобы не умереть на земле, которая носит людей с такими лицами. Понимаешь меня теперь? Там нет работы для меня, не будет и для тебя. Не будет, понимаешь, несчастный! И зарыдал он, как дитя. Но я не понял его, не мог, не хотел понять и, ухватив его плечи своей железной рукой, бросил ему укоризну в глаза — уличил его во лжи.
    Но старик спокойно поднял на меня заплаканные свои глаза и еще спокойней сказал: «мой сын, то же самое полугодом раньше я сделал бы с отцом своим родным, если б встал он из  гроба и дерзнул сказать мне то, что я тебе сейчас говорю; верь — закончил он — махнувши рукой, в которой держал уже бутылку — не страшна мне теперь никакая укоризна на свете.» —
    Тогда я в первый раз в жизни напился. Здарский быстро гибнул, пил совершенно без перерыва, и чрез несколько месяцев умер на моих руках в полном беспамятстве.
    Здарский не заблуждался. Я был поколеблен. Напивался я теперь чаще с каким бы ни было из возвращавшихся, но отчаяние еще совсем не овладело мной. Я сомневался во всем. И Здарский, и другой, и десятый видели отдельных людей, думал я в душе; может быть, не умели они понять друг-друга. И хоть издалека, я прикладывал ухо к сердцу родной земли. Не замечая того, что обманываюсь ударами собственного сердца, я скоро успокоился и, как мать моя верила в те дни пред бурей, верил еще и я.
                                                                              ***
    Теперь уж не то. Когда найдет па меня минута сомнения и я гляжу вдаль и переношусь духовными очами к Висле, где у ворот старинного города, сердца нашей земли, вижу ряды трупов, людей с голоду умерших среди детей и братьев, с виновным равнодушием проходящих рядом с умирающими, ухо мое, приложенное к сердцу народа, уже не обманывается. Пане мой! мне кажется, что народ наш в своих сказках и повествованиях не стоит уже со своими гуманными сомнениям на стороне обиженных судьбой, но преклоняется пред золотым тельцом преходящего успеха, оказывает уважение бездушным мудрецам. Мне кажется, что черные рабочие руки, не осеняют уж там грудей, покрытых сермягой, знаком креста, не молятся за несчастных, а молятся каждый за свое только благоденствие... мне кажется, что малые дети не плачут уж там над чьим-нибудь горем, и если всплакнут когда, так над одним своим... И когда гляжу я на это дальше и всматриваюсь очами души своей в душу народа, холодно мне делается, горит голова, румянец стыда, виденный мной на изнуренном лице Здарского, пробивается на моем лице...
    Бегу я тогда в кабак, но борьба с мыслью — повторяю — нелегка, и хоть я заливаю ее водкой, чтобы потерять сознание, прежде, чем отчаяние в своей неумолимой логике может довести меня до последних заключений, но часто не удается во время лишиться ее сознания, не смотря на сжигающий мои внутренности спирт. Обращаюсь я тогда к заходящему солнцу и, как когда-то сетовала на Бога мать моя, я сетую на него, и отчаяние чернее ночи затемняет тогда последние лучи надежды в моей душе...
    Перевозчик замолчал, чтобы вздохнуть воздухом, которого не доставало ему, и чрез минуту начал снова измененным, каким-то надорванным голосом:
     — Тяжело мне говорить об этом, — есть на свете вещи, называть по имени которые всегда бывает неприятно, которых в головах честных людей никогда не может быть. Столько раз я говорил себе о том, что это какие-то люди странные. Правда, немного было таких, которые бы смеялись надо мной, но больше, чем смех идиотов поражает меня их равнодушие, пх деревянный покой. Здарский был исключением. Иные видят в этом вещь обыденную, естественную. Это поразительно страшно! Правда? Но, видишь, пан, как утопающий хватается за соломинку, так для моих глаз за этим равнодушием, за этим деревянным спокойствием людей блестит бледный и угасающий луч... луч... — повторил он, точно стыдясь слова, которое ему приходилось сказать, — луч надежды... прошептал он. И снова не доставало ему воздуха.
    — Может, может быть, думаю себе, они не понимают этого ... перетолковывают самый факт... может... — и перевозчик вдруг крикнул:
    — Неправда это! — Но пан скажет мне правду? Богом умоляю тебя! Пан, ведь, понимает меня?
    — Я слышал, продолжал он шепотом, как будто бы боясь, чтобы его кто-нибудь не услыхал — среди тех, которые отсюда повыехали, когда их много собралось на Праге... тиф, тиф... голодный... царствовал... Правда ли это? Правда ли? — повторил он резче, и хотя я его не видел, но чувствовал, как впился он в меня глазами и, не смотря на то, что соединяло нас только мертвое дерево лодки, я ощущал, как он весь выпрямился и конвульсивно стиснул руки.
    — Правда ли? повторил он еще тише и острей, и лодка упираясь на весла, невидимому, глубоко погруженные в воду, остановила на минуту свой бег. И не было у меня смелости сказать ему истину, а глубина страдания, стоявшего передо мной, не давала мне права утаивать ее.
    — Правда ли? спросил он наконец с такой силой, что я задрожал и совсем невольно прошептал: «правда». И с горечью я пожалел о своей слабости. Не успел я еще замолчать, как тот дикий смех, который уже однажды потряс мои нервы, раздался кругом меня. «Ха, ха, ха, ха!» Холодный и резкий, он несся ко мне со всех сторон. Из воды, со степей, из далекой тайги, казалось мне, поднялись тысячи сумасшедших и разразились сразу безумным смехом. И не стихло еще эхо этого неприятного хохота, как звук, который уже сегодня ущипнул грудь мою, ударял снова в мои уши, только продолжительней и гораздо больней, и глубже, чем прежде и, как тот смех сначала, этот звук, подхваченный теперь сильным ветром, несся ко мне отовсюду. Подавляя меня своей глубиной, этот протяжный звук, слившись с безумным смехом, звучал у меня в ушах бесконечным, безнадежным страданием. Короткая минута показалась мни длинной, бесконечной. Силы начали покидать меня. Уж я, думалось мне, теряю волю и, подавленный, засмеюсь и застону вместе с перевозчиком, как вдруг нечеловеческий крик заглушил и вой ветра, и последнее эхо недавних звуков, предвещая мне ту черную ночь, которая закрывала последние лучи надежды для несчастного. Глаза мои широко раскрылись. С руками, простертыми к западному небу, раздирающим душу голосом, перевозчик отчаянно закричал: «Отдайте мне, злодеи, мать мою, которая для вас заживо положила в могилу единственное дитя свое!»...
                                                                               ***
    Плыли мы в молчании и плыли уже недолго; едва прошло несколько минут, как перевозчик быстро повернул к берегу. Еще минута и разбежавшаяся лодка врезалась глубоко в береговой песок; она стала, ничуть не качаясь, — когда я поднялся, ноги зашатались подо мной. Я приблизился к перевозчику, стоявшему на другом конце, лодки и обнял его за шею, привлекая его к себе. Он стоял в начале недвижимый, как будто окаменевший, я потянул его сильней к себе и дрогнул страдающий человек; сильные руки опоясали меня кругом, как кольцом; голова склонилась на мою грудь; я услыхал громкое биение его сердца, почувствовал горячее дыхание, и когда наклонился, чтоб поцеловать его, увидал слезы, катившиеся из его глаз. Но это продолжалось с минуту; перевозчик, стыдясь, может быть, своей чувствительности, быстро прервал их; горячо обняв меня, поднял меня как дитя и, поставив на землю ухватился за весла.
    Один, два удара... и лодка исчезла из моих глаз.
    В. Сем...


    /Сибирскій сборникъ. Приложеніе к «Восточному обозрѣнію» 1891. Вып. 1-й. Москва. 1892. С. 66-98./
                                                                           ********
                                                                           ********
*    Przewoźnik. Szkic z niedawnych wspomnień Adama Szymańskiego. Część pierwsza. // Kraj. Tygodnik polityczno-społeczny. № 9-12. Petersburg. 1887.
*    Przewoźnik (część pierwsza). // Adam Szymański.  Szkice. T. I. Nakładem autora. Petersburg. 1887. S. 109-159.
*    Przewoźnik (część pierwsza). // Adam Szymański.  Szkice. T. I. Wyd. 2. Nakładem autora. Petersburg. 1890. S. 111-161.
*    Przewoźnik (część pierwsza). // Adam Szymański.  Szkice. T. I. Wyd. 3. Nakładem autora. Petersburg. 1891. S. 111-161.
*    Перевозчикъ. Адама Шиманьскаго. Переводъ съ польскаго В. Сем... // Сибирскій сборникъ. Приложеніе к «Восточному обозрѣнію» 1891. Вып. 1-й. Москва. 1892. С. 66-98.
*    Przewoźnik. // Adam Szymański.  Szkice. Srul z Lubartowa. - Pan Jędrzej Krawczykowski. - Maciej Mazur. - Stolarz Kowalski. – Przewoźnik. – Hanusia. - Dwie Modlitwy. Pan Antoni. – Uroczysta Wigilja.- Łzy. Ze słowem wstępnem Adama Grzymały Siedleckiego. Lwów - Warszawa - Kraków. 1921. S. 96-137.
    Adam Szymański.  Szkice. Ze słowem wstępnym Adama Grzymały Siedleckiego. 2 wyd. zbiorowe. Lwów – Warszawa - Kraków. 1927.
    Adam Szymański. Szkice. Wstęp i oprac. Bogdan Burdziej. Kraków. 1998.


    Адам Иванович (Янович) Шиманский род. 16 июля 1852 г. в Грушнево (около Семятич) Бельского уезда Седлецкой губернии Царства Польского Российской империи. В 1872 г. поступил на юридический факультет Варшавского университета, который окончил в 1877 г. со степенью кандидата права. В годы учебы вступил в ряды молодежной патриотической организации. 18 марта 1878 г. арестован в Варшаве, откуда 18 апреля 1879 г. по Высочайшему повелению выслан в административном порядке на 4 года в Восточную Сибирь. Предписанием генерал-губернатора от 28 февраля 1879 г. назначен на жительство в г. Якутск, куда был доставлен 24 июня 1879 г. В годы ссылки Шиманский занимался сбором материалов о Якутской области и ее жителях. С 9 сентября 1885 г. подчинен негласному надзору полиции, с воспрещением въезда в пределы Царства Польского. Переехал на жительство в г. Харьков, где занимался литературным трудом и адвокатурой. В 1887 г. получил разрешение проживать в Санкт-Петербурге. В январе 1895 г. получил разрешение въезда в пределы Царства Польского. С началом Первой мировой войны переехал на жительство в Москву, где после короткой болезни умер 25 марта 1916 г. и был похоронен на Лефортовском кладбище.
    Дэса Сядлец,
    Койданава







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz