wtorek, 9 czerwca 2020

ЎЎЎ 6. Адам Шыманскі. Якуцкія замалёўкі. Сш. 6. Две молитвы. Койданава. "Кальвіна". 2020.






                                                             DWIE MODLITWY
                                                                                I.
    Dawno, bardzo dawno temu, — naturalnie dla mnie tylko, gdyż dziś jak przeze mgłę pamiętam te czasy — w jednej z największych świątyń Podlasia usłyszałem po raz pierwszy w mem życiu harmonijny i potężny śpiew chóralny męski. Świątynia, napełniona zbitą masą ludu, pieśni, spływającej z chóru lawiną palącą, wtórowała głosem wielkim, przechodzącym w łkanie, zamierające w cichym, coraz cichszym, wreszcie ledwie słyszalnym jęku błagalnym.
    Drobne ciało moje drżało jak w febrze, rozpalone czoło przykładałem do zimnej podłogi i składając i wyciągając ręce do Boga, prosiłem Go, żeby ucichł ten jęk, rwący me serce dziecinne, żeby ci ludzie na chórze nie śpiewali tak żałośnie, żeby im weselej i radośniej było na świecie. „Zmiłuj się, zmiłuj, Panie”, powtarzałem z taką wiarą i ufnością, że po każdem wezwaniu mojem z zatajonym oddechem oczekiwałem, że, ot, ot, zagrzmi głos do pioruna podobny i głusząc modły błagalne, uciszy jęki bolesne i radosna pieśń Narodzenia, triumfujące „alleluja!” Wielkiej Nocy balsamem spłynie z chóru na tłumy modlących się ludzi.
    Już zamilkły ostatnie jęki; ostatnie westchnienie tysiąca piersi echem stłumionem z pod wysokich sklepień spada na głowy modlących się, przygniatając je ciężarem ogólnego bólu; zgięte do ziemi, korne postacie unicestwiają się prawie; głów ludzkich nie widać w świątyni, tylko oczu tysiące z głów tych wpijają się w obraz Boga i zanoszą niemą prośbę do Niego.
    Najsłabsze echa modłów i westchnień ludzkich giną w głębokich sklepieniach i cisza straszna, cisza grobowa, zda się, zapanuje w świątyni i wiernych tysiące, ich jęki i prośby, staną przed próżnią, rozpłyną się w nicestwie... zginą... niesłyszane...
    Strasznej tej chwili boi się człowiek i kojącetni dźwiękami muzyki podtrzymuje swe słabe siły; milczą więc usta zaciśnięte, zgniecionej piersi nie wznosi już westchnienie, ale tam... w górze... rozlegają się miękkie, łagodne dźwięki i falując wśród sklepień wysokich, tłumione od dechami ludzkiemi, schodzą na dół, do głosów żywych podobne.
    I jęczy i płacze metal martwy pod ożywczem dotknięciem palca ludzkiego i w dźwięki, wydarte niegdyś z piersi silniejszej niż pierś Iłumu, wsłuchuje się tłum ten, jak w swe własne, błaga i prosi z nową ufnością i ukojony sztuką artysty, silny nową wiarą, łzy wylewa nareszcie, we łzach tych ulgę znajduje.
    Na tę chwilę jak gdyby czeka chór śpiewających, bo zaledwie zjawią się na twarzach ludzkich perły niedoli człowieczej, zaledwie zajaśnieją one na słońcu swą czystością nieskalaną, potężna skarga bije znowu ku niebiosom, pali serca nowym płomieniem.
    I znowu jęczą usta ludzkie, korzą się czoła i chylą ku ziemi, ciężarem westchnień z piersi zbolałych gniecione.
    Jęczę i ja razem z niemi; modlę się jeszcze goręcej, jeszcze błagalniej wyciągam ręce do Boga surowego; jeszcze dłużej zatrzymuję oddech, oczekując cudu widomego; ale milczy Bóg, pryskają nadzieje dziecinne, a chór wzywa do nowej modlitwy, pali jeszcze silniejszym płomieniem.
    — Boże mój, Boże, kiedyż się skończy ta modlitwa okrutna?
    Czuję, że siły mnie opuszczają, że dłużej tak się modlić nie mogę. Koło mnie modli się ojciec ukochany, tulę się więc do niego; on mnie, jak zawsze, pocieszy... Ale ojciec, choć nachyla się ku mnie, nie widzi mnie chyba, bo po twarzy jego łzy płyną i ja czuję tylko i słyszę jego szept gorący:
    — Módl się, dziecię! módl się, jedyne i nie zapomnij tej modlitwy wielkiej!
    A chór nie widzi mnie tem bardziej i jęczy i płacze nowym bólem. Modlę się więc znowu; wszystkie swe myśli i czucia skupiam na prośbie jedynej; pot kroplisty występuje mi na czoto; zatamowywam oddech jeszcze dłużej i czekam... czekam napróżno!... Bóg milczy, a chór zawodzi nową skargę.
    Straszno mi teraz i duszno i gorąco nadzwyczaj!
    — Boże mój, Boże, czemuż nie słuchasz nas tak długo?!
    Pała jak w ogniu głowa moja; śpiew chóru, dźwięki organu, jęki i westchnienia ludzkie zlewają się w uszach moich w szum chaotyczny, bezładny. Szum ten przechodzi powoli w jakiś huk miarowy, z początku wolniejszy, później częstszy, z początku bliższy, później dalszy, do łopotania skrzydeł wielkich ptaków podobny; sinawy dym kadzideł czerwienieje mi w oczach i myśl, że prośby nasze nie dochodzą do Boga, jasnym promieniem oświeca moją głowę zmęczoną. Podnoszę oczy do góry i z krzykiem rzucam się do ojca.
    Tam w górze, wstrzymywane wysokiemi sklepieniami świątyni, jak stado ptastwa, zbierającego się do odlotu, kłębią się i huczą prośby ludzkie; przez wąskie okna świątyni przedzierają się smugi światła słonecznego i ku nim, ku słońcu cisną się kłębami czerwonawe, krwawe, jęki i bóle człowiecze...
    — Tato tato! chodźmy modlić się... tam, do słońca, tam usłyszy nas Bóg wielki, tam nic nie zatrzyma prośby naszej...
    .........................................................................................................................................................   
                                                                              ***
                                                                                II.
    Zima 18.. roku rozpoczęła się w X., jak w całym kraju jakuckim, niezwykle wcześnie. Już w ciągu sierpnia przymrozki zwarzyły wszelaką zieloność i poczerniałe, ogołocone ze swej krasy przyrodniej przestrzenie wielkiej doliny, w której leży miasto, przedstawiały się teraz oku człowieka niezwykle ubogo.
    Nędzne jurty, żadnych budynków, nic podobnego choćby zdaleka do ludnej i tak wesołej na jesieni wsi naszej. Tęsknota do kraju w czasie tej wczesnej, choć krótkiej jesieni, pierwszy raz stanęła przede mną w całej swej przerażającej grozie.
    W połowie listopada zaczęły się znakomite „sorokowiki” [* Sorokowiki — mrozy 40-stopniowe.], często bez przerwy trwające przeszło dwa miesiące. To też choroba, której uległem, rozwijała się prędko i jeszcze na długo przed owemi sorokowikami wycieńczyła mnie zupełnie. Jako nowicjusz w podobnego rodzaju sprawach, popełniałem tymczasem mnóstwo takich rzeczy, które same przez się nie będąc niedorzecznemi, przez człowieka doświadczonego są tu praktykowane w pewnej bardzo ograniczonej mierze. Wszyscy ci, którzy byli chorzy na nostalgję, starannie unikają wszystkiego, co mogłoby wywołać chorobę: niechętnie mówią o swej przeszłości, milczą uparcie, gdy rzecz zachodzi o kraju, okazują wogóle dla wszystkiego, co powinno im być drogie, dziwną, niezrozumiałą obojętność. Naturalnie obojętność ta jest pozorną. Z początku nie rozumiałem tego zjawiska. Później dopiero, gdym pobył tu dłużej, zrozumiałem, jak rozpaczliwym pancerzem ci, na oko zupełnie sczerstwiali i zobojętniali ludzie okrywali swe piersi zbolałe, z jakim wysiłkiem przedłużali swe istnienie na ziemi; zrozumiałem, że obojętność owa — to swego rodzaju heroizm, prawda, mały i niebłyszczący, jak każdy heroizm niedoli, ale zawsze heroizm.
    Tym to puklerzem obojętności i pozornego zapomnienia okrywają się tu ludzie różnych stanów i kategoryj; jedni czynią to z mniejszem, drudzy z większem rzeczy czynionej rozumieniem, jedni z mniejszą, drudzy z większą wytrwałością. Szczególniejszą jednak siłą woli, z ludzi pozornie zobojętniałych, bez wątpienia wyróżniają się ludzie wiejscy — chłopi.
    Długo, długo trzeba krzesać, nim się iskrę z chłopa rozżalonego dobędzie; ale zato istra ta, gdy wyleci, błyśnie ci przed oczyma takim płomieniem, że aż je zakryjesz od blasku lub otworzysz z przerażeniem.
                                                                            ***
    Z ciężką chorobą mocowałem się już kilka miesięcy i dzień wigilijny zastał mnie w chwili, gdy ku wszystkiemu, co swojskie, biegłem już z tym uporem nieszczęsnym, z którym myśl pijaka biegnie ku wódce, myśl szalonego ku idei wyłącznej. List, odebrany przed kijku dniami z widocznym symbolem dnia dzisiejszego, opłatkiem, pokruszonym w drobne kawałki, dolał oliwy do ognia. List ten odczytałem niezliczoną ilość razy i jeżelim teraz biegał z kąta w kąt swego pokoju, jak wiewiórka w swein kole zamknięta, myślałem już nie nad listem samym. Wszystką truciznę wywołanych przezeń wspomnień z gorączkowym pośpiechem, bez chwili odpoczynku, piłem w ciągu ostatnich nocy bezsennych i wyobraźnia moja, wyczerpana, zmęczona, nie szła już dalej. Dzień, który wywołał tyle wspomnień, sprawił mi tyle cierpień, nadszedł; chodziło mi o to tylko, jakby urządzić się wieczorem tak, aby wypić do dna kielich zdradliwej słodyczy, otoczyć się atmosferą, któraby choć na krótką chwilę, choć zdaleka, przypomniała przeszłość bezpowrotną i podsuwając nowe, realne, choćby najgrubsze obrazy, podsyciła wycieńczoną wyobraźnię, dała jej karm dla nowych widziadeł, nowych halucynacyj.
    W X. było wówczas parę polskich domów, prowadzonych dość otwarcie, a w jednym z nich, czy też w dwóch nawet, urządzano wigilję, dzisiaj jednak być tam nie mogłem. Domyślić się łatwo, że dziś chciałem się wyrwać z dusznych ramek konwencjonalizmu i poza granicami „towarzystwa” spędzić wieczór wigilijny.
                                                                             ***
    Jeżeli wieczorem, w czasie mrozu wielkiego, przechodząc przez puste ulice X., dojdziesz do końca ulicy Kozackiej, znajdziesz się w punkcie, skąd jak na dłoni przedstawi ci się mniejsza dzielnica miasta, oddzielona od głównego grodu w tern właśnie miejscu starem, zamulonem łożyskiem rzeki. Im bardziej mróz ci dopiecze, z tem większą przyjemnością zatrzymasz się na tym punkcie, aby ucieszyć się widokiem, który stąd się roztacza. Mnóstwo jaśniejszych i bledszych, silniejszych i słabszych światełek widnieje tu zawsze, nawet przez mgławicę śnieżną. W kraju bezludnym, pustym, widok większego siedliska ludzkiego jest tak pociągający, że nie przechodziłem tędy ani razu, aby nie nakarmić oczu tym tak widomym dowodem siły i żywotności człowieka. Znam tu już każdy dom. Najbliżej błyszczą jasnem światłem domy bogatszych kupców i urzędników, dalej podobne do jurt domy kozackie, jeszcze dalej dom szewca i djaczka zarazem, kuźnia Jana Pietrzaka, jeszcze dalej, ledwie widzialne z poza szyb z lodu, błyszczą słabe światełka z jurt jakuckich i poza niemi — koniec życia, bezbrzeżne śnieżne obszary.
    O, jakże zimno tam być musi! jakże opuszczonym, jak słabym czuje się człowiek samotny wśród tych obszarów, zasypanych śniegiem, błyszczących lodem, czerniejących tajgą ponurą, ziejących mrozem, mrozem i tylko mrozem!
    To też pamiętam to dobrze, drgnąłem i serce ude-rzyło mi silniej, gdy jakoś parę tygodni temu, zatrzymawszy się jak zwykle na wzgórzu, ujrzałem po raz pierwszy, jak z pustej przestrzeni, zaczynającej się za jurtami jakuckiemi, słaby, słabiutki ogień błysnął mgławem światełkiem, znikł i pokazał się znowu. Przywidzenie, czy co u Pana Boga? Nie wierzyłem oczom własnym, przetarłem je raz i drugi; ale ogień sierocy, daleki, odcięty od siedzib ludzkich, migoce coraz wyraźniej.
    Długo stałem tu wówczas, nim domyśliłem się nareszcie, że to strasżny, wyklęty dom, dom z przestrachem wymijany przez ludność miejscową, świecił ogniem samotnym. W domu tym, kiedyś, przed laty, konali ludzie chorzy na ospę [* Ospa jest tu chorobą nierównie straszniejszą, aniżeli najstraszniejsze cholery azjatyckie u nas. W czasie epidemji ospy wymierają doszczętnie całe liczne, bo po kilkaset głów mające rody. Ospa więc wzbudza w mieszkańcu tutejszym przestrach nieopisany i domy szpitalne po chorych na ospę z zabitemi drzwiami i oknami stoją zwykle niezajęte. Ponieważ zaś w domach tych chorzy, właściwie rzeczy biorąc, nie leczą się, lecz umierają, więc przestrach, który wzbudzają, jest uzasadniony.], ale do dziś każdy z miejscowych mieszkańców prędzej zmarznie, niż wejdzie do tego domu. Domyślić się więc już w żaden sposób nie mogłem, ktoby tam odważył się rozniecić ogień w nocy. Przechodził właśnie Jakut jakiś koło mnie, zatrzymałem go więc i wytłumaczywszy, jak mogłem, o co mi chodzi, zapytałem, czy nie wie, skądby się ogień wziął w dawnym szpitalu. Jakut słuchał mnie uważnie, dopóki nie rozumiał, o co się pytam, ale jak tylko pojmować zaczął, cofnął się o krok, dwa, trzy, a gdy następnie zrozumiał zupełnie, zdjął czapkę i wrzasnąwszy głosem nieludzkim : „Kabyś abasа̀” [* „Kabyś abasа̀” — idź precz szatanie. W języku jakuckim akcent pada zawsze na ostatnią sylabę.] uciekł przerażony.
    Na drugi dzień dopiero dowiedziałem się, że w domu zadżumionym kilku Polaków, ludzi bez jutra, nie mających dachu nad głową, zamieszkało na stałe. Czasami, choć nie na długo, tulili się tu także i tacy ludzie, któ-rych losy chwilowo tylko pozbawiały właściwego przytułku.
    W taki to sposób, poza miastem, w opuszczonem pustkowiu uformowała się mała kolonja, składająca się z ludzi dwóch typów: stałych i czasowych pustkowia mieszkańców. W pustkowiu tem bywałem dość często i teraz oto po dość długim namyśle wigilję postanowiłem przepędzić tamże.
                                                                                ***
    Około godziny piątej wyruszyłem z domu, zdając się na łaskę i niełaskę mrozu, który, gdyby tchnął swym zabójczym chijusem, wbrew wszelkim zgóry ułożonym planom mógł mnie wegnać do najbliższego znajomego domu, ale na szczęście moje, choć mróz był piekielny, cicho było jak w grobie. Straszny chijus nie wyszedł jeszcze ze swych kryjówek biegunowych i powietrze stało nieruchome, zastygłe. Dzięki tej okoliczności bez szwanku dotarłem do miejsca.
    W dwóch nieopalanych pokojach, przez które przejść musiałem, aby się dostać do mieszkalnej części domu, ostro i przeraźliwie dźwięczało echo śniegu, skrzypiącego mi pod nogami; wydawało mi się nawet, że zimniej tu jest niż na dworze. Okna zabite były deskami, więc w ciemności nieprzejrzanej utykałem co chwila to na garnek rozbity, to na inne sprzęty połamane, ale choć z hałasem rozbijały się graty, głośno piszczały zardzewiałe zawiasy, nikt z będących tu ludzi nie wyjrzał nawet, nikt nie zwracał na to uwagi. Wchodzę nareszcie do mieszkania ludzkiego.
    W dużym pokoju nie o wiele, jednak widniej, niż w pustych stancjach, przez które tylko co przechodziłem. Cienka łojówka na niskim warsztacie szewckim słabo oświeca zaledwie jeden kąt pokoju. Przy warsztacie pracuje dwóch ludzi.
    Siedzący bliżej wysoki i chudy mężczyzna, szewc z urodzenia niejako, wbija w podeszwę wprawną i pewną ręką sztyfty drewniane. Dostał się on do miasta niedawno, ale ma już roboty dosyć i w pustkowiu na pewno długo się nie zasiedzi.
    Drugi, siedzący dalej, mężczyzna ze śliczną męską twarzą, znacznie niższy od p. Józefa, wyrównywa i wygładza obcas, ale powoli, bez owej szparkości, z którą pracuje p. Józef. Dość spojrzeć na twarz niższego szewca, aby, będąc najzapaleńszym przeciwnikiem wszelkich teoryj o rasowości ludzkiej, odgadnąć, że człowiek ten nie przy warsztacie siedział niegdyś.
    Rzeczywiście, p. Jan Horodelski był niegdyś słuchaczem medycyny, później... ale o tem, czem on bywał później, i we dwa wieczory by nie opowiedzieć; teraz od lat już pięciu jest szewcem, — i powiedzmy prawdę otwarcie, szewcem-pijakiem. Nałóg jego nie pozwala mu nawet pomyśleć o zaprowadzeniu własnego warsztatu, więc też tuła się on po wszystkich warsztatach tutejszych, pracując cudzem narzędziem i ciężko mu bardzo. Za naczynie każdy właściciel pobiera znaczny procent i nawet p. Józef niewiele podobno odstąpił mu od ceny pobieranej przez innych majstrów.
    Harda to niegdyś i rogata była dusza, ale życie starło ją i wdeptało w takie błoto, z którego wychodzą cało dusze nietylko piękne i szlachetne, ale i silne zarazem. Horodelski nie miał tej mocy, które] nie gną żadne burze i był dziś stałym mieszkańcem pustkowia. Jego dni na ziemi są policzone; rozum, oświata, które posiadł niegdyś, dają mu teraz zupełną świadomość swego położenia i jaką napełniają goryczą, o tem zapewne nikt nigdy nie dowie się na ziemi.
    Czy to piętno zagłady, wyryte na jego czole, czy leż może inne, głębsze przyczyny, nadają twarzy jego szczególny wyraz. Powiedziałem wyżej, że twarz ta była piękna męską pięknością i dodać winienem, że tchnęła ona łagodnym, miękkim wyrazem, który jest szczytem kobiecej piękności i napiętnowana była nieopisanym jakimś smutkiem. W obejściu był on inny trochę; i sposób wyrażania się i maniery nieraz zdradzały wpływ otoczenia, w którem oddawna się znajdował; często, ale nie zawsze, mógł on jednak zapanować nad sobą i wtedy na twarzy jego zjawiała się nowa cecha człowieczeństwa, jeszcze nie startego zupełnie: rumieniec wstydu nad położeniem swojem.
    Szewcy, gdym wszedł, jak przystoi ludziom pracującym, nie poruszyli się nawet na swych stołkach; rozebrałem się więc i oczyściłem z namarzłego lodu w milczeniu i dopiero, gdym podszedł ku nim bliżej, podniosły się obie nachylone głowy, witając mnie przyjaznym uśmiechem. P. Józef, ze względu na sztyftów parę, trzymanych w zębach, podał mi rękę, mrucząc coś nieokreślenie i puścił ją natychmiast w ruch automatyczny; Horodelski po przywitaniu się obejrzał obcas jeszcze nieskończony i stawiając but na ziemi, wyrzekł z westchnieniem: „I dieło s koncom” [* I sprawa skończona.]. Było to ulubione przysłowie jego.
    — Co skończone? — zapytałem jednak.
    — Wszystko — brzmiała również stereotypowa odpowiedź.
    — Tylko nie obcas — mruknął p. Józef, wyjmując ostatni sztyft z zębów.
    — A właśnie, może i obcas, jeżeli, rozumie się, nie rzucę tej ruiny przeklętej lnie wrócę znowu do djaczka,— odparł żywo Horodelski.
    — A czy tu panu źle, czy co? — przekomarzał się p. Józef. — Warsztat, chwała Bogu, dobry, naczynia dosyć, a i pokojów, choć kotrydansa wywijaj.
    Ale Horodelski nie słuchał i ciągnął dalej:
    — Tak, bardzo być może, że rzucę to szewctwo moje, jeżeli tylko póki czas do djaczka się nie przeniosę. Rzucę, bo szewc ten oto dowiódł mi czarno na białem, że psu na budę nie zdało się to rzemiosło moje, że partaczem jestem i szewcem tylko u djaczka partacza być mogę.
    P. Józef zachichotał wysoce zadowolony i już się zabierał do odpowiedzi stosownej, gdy bas poważny: „Cy u djacka, cy nie u djaska, a siewcem nigdy pon nie bandzie” — przerwał mu w chwili najwłaściwszej. Bas wychodził z ciemnego kąta tegoż samego pokoju; spojrzałem więc tam uważniej.
    Na tapczanie dość niskim siedział ze spuszczoną głową, ustawicznie z lulki pykając, chłop okazały, zwykle Bartłomiejem, rzadziej Bartkiem „owczarzem” zwany.
    — Dlaczegóż nie? — zapytałem, witając się z mówiącym.
    — Dlatygo ni, — odparł Bartłomiej, — ze nijakie stworzenie od przyznacynia swoigo ucic nie może; ni pies sukom, Jii baba chłopem nigdy nie bandzie.
    — Przecież to co innego zupełnie?
    — Ono widzi się tak tyło, co insego, a w rzecy jedno, bo cłioćby ja som na ten przykład: od roboty, juz i nie mówićby mi o tem, nie uciekam, a nie idzie mi przecie. A dlacygoj? Dlatygo, ze nie przy swojej robocie stojem. I choć pracuję, nie piję, marnieję jak ta owca na słocie i zmarnieję taki, bo i terom juz hardzi do psa na weselu, niźli do cłeka podobny, tylo wesele to nijakie. Ono i odrazu tak mi się pokazało, jakem tyło tu przysed. Bo cy to nie dziw prawdziwy? Ziemia tako wielga, rzyki ni to morza, góry nie Łysicać przecie, łąki, trawy do pasa i kraj taki przez owców! Mądre ci som chłopy, choćby i owcarze nase i zadać i zdjąć urok umiejom i likarstwa na co, na co, choćby i no upór babski tyz majom; a powiedzieć, zo je ziemia wielga przez owców, ze owcarzowi marnieć tu wypadnie — nie uwierzom!
    Bartłomiej, jak to łatwo domyśli się każdy, był czasowym mieszkańcem pustkowia. Chłop to był wielkiej zacności, ale fatalność jakaś ciążyła nad nim; pracowity, uczciwy, nigdzie jednak nie mógł znaleźć zajęcia, któreby mogło uwydatnić jego przymioty, zwrócić nań uwagę. Niedawno przybył on tu, ściągniony obietnicami jakiegoś dostawcy; obietnice nie ziściły się i Bartłomiej, korzystając z bezpłatnego przytułku, oczekiwał tylko, dopóki nie spadną trochę mrozy, aby wyruszyć w odwrotną drogę. Chłop to był poważny, sensat prawdziwy. Gadaniny czczej nie lubił i głos rzadko zabierał, ale zato jeżeli odezwał się kiedy, to nieinaczej, tylko kategorycznie, stanowczo, bez apelacji. Jako przedstawiciel klasy, będącej oddawiendawna kastą prawie i to dość uprzywilejowaną, był on konserwatystą zapalonym, reform żadnych w społeczeństwie nie dopuszczał: „pies — psem, baran — baranem”, oto maksyma jego. Autorytet swych przewodników moralnych podniósł do kultu religijnego prawie i odezwać się przy nim z czemś, coby choć zdaleka autorytetu tego dotykało, niezawsze było rzeczą bezpieczną.
    — Kto mówi ? — zapytywał Bartłomiej w takich razach groźnie.
    I gdy nie był bardzo rozdrażniony, a mógł się hamować, wysuwał swe pięści potężne przed nos mówiącego i wymawiał powoli:
    — Kpy mówią !..
    W drugim, również wielkim pokoju znajdowało się jeszcze dwóch stałych mieszkańców pustkowia: ślusarz Porankiewicz i eks-obywatel, niegdyś jaśnie wielmożny, p. Feliks Babiński.
    Jeżeli Horodelski był człowiekiem, stojącym na skraju przepaści, to Porankiewicz stoczył się już oddawna na samo dno takowej. Gdym wszedł, dłubał on coś około swego stolika, nazwę warsztatu noszącego. Blady, chudy i drobny, jeszcze drobniejszym wydawał się wskutek pochyłego trzymania się; chodził tak zgięty, że zapewne rzadki starzec przewyższał go w tym względzie.
    — A wyprostuj że się pan choć raz! — mawiałem mu nieraz.
    — Chi, chi, chi! — śmiał się dobrodusznie Porankiewicz, — ziemia, ziemia, kochany panie, wyprostuje już mnie chyba. Od dziesiątego roku życia przy warsztacie, od rana do nocy, to i stal się wygnie powoli.
    Życie tego człowieka było prawdziwą Odysseją, on tylko biedaczysko Ulissesem nie był nigdy. Złe losy obegnały go po wszystkich ziemiach syberyjskich i dogorywać wypadło mu w najgorszej.
    Babiński, gdym wszedł, spał; wstał jednak, usłyszawszy naszą rozmowę. Wysoki, barczysty, był on silny fizycznie, a jego twarz ciemna, okolona czarnym jak węgiel zarostem, z wielkiemi, nastroszonemi brwiami, miała zawsze wyraz surowy. Rozrzewnionym nigdy go nie widziałem i tylko, gdy go coś bardzo za serce chwyciło, mrugał powiekami niezwykle prędko i rękę po wódkę wyciągał. W pracy niezmęczony, mógł i umiał pracować i jeszcze doniedawna jak wół pracował. Od lat dwóch dopiero pić zaczął nazabój. „Abo go co trąciło, abo feler jaki ma w sobie” — mawiał o nim Bartłomiej.
    — Ginie więc teraz, zda się, bezpowrotnie, chociaż przy sprzyjających okolicznościach może jeszcze i wyjdzie z przepaści, w którą się stacza, bo człowiek to silny niezmiernie.
    Są w Rosji konie pociągowe, bitiugami zwane, czarne, złe, rosłe i silnie niezmiernie. Idzie sobie bestja taka krokiem równym, miarowym, bez cienia wysiłku, a zapytaj, ile ciężaru na teledze? — 60 pudów co najmniej, a często i 100 ciągnie.
    Babiński do bitiuga był podobny i chodził tak nawet, jak bitiugi chodzą. Gdy pójdzie bywało krokiem wielkim, posuwistym, nigdy mu nie nadążysz. Wszystkie zakupy z miasta: chleb, mięso, wódkę on zawsze nosił, bo nikt tak prędko nie chodził i nikt tak mrozu, choćby największego, nie znosił.
    Twardy to człowiek okrutnie, a ile ciężaru ciągnie nieraz za sobą, nigdy się nie domyślisz, — „bitiug” prawdziwy! Miał on oprócz togo jakiś spryt szczególny, który go już nieraz z toni prawdziwej ratował; on to zajął pustkowie i był tu gospodarzem de jurę, a co jeszcze dziwniejsza, umiał odnaleźć Jakutkę, brzydką jak piekło, ale uczciwą, jak tylko dzicy ludzie bywają, która zgodziła się być kucharką w kolonji. Eudoksja tedy była szóstą duszą w pustkowiu.
    Nie wszyscy mieszkańcy pustkowia zgodzili się odrazu na uroczysty obchód wigilji. Bartłomiej i co dziwniejsza Horodelski, opierali się najdłużej. „Nie i nie! - upierał się Horodelski — wódki mogę wypić, ile chcecie, zjem, co dacie, ale wigilja? Nie!” I dopiero gdy niezwykła wymowa, którą rozwinął Porankiewicz, zmiękczyła upór Bartłomieja, ustąpił odrazu i Horodelski.
    Babiński, jak to zwykle w takich razach bywało, wyruszył bez zwłoki po zapasy i żywo powrócił z miasta z mąką, masłem, „pępkami” [* Pępki od russkiego pupki, są to brzuszki solone z wielkich i tłustych ryb, poławianych w Lenie; jedzą się jak śledzie.] i gąsiorkiem wcale pokaźnym. Zakąsiwszy więc potrosze i zakropiwszy co najzjadliwszego robaka, wyszliśmy do pierwszego pokoju, aby nie przeszkadzać przygotowaniom, które Eudoksja pod kierunkiem Porankiewicza prowadzić miała. Dumny on był niezmiernie z okazanego mu zaszczytu i z odrzuconą w tył głową, jak zawsze, gdy usiłował trzymać się prościej, spoważniał niezmiernie, a był tak wzruszony, że prawie zupełnie stracił dar mowy, wypuszczając zamiast słów jakieś chrząkanie nieokreślone, które, z początku szczególniej, dławiło go zupełnie. Chrząkanie ucichło nareszcie i tylko łupanie drzazg, wybijanie ciasta i skwierczenie masła w kuchni dawały nam znać, że owładnąwszy wzruszeniem, Porankiewicz skierował wreszcie sprawy kuchenne na właściwą drogę.
    I w pierwszym pokoju gwarniej się teraz zrobiło; Bartłomiej i Horodelski, popuściwszy sobie wodzów, rwali już teraz z kopyta; zaczęły się przypomnienia, wyliczania, po ile to lat niektórzy nie widywali żadnej wigilji, a gdy Bartomiej zauważył, że wartoby było „ochędożniej trochę zasiąść do tych świętych godów”, zaczęło się ogólne mycie i przebieranie, jak gdyby na bal jaki wybierali się wszyscy.
    P. Józef tedy wysunął zabójcze kołnierzyki, aż do połowy policzków dochodzące, wdzięcznym fontaziem z chustki kraciastej szyję swą ozdobiwszy. Bartłomiej wydobył ze skrzynki jakiś węzełek niewielki i szperając w nim długo, wyciągnął kawałek rzadziuchnej kraśnej wstążeczki, próbując nawiązać ją na szyi, ale bezskutecznie. Zgrubiałe i odwykłe ręce nie słuchały go wcale i wstążeczka wymykała się mu z palców. Wtedy Bartłomiej, zwabiony widać wdzięcznym fontaziem szewca, zwrócił się doń z prośbą: ,,A niech-no pon i mnie ot tyz!” Szewc wziął się do roboty, lecz czyto wziął się niedbale, czy też mruknął coś o błahości ozdoby, bo dopiero gdy Bartłomiej wymówił pocichu: „A dyć to jescej z domu”, szewckie „aaa!” zabrzmiało innym tonem i Bartłomiej, przeprowadzony do światła, otrzjnnał fontaź, z którym „choć w zalicanki idź śmiało”. Bartłomiej chodził z fontaziem, jak gdyby kij połknął, ale zato, gdy jeszcze i Babiński przypiął wy krochmalony kołnierzyk, a Horodełski wyciągnął jakąś odwieczną żakietkę, nad której plamami biedził się z pół godziny, zewnętrzny wygląd całej naszej kompanji harmonijnie licował z jej uroczystym wewnętrznym nastrojem. Całej, powtarzam, bo gdy wkrótce drzwi sąsiedniego pokoju otwarły się naoścież, zjawił się w nich Porankiewicz, również świątecznie przybrany: w długim, wytartym surducie i choć z mniejszym kołnierzykiem, ale zato z fontaziem wcale nie gorszym od szewckiego.
                                                                             ***
    Porankiewicz chrząknął raz jeden i drugi, chrząknął wreszcie i trzeci i przytrzymując jedną ręką drzwi, drugą zaś wyrażając nam wszystkim atencję głęboką, wyrzekł uroczyście:
    — Kolacja gotowa, proszę do stołu!
    Widok, który nam się po wejściu okazał, był tak niespodziany, że wszedłszy, stanęliśmy jak wryci.
    Przy ścianie wewnętrznej pokoju stał stół niemały, przykryciem białem. jak należy, nakryty, — przykryciem, przez którego dziury wyglądało siano, na stole leżące. Stół był oświetlony dwiema świecami, w lichtarze blaszane, dobrze pogięte, wetkniętemi ; na jednym końcu stołu umieszczona została wielka miska z przyjemnie i wonnie dymiącą kupą ładnie podrumienionych „oładi” [* Oładie, coś w rodzaju naszych racuszków, tylko z przaśnejfo ciasta.], na drugim końcu znajdowała się miska z „pępkami”, octem i pieprzem przyprą wionemi, około miski leżał chleb i stał gąsiorek, naczyniem drobniejszem, a różnorodnem — otoczony.
    Na samym zaś środku stołu, na jedynym, niegdyś białym, a dziś zżółklym i poszczerbionym talerzu, leżały okruszyny z przysłanego mi opłatka.
    Ani przykrycia białego, ani siana, ani opłatka nikt się nie spodziewał; więc też wrażenie, wywołane tylu niespodzianemi akcesorjami, było potężne.
    Porankiewicz, wysoce zadowolony z efektu, wysunął się teraz naprzód i zbliżywszy się do stołu, wziął ostrożnie talerz z opłatkiem, a prostując się, aż mu w krzyżach zatrzeszczało, chrząknął, usta otworzył i gdy wszyscy z najżywszą ciekawością oczekiwali całej oracji, wyrzekł drżącym głosem słów czworo:
    — Panowie! Opłatek wprost z Warszawy...
    I Złotousty nie przemówiłby silniej.
    Już bowiem niecierpliwsi zbliżali się do stołu, już ponętny zapach oładi górować zaczynał nad powagą chwili niedawnej, ale gdy słów tych czworo rozległo się w pokoju, cisza zapanowała grobowa, jakoś mimowoli wyciągnęli się wszyscy w szereg jeden i tylko głów pięcioro zwróciło się ku talerzowi.
    Porankiewicz wyprostował się znowu.
    — Hm, hm! Panowie! Świętość taka...
    — Poświęcony?! — z radosnym podziwem przerwał lękliwie Bartomiej.
    — Spodziewam się! innegoby nie przysłali — z głębokiem przeświadczeniem odparł Porankiewicz. — Ale — ciągnął dalej — hm, to jest chciałem powiedzieć, gdy jest świętość taka, więc się podzielimy?
    — Podzielimy! ajuści podzielimy! — ust pięcioro wyrzekło, jakby jedne usta.
    Porankiewicz zrobił nowe usiłowanie, aby stanąć prościej.
    — Gdy zaś, to jest, chciałem powiedzieć, nie ubliżając kochanemu p. Babińskiemu — i skłonił się mu uniżenie — wszyscyśmy w tych oto pałacach niby gospodarze, więc spodziewam się, to jest myślę, najlepiej będzie, jeżeli pan jako gość nas wszystkich obejdzie...
    I ponsowy cały, spocony jak po pracy największej, oddał mi talerz z ukłonem.
    Wziąłem talerz i zbliżyłem się do Babińskiego.
    I teraz dopiero, gdy mi samemu mówić wypadło, zrozumiałem, jakiego wysiłku potrzebował mój poprzednik dla swych oracyj króciutkich; ręce moje trzęsły się, usta zamknęły zupełnie. Babiński zbladł, aż zbielał i gdym podszedł do niego bliżej, surowa twarz jego zjawiła się przede mną, nieruchoma, jak z marmuru wykuta i gdyby nie to, że powieki latały mu zawzięcie, myślałbym, że to trup, nie zaś żywy człowiek stoi przede mną. Zbierał długo okruszyny, ale te wypadały mu ustawicznie i wątpię, czy wziął choćby jedną...
    Z innymi było toż samo.
    Porankiewicz, jako człowiek najmiększcgo serca, pierwszy zaszlochał jak dziecko i choć Bartłomiej, stojący za nim, krzepił go szturchaniem i ujmował prośbami rzewnemi: „Cichoj, bracie, cichoj, bo ryknę jak baran!” nic to jednak nie pomagało. Więc też kiedym podszedł do Bartłomieja, siły już go opadły: nisko schylił swą głowę osiwiałą i wyciągając rękę po opłatek, zaczął głośno, powoli:
    — W imię Ojca... i Syna ... i Świentygo... i Świentygo? — powtórzył ciszej i ryknął głosem wielkim...
                                                                             ***
    Łzy nam wszystkim ulgę przyniosły, wszystkim oprócz Babińskiego, który wśród płaczu ogólnego stał jak skamieniały, oczyma tylko mrugając — i dopiero widać, gdy mu dopiekło do żywego, ponieważ znajdował się blisko stołu, wyciągnąwszy obie ręce pomiędzy naczynie pomniejsze, około gąsiorka będące, zadzwonił szkłem dość głośno. Powieki mu latały i ręce trzęsły się jeszcze, jak w febrze, tak, że sam użyć ich nie mógł i dopiero, gdy Porankiewicz już uspokojony, poskoczył do niego bliżej, szepnął mu głosem słabym:
    — Nalej, bracie!
    Porankiewicz jął nalewać i rąk, ile było, wyciągnęło się ku stołowi.
    Nalać odrazu wszystkim, rozumie się, nie można było, a że każdy pragnienie czuł dość silne, więc wymówki słyszeć się dały, że wcześniej o nalaniu nie pomyślano, wymówki, które jednak odrazu przeciął Bartłomiej, mądrze zauważywszy, iż: „nie Duch-ci nikt świenty, abymóg wiedzieć, ze żałość taka sroga zrazu na całuski naród nadyndzie”... Gdy nareszcie naczynia wszystkie napełniono, bojąc się nowego rozrzewnienia, wychyliliśmy je w milczeniu, zkolei przystąpiwszy do słonych i pieprznych pępków. Pokarm to taki, że bez stosownego odwilżania dużo go nie zjesz, więc gdy Porankiewicz ujął za gąsiorek powtórnie, znowu ręcfe wszystkie ku niemu się wyciągnęły i tu dopiero zauważyliśmy, że ręki Babińskiego pomiędzy naszemi nie było.
    Babiński stał, jak poprzednio, z naczyńkiem opróżnionem, ale milczący, nieruchomy, zbielały. Pierwszy Bartłomiej, jako z chorymi praktyk niemały, dostrzegł niebezpieczeństwo i żywo skoczywszy ku Babińskiemu, obejrzał go troskliwie:
    — Sidem suchych boleściów, widno, ścisło go zrazu! — brzmiała konkluzja ostateczna — a bez ślozow zadławiomci boleści takowe cłeka. jak wilcysko jagniaka. Je jeden ratunek: jak ci zwierzchu bez slipie żale srogie nie spłynom, spuścić je trza we środek i kiej ściekom pomaluśku, dławienie od syrca odstąpi. Trza mu było odrazu wypić do trzech raz; ale to nic jesce: chłop krzepki, to odyndzie potrochu!
    I wybrawszy naczyńko pokaźniejsze, Bartłomiej zakomenderował:
    — Lejże Porankiewicz!
    Porankiewicz nalał. Babiński wypił automatycznie; nalał znowu i Babiński wypił znowu: ale widać boleści nie odchodziły, bo Bartłomiej zaczął nowe oględziny.
    — A cy od wypadku nie mata gdzie spirytusu trocha?
    Babiński skinął głową z potwierdzeniem i gdy spirytus odnaleziono, Bartłomiej wybrał z pomiędzy naczynia szklankę zwyczajną i nalawszy dobrą połowę, podał Babińskiemu.
    Lekarstwo podziałało cudownie. Babiński pił małemi łykami, a gdy wypił, bladość ustąpiła mu z twarzy, usiadł przy stole i zakąski zażądał; podsunięto mu pępki, i gdy wszyscy naocznie przekonali się, że znikają one z należytą szybkością, kamień ciężki spadł nam z serca. Bartłomiej z popisu swego był teraz nie mniej dumny, niż Porankiewicz z wigilji; więc wzruszeni, godność sobie wzajem świadczyć zaczęli, a gdy Babiński, zjadłszy pępków funtów ze dwa, jeść przestał, pierwszą krytyczną chwilę wigilji szczęśliwie przebyto.
                                                                                 ***
    W pustkowiu huczało teraz jak w ulu; mówili wszyscy i choć wszystkim się zdało, że mówią głosem zwykłym, gwar tu był taki, jakby nas było ze dwunastu.
    Błogość pożądana ogarnęła wszystkich i zrobiło się każdemu tak rzewnie na duszy, że i smutki niedawne, i bóle zastarzałe, i rany, które każdy chował przed światem, jak skąpiec nie chowa skrzyni dukatami nabitej, otwarły się, aby przyjąć balsam pocieszenia.
    I widma cierpień wielorakich sunęły przed nami pasmem długiem, nieskończonem, ukazując nam jak w kalejdoskopie wszelaką niedolę człowieczą.
    I ulgę pożądaną otrzymawszy, widząc wokół twarze łzami współczucia zroszone, szedł każdy dobrowolnie z niemocą swoją i wyznawał grzechy swoje; była więc między nami jakby spowiedź publiczna, ze skruchą szczerą uczyniona.
    Bił się w piersi swą ręką potężną Bartłomiej, obwiniając o krewkość zbyteczną; szlochał Porankiewicz, prosząc żałośnie, aby mu wobec przejść ciężkich, które przewyższały słabe siły jego, nałóg dzisiejszy wybaczono: obwiniali się i inni.
    I dopiero, gdy skruchę i żal okazał każdy i absolucja zupełna tym, którzy się potykali na drodze ciernistej, wracała utraconą godność ludzką, — zżókłe i pomarszczone twarze rozjaśniła radość szczera, dziecinna, śmiało podniosły się opuszczone źrenice, byliśmy teraz wszyscy sobie równi. I chwilę drugą, nie mniej krytyczną niż pierwsza, również szczęśliwie przebyto.
    Nastała chwila trzecia.
    Harmonja, która pomiędzy nami zapanowała, błogie uczucie wzajemności, braterstwa i wspólności, dreszczem rozkosznym przenikać nas zaczęły, zwiastując chwilę po żądaną.
    Ów kielich słodyczy, który mamił i łudził nas tyłokrotnie swym czarownym napojem, ów łiaszysz zabójczy, do którego jak ptactwo w noc ciemną do ognia, cisną się ludzie z życiem tutejszem nie obyci, od którego jak od widma śmierci uciekają ludzie w życiu tutejszem doświadczeni, ów kielich stał przed nami niczem już nie okryty. Spadły jedna za drugą zasłony, okrywające truciznę ponętną; należało przystąpić i pić, pić do zupełnego sił wyczerpania...
    Pierwszy zagrał na cudnych strunach wspomnień rodzinnych Bartłomiej stary, roztaczając nam na złocistej kanwie swych pól sandomierskich obrazy pełne siły, prostoty i wdzięku.
    Z rozwianym włosem bielejącym, rozognioną twarzą, wzrokiem natchnionym, jak stary prorok biblijny, ukazał nam najpiękniejsze ziemi rodzinnej niwy i łąki i lasy. Wiódł do siół, pod strzechę wieśniaczą; bolał nad niedolą, pod tą strzechą zagnieżdżoną; prowadził do świątyń, imię Pańskie sławiących.
    I stał się cud pożądany: cel pragnień zatajonych, śniony na jawie nocy bezsennych, ziścił się. Ziemia daleka, powietrze rodzinne, słońce złociste były tu pomiędzy nami, w ciemnym pokoju pustkowia... My widzimy tę ziemię, czujemy ją, dotykamy... tu osadziliśmy ją całą! Tu umailiśmy ją zielenią, tu skrasiliśmy ją kwieciem, tu ozdobimy ją ozdobą najpiękniejszą — sercami, tylko dla tej ziemi bijącemi i trzymać tu będziemy oblubienicę swoją... dopóki ją utrzymać zdołamy wszystkich swych sił wytężeniem... Czyż to nie praca?..
    Praca... ale niech Bóg was od pracy takiej uchowa! Silni ludzie podejmowali ów kamień Syzyfa i dziś tylko kości, bielejące po cmentarzach, garść pijaków, tułających się po „kabakach”, kupka warjatów, dogorywających po szpitalach świadczy, że kamień ów nie do podniesienia, że im wyżej go wtoczysz, nierozumny, z tem większą siłą zdruzgocze on twą głowę szaloną...
    .......................................................................................................................................................   
    Szał ogarnął nas wszystkich; i z krwią nalanemi oczyma, rozdętemi nozdrzami, sercami, wyskakującemi z piersi zbołałych, podjęliśmy pracę nieludzką.
    I biada teraz śmiałkowi, któryby się poważył dotknąć brutalnie złudzenia naszego! Biada nieszczęśliwemu, który nie będzie miał siły i osłabnie przedwcześnie! Przed śmiałkiem, nim się opamięta, błyśnie nóż, ujęty ręką, która nigdy noża nie dotykała. Nieszczęśliwiec zginie, jak giną owe zwierzęta słabsze, co padając w stadzie oszalałem, są przezeń bez litości tratowane.
                                                                             ***
   ...Chór, z sześciu głosów złożony, brzmi echem rozgłośnem w wielkich pokojach pustkowia. Pieśni smutne i radosne idą biegiem naturalnym w tym porządku nieodmiennym, z którym wszystko spełnia się na świecie. Jeden Bartłomiej, bywalec po ziemi krakowskiej, ze swemi krakowiakami za dwóch starczy. Samo „Albośwa to jacy tacy”, mogłoby nasycić najzapaleńszego zwolennika rozkoszy wokalnych, tyleśmy je razy prześpiewali, ale iluż to z pomiędzy nas nie słyszało tej piosenki nie pięć, nie dziesięć, ale dwadzieścia lub i więcej lat nawet! Więc chociaż chrypnie już Bartłomiej, po raz piąty,, ogólnym zapałem pobudzany, zawodzi:
                                             I kozicek, a stalowy, wyostrzony,
                                             I do pochewki włożony,
                                             I fajecka, i krzesiwko,
                                             Na to dobre przyodziewko,
                                             Kochajze mnie moja dziewko,
                                             Do kolusieniecka
                                             Moia kochanecka!
    A czy gorsza druga strofka : „I portecki na śnurecku do ściągania” i t. d.? Nietylko nie gorsza, ale ładniejsza, więc powtarza się raz szósty i siódmy nawet. Zapał nieopisany wywołuje każde słowo tej pieśni, wdzięcznej i poetycznej swą prostotą naiwną. „Eech! co za pieśń! oto pieśń!” wyrywają się krótkie pochwały i Bartłomiej, choć zawodzi bez przerwy, patrząc wokół triumfującym wzrokiem, nadąża na każdy wykrzyk taki odpowiedzieć krótko, ale wyraziście:
    — Krakoska !..
    Babiński łowi każdą nutę nowej piosenki lub pieśni i wygrywa ją jak pozytywka, powtarzając dyszkantem niezmiernie wysokim dwie sylaby tylko: „dyna, dyna, dyna, dyna” i tak bez końca. On jednak śpiewa z największym zapałem, a silny ogromnie i ogniem wewnętrznym palony, straszny on teraz ze swemi pieśniami bez słów, w które wkłada wszystkie swe bóle i żale, nigdy słowami nie wypowiadane.
    Wyczerpano i wyśpiewano nareszcie wszelkie pieśni przez nas znane; więcej nic nikt nie pamięta; ale szał, który nas ogarnął, doszedł teraz zenitu, musi więc być pieśń nowa, pieśń, której słowa i motywy, dając ujście niepomiernie wezbranemu uczuciu, odpowiadałyby ogólnemu nastrojowi.
                                                                            ***
    W pieśniach największych naszego narodu, smutnych i radosnych, bolejących i weselnych, ale wspaniałych i wielkich głębią i spokojem uczucia, znajdujemy ujście pożądane — w pieśniach religijnych. Ubodzy to ludzie, którzy w pieśniach tych nic nie słyszą, nic nie czują. Pieśni wielkopostne, wielkanocne i Bożego Narodzenia — to największy spadek artystyczny, jaki nam przeszłość przekazała. Jedyna to sfera naszej twórczości artystycznej, na którą nie oddzielne warstwy, nie oddzielne epoki, ale składał się naród cały, w ciągu wszystkicti wieków swego istnienia, wkładając weń całą duszę swoją, wszystkie swe radości i bóle ziemskie.
    I mamy też skarbnicę melodyj głębokich, jak dusza narodu, której nigdy uczucia miałkie i drobne nie poruszą, wielkich, jak wielkiem jest na ziemi istnienie, wiekami zmroczone.
    Rzuć w tę głębię, ile chcesz smutków najczarniejszych, radości nieokiełznanych, nie zmącisz jej i z wierzchu nawet; na pioruny niebieskie odpowiada ona głuchem swych wód warczeniem, jednym taktem, zmienionem tempem zaznaczając je zaledwie!
    Ze skarbnicy tej dotąd nie ocenionej należycie, zaczerpną kiedyś wielcy mistrze przyszłości, jak dziś czerpią z niej ludzie prawdziwie bolejący.
                                                                         ***
    Któż nie zna powszechnej u nas pieśni religijnej: „Gwiazdo morza”? Pieśń ta jednak w niewielu, zdaje się, kościołach jest śpiewana na nutę, na którą tu ją śpiewaliśmy. Zanucona bez słów, dziwnie przypadła nam do serca; śpiewaliśmy ją tedy do końca. I słowa i melodja odpowiadały uczuciom naszym. Proste słowa pieśni były jakby dla nas napisane; swojski motyw nuty uroczystej i wzniosłej, koił piersi, tak srodze przez nas samych poranione. Bartłomiej pierwszy upadł na kolana, za nim poszli inni i popłynęła z ust naszych modlitwa szczera i gorąca, a gdy doszliśmy do słów: ,,Odwróć od nas głód, mór ciężki, zachowaj krwawej wojny”, modliliśmy się z takiem przejęciem, że słysząc, nie słyszeliśmy i widząc, nie widzieliśmy, jak się podniósł Bartłomiej płaczący:
    — Oj, nie usłysy Ociec litościwy takiej modlitwy wielgiej z tej jaskini zapowietrzonej ! Do Pana przestworzów niebieskich na przestworzu pomodlić się trzeba! — zawołał i jak stał, wyszedł z pokoju.
    Ale siły nasze już prawie wyczerpane, już nawet Babiński przestaje czasami śpiewać i tylko usta otwarte i ręka takt wybijająca wskazują, że w duszy swej śpiewa on jeszcze, gdy za drzwiami rozlega się głos potężny, elektryzujący nas znowu:
    „Bóg się rodzi, moc truchleje!”
    To Bartłomiej, przyprowadzony przez Eudoksję z „przestworzów”, wśród których zmarzłby niechybnie, kolęduje swym basem potężnym.
    Nowe źródło, jeszcze dziś nietknięte, wytryska przed nami! A myśmy o niem zapomnieli?! Więc choć usta zaledwie poruszać się mogą, pijemy chciwie z nowej krynicy i chór zgodny z nową siłą zawodzi pieśń nową. Radosna pieśń Narodzenia Pańskiego unosi nas znowuż daleko, daleko za jakucką ziemię, nowym ogniem, ogniem wiary, ufności i nadziei serca nasze rozpalając.
    I modliliśmy się długo i gorąco; nawet Eudoksja, modlitwą naszą pociągnięta, weszła ku nam, ze świętym obrazkiem, biła przed nim pokłony i powtarzała błagalnie: „Tangara! Aj, Tangara! Aj, Тangara, urùj” [* Boże, wielki Boże, zmiłuj się!].
    Petersburg, w grudniu r. 1887.

    /Adam Szymański. Szkice. Moskwa. 1916. S. 66-87./




                                                          СОЧЕЛЬНИК НА ЧУЖБИНЕ
                                                (Из Адама Шиманьского «Две молитвы»)
    Зима 18... года началась в X., как во всем якутском крае, необычайно рано. Уже в конце августа заморозки погубили всю зелень, и почерневшая, лишенная своей природной красоты, большая долина, в которой лежит город, теперь представлялась взору человека необыкновенно убогой. Бедные юрты, никаких строений, ничего похожего хоть бы издалека на населенную и столь веселую осенью, русскую деревню. Тоска по родине во время этой преждевременной, хотя короткой осени, в первый раз предстала во всем своем поразительном ужасе. В половине ноября начались знаменитые «сороковки», часто без перерыва продолжавшиеся более двух месяцев, потому и болезнь, от которой я изнемогал, развертывалась теперь быстро и еще задолго перед, этими «сороковками» совершенно измучила: меня. Как новичок в подобного рода делах, я совершал множество таких вещей, которые, сами по себе не будучи неблагопристойными, опытным человеком совершаются здесь в довольно ограниченной мере. Все те, которые были больны ностальгией, старательно избегают всего, что могло  бы вызвать такую болезнь; нехотя вспоминают о своем прошедшем, молчат упорно, когда речь заходит о родине, выказывают вообще ко всему, что должно быть им дорого, удивительное, непонятное равнодушие. Понятно, что это равнодушие только видимое, — сначала я не понимал этого явления. Прожив здесь долее, я понял, каким панцирем отчаяния эти, на вид совершенно очерствевшие и равнодушные, люди покрыли свои наболевшие груди, с каким усилием продолжали они свое существование на земле; я понял, что равнодушие это — своего рода героизм, правда не великий и не блестящий, как всякий героизм несчастья, но всегда героизм. Этим-то щитом равнодушия и наружной забывчивости прикрываются здесь люди разных положений и категорий; одни делают это с ничтожным, другие с большим пониманием дела, одни со слабым, другие — с весьма прочным постоянством. Но выдающейся силой воли из людей на вид равнодушных, без сомнения, отличаются деревенские жители — наши крестьяне. Долго, долго, нужно высекать огонь, пока из наболевшего сердца мужика добудешь искру; но зато искра эта как вылетит, так и блеснет у тебя перед глазами таким лучом, что даже закроешь их от блеска, или пораженный откроешь.
                                                                            ***
    Несколько месяцев я у же боролся с тяжелым недугом и день сочельника застал меня в таком состоянии, в котором я ко всему родному бежал с тем несчастным упорством, с каким мысль пьяницы стремится к водке, мысль помешанного к бредовой идее. Письмо, полученное мною за несколько дней перед этим, с ясным символом сегодняшнего дня — облаткою, искрошившеюся на мелкие кусочки, подлило масла в огонь. Письмо это я перечитывал несчетное число раз, и если теперь я бегал из угла в угол своей комнаты, как белка в колесе, то я думал уже не о самом письме. Весь яд вызванных им воспоминаний я пил с лихорадочной поспешностью, без минуты отдыха в течении последних бессонных ночей, и мое воображение, истощенное и измученное, не шло уже далее. День, который вызвал столько образов, принес мне столько же мучений; едва он наступил, я начал думать только о том, как бы окружить себя в предстоящий вечер такой обстановкой, которая хоть на короткое время, хоть издалека, воскресила бы в памяти бесповоротное прошлое и, вызывая новые, реальные, хотя бы весьма грубые образы, наполнила бы неудовлетворенное воображение, дала бы ему пищу для новых призраков, новых галлюцинаций. В X. тогда было несколько домов, живших довольно открыто, а в одном или двух из них даже собирались устроить сочельник, но мне не хотелось там быть. Легко догадаться, что сегодня я хотел вырваться из душных рамок условности и вне «общества» провести сочельник.
                                                                            ***
    Если вечером, в жестокий мороз, проходя чрез пустые улицы X., дойдешь до конца казацкой улицы, то очутишься в пункте, откуда как на ладони, видна самая маленькая часть города, отделенная от главной; это и есть старая часть города, занесенного илом реки. Чем сильнее проберет тебя мороз, тем с большим удовольствием останавливаешься на этом месте, чтобы полюбоваться открывающимся отсюда видом. Множество самых ярких и бледных, маленьких и крупных огоньков виднеется здесь всегда, даже сквозь снежную мглу. В безлюдном и пустом краю вид большого, населенного места так привлекателен, что я не проходил тогда ни разу, чтобы не остановить на нем своего взора. Тут знаю я всякий дом. Ближе всех блестят ясным огоньком дома самых богатых купцов и чиновников, дальше похожие на юрты, казацкие дома, еще дальше — дом сапожника и дьячка, одновременно кузнеца, Яна Пентжака, еще дальше мерцают едва видимые из-за ледяных стекол, слабенькие огоньки в якутских юртах, а за ними — конец жизни, безбрежные снежные пространства.
    О как же холодно должно быть там! Каким одиноким, каким слабым должен чувствовать себя человек среди этих пространств, занесенных снегом, блещущих льдинами, чернеющих угрюмой тайгой, укутанных морозом, и только морозом!
    Несколько недель тому назад я, остановившись по обыкновению на взгорье, в первый раз увидал, как в пустом пространстве, начинающемся за якутскими юртами, блеснул слабенький огонек тусклым светом, исчез и вновь показался. Уж не привидение ли это? Я не поверил глазам своим, протер их раз, другой; но огонек одинокий, далекий, отрезанный от людских жилищ, мигал более и более явственно. Долго я стоял тогда здесь, пока не догадался наконец, что это страшный, проклятый дом, мимо которого с ужасом проходило местное население, теперь светился одиноким огоньком. В этом доме когда-то много лет назад умирали люди больные оспой [* Оспа здесь более страшна, чем азиатская холера у нас. Во время эпидемий вымирают многочисленные роды, числящиеся в несколько сот голов. Оспа производит на местного жителя невыразимый страх, а госпитали после оспенных больных стоят обыкновенно с забитыми дверями и окнами, незанятые. Так как в этих домах больные, в собственном смысле слова не лечатся, а умирают, то страх вызываемый ими, имеет основание.], но и до сих пор каждый из местных жителей скорее замерзнет, чем войдет в него. Никак я не мог догадаться, кто б осмелился там развести огонь ночью. Какой-то якут проходил мимо меня, я его остановил и переведя, как умел, что мне было нужно сказать, стал спрашивать его, не знает ли он, откуда бы мог взяться огонь в старом госпитале. Якут слушал меня внимательно, пока не разобрал, о чем я спрашиваю, но как только начал понимать, попятился немного назад, и разобрав окончательно, в чем тут дело, сняв шапку и, вскрикнув не человеческим голосом: «кабысь абазá»! [* Кабысь абазá — прочь сатана! В якутском языке ударение всегда падает на последний слог.] бросился опрометью.
    Только на другой день я разузнал, что в зачумленном доме прочно поселилось несколько людей, без завтрашнего дня и без крова над головой. Иногда не надолго ютились тут и такие люди, которых судьба на время только лишила собственного жилища. Таким-то образом, за городом, в покинутом доме сформировалась маленькая колония, сложившаяся из людей двух типов: постоянных и временных обитателей пустыря. В нем я бывал довольно часто и вот теперь после долгого размышления я решил сочельник провести там.
                                                                             ***
    Около пятого часа я тронулся из дому, положившись на волю мороза, который, если бы дохнул своим убийственным «хийусом» [* Хийус — якутское название полярного ветра.] на мои ранее сложившиеся намерения, мог вогнать меня в первый, попавшийся знакомый дом, но, на мое счастье, несмотря на адский мороз, было тихо, как в могиле. Ужасный «хийус» не вышел еще из своих полярных уголков, и воздух был недвижим, мертв. Благодаря этому я без вреда для себя дошел до места.
    В двух не отапливаемых комнатах, чрез которые я должен был проходить, чтобы добраться до жилой части дома, остро и пронзительно звучало эхо снега, скрипевшего под ногами; мне казалось, что, здесь мне еще холодней, чем на дворе. Окна были забиты досками, в непроницаемой темноте я поминутно спотыкался то о разбитый горшок, то о разную поломанную мебель, и хотя с громом разбивалась рухлядь и резко скрипели заржавленные дверные петли, никто из находившихся здесь людей не выглянул, никто не обратил на это внимания. Вхожу, наконец, в людское жилище.
    В большой комнате немногим было светлей, чем в пустых, которые я только что миновал. Тонкая сальная свечка на низеньком сапожничьем станке едва освещала один угол комнаты. За станком работает двое людей.
    Сидевший ближе, высокий и худощавый мужчина, вбивает опытной рукой деревянные гвозди в подошву, как будто сапожником родился. Попал он в город недавно, а работы у него уже много, и в пустыре наверное он долго не засидится.
    Другой, сидевший дальше, с красивым, мужественным лицом, значительно ниже ростом Ю., выравнивает и выглаживает каблук, но медленно, без той ловкости, с которой работает Ю. Достаточно взглянуть в лицо более низкого сапожника, чтобы, оставаясь самым горячим противником всяческих теорий о людской, породистости, отгадать, что этот человек когда-то не при станке сидел.
    И в самом деле, X. был когда-то слушателем медицины, потом... Но о том, чем он был потом, и в два вечера не рассказать. Теперь лет уж пять как он сапожник и, говоря по правде, сапожник-пьянчуга. Эта слабость не позволяет ему даже подумать о приобретении собственного станка, и потому он шатается по всем здешним мастерским, работая чужими инструментами, что очень тяжело для него. За инструменты всякий обладатель их берет значительный процент и даже Ю., вероятно, не много сбавил цену, назначаемую другими мастерами.
    Это была когда-то гордая душа, но жизнь стерла ее и втоптала в тонкое болото, из которого выходит целым человек только выдающейся нравственной силы. У X. не было той силы, которую не гнут никакие житейские бури, и он был теперь постоянным жителем пустыря. Его дни на земле сочтены; ум, знание, которыми он обладал когда-то, дают ему теперь полную возможность понимать свое положение, и какою горечью наполняют его, о том наверное никто никогда не узнает на земле.
    Печать ли унижения, или что-нибудь другое более глубокое — придают лицу его особенную выразительность. В обхождении он был немного другой; и способ выражаться, и манеры часто обнаруживали в нем влияние общества, в котором он издавна находился; часто, но не всегда, он мог овладевать собою, и тогда на его лице появлялся румянец стыда за свое положение.
    Когда я вошел, сапожники, как и следует занятым людям, даже не пошевелились на своих местах; молча раздевшись и отерев лицо от намерзших льдинок, я подошел поближе к ним. Обе наклоненные головы поднялись, приветствуя меня дружеской улыбкой. Ю. с гвоздями в зубах, что-то неопределенное пробормотал, подавая мне руку, и тотчас же снова принялся за свою автоматическую работу. X., после приветствия, осматривал еще недоконченный каблук и поставив на пол сапог, со вздохом сказал: «и делу—конец». Это была излюбленная его фраза.
    — Что окончено? спросил я.
    — Все — прозвучал также стереотипный ответ.
    — Только не каблук — пробормотал Ю., вынимая последний гвоздь из зубов.
    — А может статься и каблук, — разумеется, если не брошу эту проклятую развалину и вновь не вернусь к дьячку, — скороговоркой ответил X.
    — А разве вам здесь плохо? заметил Ю. Станок, слава Богу, хороший, снарядов довольно, а комнат, хоть кадриль танцуй.
    Но X. не слушал и продолжал:
    — Так, очень может быть, что брошу это сапожничество, если только во время не переберусь к дьячку. Брошу, потому, что вот этот сапожник убедил меня в том, что в этой конуре мое ремесло непригодно и что я сапожником могу быть только у дьячка-чеботаря.
    Ю. самодовольно захохотал и уже собирался дать надлежащий ответ, как вдруг внушительный бас: «у дьячка или не дьячка, а сапожником никогда вам не быть» — прервал его в самый важный момент. Бас выходил из темного угла той же самой комнаты; я повнимательнее посмотрел туда. На довольно низкой постели сидел с опущенной головой, — беспрерывно выпуская клубы дыма из трубки, крепкий мужик, попросту называемый Бартломеем, реже Бартком, знахарем.
    — Почему нет? спросил я, здороваясь с ним.
    — Потому нет — ответил Бартломей — что ни одно существо не может уйти от своего назначения, — ни пес сукой, ни баба мужиком никогда не будет.
    — Ведь это что-то совсем другое?
    — Оно как будто и так, но на деле выходит тоже самое. Вот хоть бы я сам тому пример: от работы — нечего об этом и говорить — не бегу, напротив, она не идет ко мне. А почему? Потому что не при своем деле состою. И хотя тружусь и не пью, а гибну, как овца в грязи, и пропаду так, — ведь и теперь уже я похож более на блудящего пса, чем на человека, только безделье-то другое. Оно и раньше мне так казалось, как только тут очутился. Разве это не так? Земля так велика, реки — что моря, горы не то, что наша Лысая, луга с травой по пояс, а край без плодов! Умны же наши мужики, да знахари тоже — и сглазить, и вылечить от глаза умеют, и лекарства у них есть даже на бабье упрямство; но сказать, что есть земля такая большая в без плодов, что знахарю здесь приходится гибнуть — не поверят.
    Бартломей — как не трудно догадаться — был временным жителем пустыря. Мужик этот был большой честности, но какой-то фатум висел над ним. Работящий, и добросовестный, он, однако, нигде не мог найти себе работы, которая могла бы выдвинуть все его достоинства и обратить на него внимание. Недавно он прибыл сюда, привлеченный обещаниями какого-то поставщика; обещания не сбылись, и Бартломей, пользуясь бесплатным приютом, ожидал только, пока не спадут немного морозы, чтобы двинуться в обратный путь.
    Это был степенный мужик, настоящий ученый. Он не любил пустой болтовни и редко поднимал голос, но уж если он откликался когда, то не иначе как только категорично, уверенно и безапелляционно. Как представитель класса, с давних лет составлявшего довольно привилегированную касту, он был отчаянным консерватором, не допускавшим никаких реформ в обществе: «пес — псом, баран — бараном» — было его правилом. Авторитет своих моральных наставников он вознес почти до религиозного культа и отзываться при нем о чем-либо, хотя бы издалека касающемся этого авторитета, не всегда было делом безопасным.
    — Кто говорит? — грозно спрашивал Бартломей в таких случаях.
    И если он не был сильно раздражен и мог сдерживаться, то протягивал перед носом говорившего свои внушительные кулаки и медленно произносил:
    — Дураки говорят!..
    В другой такой же обширной комнате находилось еще двое постоянных обитателей пустыря: слесарь П-ч и ех-помещик, когда-то знатный Ф. Б-ский. Если X. был человеком, стоявшим на краю пропасти, то П-ч скатился уже давно на самое дно ее, Когда я вошел, он долбил что-то около своего столика, носившего название станка. Бледный, худой и миниатюрный, он казался еще более миниатюрным, благодаря согнутому положению; он ходил всегда настолько согнувшись, что положительно редкий старик мог перещеголять его в этом отношении.
    — Да выпрямись хоть раз один! — говаривал я ему.
    — Хи, хи, хи! смеялся добродушно П-ч, — земля, земля, добрейший господин, разве уж выпрямит меня. От десятилетней жизни при станке, с утра до ночи, стал помаленьку гнуться.
    Жизнь этого человека была настоящей Одиссеей, только неудачнику никогда не пришлось быть Улиссом. Злая судьба гоняла его но всем уголкам Сибири, и доживать ему привелось в самом худшем из них. Ф. Б-ий при моем входе спал, но встал, услыхав наш разговор. Высокий, широкоплечий, он был физически силен, а его темное лицо, обрамленное черной, как уголь, бородой, с крупными насупившимися бровями, дышало всегда суровым выражением. Растроганным я его никогда не видел и только когда его что-нибудь очень схватит за сердце, он мигал веками очень быстро и протягивал за водкой руку. Неутомимый за работой, он мог и умел работать и еще недавно работал, как вол. Два года, как он стал пить запоем. «Тронуло ли его что, грех ли какой случился с ним», говорил о нем Бартломей. Гибнет он теперь, по-видимому, бесповоротно, хотя может быть при благоприятных условиях еще и выйдет из пропасти, в которую катится, так как человек он необыкновенно сильный.
    Есть в России ломовые лошади, называемые битюгами, черные, очень рослые и необыкновенно сильные. Идет себе животное таким ровным мерным шагом, без тени усилия, а спроси, сколько тяжести на телеге? 60 пудов самое меньшее, а часто и 100 тянет. Б-ский походил на битюга и ходил даже так, как битюги. Пойдет бывало крупным ходким шагом, и не догонишь его. Все покупки из города: хлеб, мясо, водку всегда носил он, так как никто другой так скоро не ходил и никто так не переносил самого лютого мороза.
    Крепкая натура у этого человека, а какую тяжесть он иногда тащит на себе, никому и не догадаться, — «битюг» да и только! Кроме этого у него была какая-то особенная находчивость, которая не раз выручала его из настоящей опасности; он-то и занял пустырь и был в нем господином dе jurе, и что особенно удивительно, сумел найти якутку, дьявольски безобразную, но честную, какими бывают только дикие люди, которая согласилась быть кухаркой в колонии. Евдоксия таким образом была шестой душой в пустыре.
    Не все обитатели пустого дома сразу согласились на торжественное празднование сочельника. Бартломей и, что всего удивительнее, — X. дольше всего упрямились. «Нет и нет — упирался X. — водки могу выпить, сколько хотите, съем, что дадите, но сочельник? Нет!» И только когда необыкновенное красноречие, пущенное в ход. П-чем, смягчило упрямство Бартломея, сразу уступил и X.
    Б-ский, как всегда в подобных случаях бывало, не медля, отправился за провизией и скоро вернулся из города с мукой, маслом, пупками и большой бутылью. Закусив немножко и выпив, мы вышли в первую комнату, чтобы не мешать приготовлениям, которые должна была вести Евдоксия под руководством П-ча. Он необыкновенно гордился оказанной ему честью и с откинутой назад головой, как всегда с ним бывало, когда он силился держать себя прямее, сильно важничал, и так был взволнован, что на самом деле потерял в этот раз все свое красноречие. Вместо слов он испускал какое-то неопределенное покряхтыванье, которое сильно угнетало его в особенности в начале. Наконец, покряхтыванье стихло и только дранье лучин, выбивание теста и шипение масла в кухне давали нам знать, что П-ч, овладевши собой, наконец, вышел на настоящую дорогу кухонной деятельности.
    И в первой комнате теперь стало шумней; Бартломей и X. распустивши вожжи, не знали удержу; начались воспоминания, высчитывания, поскольку лет некоторые не видели никакого сочельника, а когда Бартломей заметил, что надо было бы «немного по торжественней приступить к такому святому празднеству», началось всеобщее умывание, переодевание, как будто бы все собирались на бал. Ю. надел на себя убийственные воротнички, доходившие чуть не до половины щек, украсив свою шею прекрасным бантом из реденького платка.
    Бартломей вынул из ящика какой-то небольшой узелок и, долго шарясь в нем, вытащил кусочек тоненькой, ленточки красного цвета, пытаясь завязать ее на шее, но безуспешно. Загрубевшие и отвыкшие руки совсем не слушались его и ленточка ускользала из под его пальцев. Тогда Бартломей, пришедший в восторг от банта сапожника, обратился к нему с просьбой: «сделай и мне также!» Сапожник принялся за работу, но взялся ли он за нее небрежно или что-то заметил по поводу убогой принадлежности, только после тихого замечания Бартломея: «а это еще из дому», сапожническое «ааа»! прозвучало другим тоном, и Бартломей получил бант, с которым «хоть свататься смело иди». Бартломей ходил с бантом, как будто бы аршин проглотил, но когда еще и Б-ский пристегнул крахмаленный воротничок, а X. вытащил какую-то старую жакетку, над очисткой пятен которой он трудился целых чуть не полчаса, внешний вид всей нашей компании гармонически сливался с ее торжественным внутренним настроением. Говорю всей, потому что вслед за распахнувшимися настежь дверями соседней комнаты показался П-ч, тоже празднично разодетый: въ длинном потертом сюртуке и хотя с более маленьким воротничком, но зато с бантом ничуть не уступающим банту сапожника.
                                                                             ***
    П—ч откашлянул раз и другой, откашлянул, наконец и в третий раз и, придерживая одной рукой дверь, другой же приглашая всех нас, торжественно сказал:
    — Ужин готов, пожалуйте к столу!
    Вид, открывшийся нам при входе, был так неожидан, что, войдя в столовую, мы остановились, как вкопанные. У внутренней стены комнаты стоял немалой величины стол, накрытый, как подобает, белой скатертью, сквозь дыры которой выглядывало сено, лежавшее на столе. Стол был освещен двумя свечами, воткнутыми в помятые жестяные подсвечники; на одном конце стола стояло блюдо с приятно и ароматично дымившейся кучей хорошо зарумяненных оладий, на другом конце находилось блюдо с пупками, приправленными уксусом и перцем, около блюда лежал хлеб и стояла бутыль, окруженные мелкой и сборной посудой.
    На самой же средине стола, на единственной когда-то белой, а теперь пожелтевшей и зазубренной тарелке, лежали крошки присланной мне просфоры. Ни белой скатерти, ни сена, ни просфоры никто не ожидал встретить, — оттого-то и впечатление, вызванное столькими неожиданными аксессуарами, было сильное. П-ч, весьма польщенный эффектом, выдвинулся теперь вперед и приблизившись к столу, осторожно взял тарелку с просфорой. Выпрямившись так, что затрещала у него спина, он откашлянул, раскрыл рот и когда все ожидали с живейшим нетерпением целой речи, сказал дрожащим голосом четыре слова:
    — Господа! просфора прямо с родины.
    И Златоуст не сказал бы сильнее!
    Уже более нетерпеливые подходили к столу, уже привлекательный запах оладий начинал господствовать над важностью недавней минуты, но когда эти четыре слова раздались в комнате, могильная тишина воцарилась, как будто невольно вытянулись все в один ряд и пять голов обратились в сторону тарелки.
    П-ч снова выпрямился.
    — Гм, гм! господа! святыня такая...
    — Освящена?! — с радостным удивлением перебил боязливо Бартломей.
    — Надеюсь! другой бы не прислали — с глубокой уверенностью ответил П-ч. — Но, продолжал он — гм, т. е. хотел бы сказать, если есть святыня такая, не поделимся ли?
   — Поделимся! поделимся! пятеро сказали, как бы один человек.
    П-ч снова сделал усилие выпрямиться.
    — Хотел бы я сказать, не обижая любезного Б-ского — и он низко поклонился ему — все мы вот в этих палатах как будто хозяева, надеюсь, то есть, думаю я, что лучше выйдет, если наш гость всех нас обойдет...
    И весь красный, вспотевший точно после самой трудной работы, он передал с поклоном мне тарелку. Я взял ее и подошел к Б-скому.
    Теперь только, когда мне самому привелось говорить, я понял, каких усилий стоили моему предшественнику его коротенькие речи; руки мои тряслись, язык совсем не повиновался. Б-ский побледнел, даже побелел, и когда я подошел к нему ближе, суровое лицо его казалось мне недвижимым, точно высеченным из мрамора, и если бы не веки, постоянно мигавшие, я мог бы подумать, что это труп, а не живой человек, стоит передо мной. Он долго собирал крошки, но и они выпадали у него то и дело, и я сомневаюсь, воспользовался ли он хоть одной...
    С другими было тоже самое.
    П-ч, как человек с нежнейшим сердцем, первый начал всхлипывать, точно дитя, и хотя Бартломей, стоявший за ним, останавливал его толчком и унимал жалкими просьбами: «тише, братец, тише, а то и я зареву, как баран», но это нисколько не помогало. Когда же я подошел к Бартломею, сил у него уже не хватило: он низко наклонил свою поседевшую голову и, протягивая руки к просфоре, заговорил медленно и громко:
    Во имя Отца... и Сына... и святого... и святого, — повторил он дальше и... зарыдал вслух.
                                                                            ***
    Слезы нам всем принесли отраду, всем, кроме Б-ского, который среди всеобщего плача стоял, как окаменевший, моргая лишь веками — очевидно, его теперь задело что-то за живое, потому, что он, находясь около стола с протянутыми руками к мелкой посуде, окружавшей бутыль, довольно громко зазвенел стеклом. Веки его дрожали, руки тряслись как в лихорадке, на столько, что сам он не мог с ними сладить, и когда П-ч, уже успокоенный, подошел к нему поближе, он шепнул ему тихим шепотом: — налей, братец!
    П-ч начал наливать и сколько было рук — все протянулись к столу.
    Сразу налить всем, конечно, не было никакой возможности, а так как каждый чувствовал сильную жажду, то послышались замечания, что раньше не позаботились наполнить посуду, замечания, прерванные сразу Бартломеем, мудро заметившим, что «не дух же святой всякий, чтобы мог знать, что такая глубокая скорбь осенит вдруг весь народ». Когда посуда была, наконец, наполнена, из боязни новой печали мы молчаливо осушили ее, по очереди подходя к соленым и посыпанным перцем пупкам. Это такая еда, что без соответствующего осложнения много ее не съешь, и потому, когда П-ч вторично взялся за бутыль, руки всех снова протянулись к нему, и только тут заметили мы, что рук Б-ского не было среди наших. Б-ский, как и раньше, стоял с пустой посудой молчаливо, недвижимо, весь бледный. Первый Бартломей, знакомый с уходом за больными, усмотрел небезопасность состояния Б-ского и, быстро подбежав к нему, заботливо его осмотрел.
    — Семь сухих болезней, видно, стиснуло его сразу! прозвучало последнее заключение — а без слез эти болезни задавят такого человека, как волк ягненка. Есть один совет: если жестокая боль не выйдет слезами, то спустить ее нужно вглубь, и тогда помаленьку отступит, сердечная боль пройдет. Нужно было ему сразу выпить до трех раз; но это не беда: мужик крепкий, помаленьку пройдет.
    И, выбрав более крупную посуду, Бартломей скомандовал:
    — Лей же, П-ч!
    П-ч налил, Б-ский выпил автоматично; налил снова и Б-ский снова выпил; но болезнь видимо не проходила, потому что Бартломей начал новый осмотр.
    — А что, нет ли на случай у кого-нибудь немного спирта? Б-ский махнул утвердительно головой и, когда спирт нашелся, Бартломей выбрал из посуды обыкновенный стакан и, налив добрую половину, подал Б-скому.
    Лекарство подействовало чудесно. Б-ский пил маленькими глотками и, когда выпил, бледность пропала у него на лице, уселся у стола и пожелал закусить; ему подсунули пупки и, когда все воочию убедились, что пупки исчезают с надлежащей быстротой, тяжелый камень свалился с нашего сердца. Бартломей своей услугой теперь гордился не менее, чем П-ч — сочельником; оба взволнованные, они начали взаимно угождать друг другу, и, когда Б-ский, уничтожив фунта с два пупков, перестал есть, первая критическая минута сочельника была счастливо окончена.
                                                                             ***
    В пустыре теперь был шум, как в улье; говорили все, и хотя всем казалось, что говорят голосом обыкновенным, все-таки было шумно, точно здесь было до дюжины людей.
    Желанное блаженство согревало всех и у каждого сделалось так хорошо на душе, что и недавнее смущение, и застаревшие боли и раны, которые каждый скрывал перед людьми, как скупец скрывает ящики, набитые деньгами, открылись, чтобы испить бальзам утешения.
    Воспоминания о многих страданиях проходили пред нами длинной, бесконечной нитью, показывая нам, как в калейдоскопе, всю человеческую горечь.
    И получив вожделенное облегчение, видя вокруг лица со слезами участия, каждый охотно шел со своей немощью и обнажал грехи свои; точно между нами была публичная исповедь, полная искреннего сокрушения.
    Бил себя в грудь своей сильной, рукой Бартломей, обвиняя себя в излишних слабостях; всхлипывал П-ч, трогательно умоляя, чтобы ему за тяжкие испытания, превосходившие его слабые силы, сегодняшняя его слабость была прощена, обвиняли себя и другие.
    Только после общего раскаяния и полного отпущения грехов тем, которые спотыкались на тернистой дороге, вернулось утраченное человеческое достоинство — пожелтевшие и изрытые морщинами лица прояснила искренняя, детская радость, смело поднялись их опущенные глаза — мы все здесь были равны между собой. И другая минута, не менее критическая, чем первая, одинаково счастливо прошла.
                                                                             ***
    Наступила третья минута.
    Гармония, воцарившаяся среди нас, и радостное чувство пронизывали нас приятной дрожью, предвещая приближающийся момент.
    Тот сладкий бокал, который столько раз манил и обольщал нас своим чарующим напитком, тот убийственный гашиш, к которому, как птицы в темную ночь к огню, стремятся люди, недовольные здешней жизнью и от которого как от призрака смерти бегут люди, узнавшие здешнюю жизнь, этот бокал стоял перед нами ничем уже не прикрытый. Спали одна за другой занавески, прикрывавшие заманчивый яд; оставалось приступить и пить, пить до полного изнеможения сил. Первый заиграл на чудных струнах родных воспоминаний старый Бартломей.
    Хор из шести человек гремит громким эхом в больших комнатах пустого дома. Грустные и веселые песни льются в том неизменном порядке, в котором все совершается на свете. Один Бартломей, бывавший во многих землях, за двоих постоит со своими песнями. Песня «чем мы хуже других» могла бы удовлетворить самого горячего любителя вокальных наслаждений, столько раз мы ее пели, и сколько было таких между нами, которые не пять, не десять, но даже 20 и более лет не слыхали этой песенки! Бартломей, несмотря па охрипший уже голос, подстрекаемый общим одушевлением, в пятый раз начинает другую народную песню.
    А чем хуже вторая строфа: «и шаровары с затянутым шнурком» и т. д.? Не только не хуже, но еще и красивей, так как повторяется она в шестой раз и даже седьмой. Каждое слово этой песни, прелестной своей наивной простотой, вызывает невыразимый энтузиазм. «Э-эх! что за песня, вот так песня!» вырываются короткие похвалы, а Бартломей несмотря на то, что поет без перерыва, глядя вокруг торжествующим взглядом, все-таки успевает на каждый такой возглас ответить коротко, но выразительно: — важная!...
    Б-ский ловит каждую ноту новой песенки и выпевает ее точно органщик, повторяя необыкновенно высоким дискантом только два слога: «дына, дына, дына, дына» и так без конца. Поет он с сильнейшим одушевлением; сам очень сильный и сжигаемый внутренним огнем, страшен он теперь со своими песнями без слов, в которые влагает свои боли и скорби, никогда не высказанные словами. Исчерпаны и пропеты, наконец, все известные нам песни; дальше никто ничего не помнит; но энтузиазм, который охватил нас, дошел теперь до зенита, поэтому должна быть новая песнь, слова и мотивы которой, давая выход вызванному чувству, отвечали бы общему настроению.
                                                                              ***
    В главнейших песнях нашего народа, грустных и радостных, полных глубокого и спокойного чувства, мы находим желаемый выход — это в религиозных песнях. Убоги те люди, которые в этих песнях ничего не слышат, ничего не чувствуют. Великопостные, пасхальные и рождественские песни — это величайшее артистическое наследие, какое нам передало прошедшее. Это единственная область нашего артистического творчества, которую не отдельные слои общества, не отдельные эпохи, а целый народ складывал в течении многих веков своего существования, вкладывая в них всю свою душу, все свои радости и земные скорби. И мы имеем сокровищницу мелодий глубоких, как душа народа, которую никогда не затронут мелкие, ничтожные чувства, великих, как велико существование на земле, омраченное веками.
    Брось в эту глубину сколько хочешь самой глубокой печали, бесконечных радостей, не возмутишь даже ее поверхности; на громы небесные она отвечает глухим журчаньем своих вод, одним тактом, измененным темпом, едва замечая их!
    Из этой сокровищницы, до сих пор неоцененной надлежащим образом, когда-нибудь начнут черпать великие художники будущего, как теперь черпают из нее люди истинно страдающие.
                                                                            ***
    Кто ж не знает распространенной у нас религиозной песни: «Звезда моря?» Песнь эта, кажется, в немногих местах поется на мотив, каким мы пели ее здесь. Пропетая без слов, она удивительно пришлась нам по душе; тогда мы пропели ее до конца. И слова и мотив ее отвечали нашим чувствам. Простые слова песни были как будто для нас написаны; народный мотив этой торжественной песни успокаивал нашу душу, нами самими израненную. Бартломей первый припал на колена, за ним последовали другие, и из наших уст понеслась искренняя и горячая молитва, а когда дошли мы до словъ: «отврати от нас голод, мор и кровавую войну», мы молились с таким усердием, что слыша не слышали, видя не видели, как поднялся плакавший Бартломей!
    — Ой, не услышит Отец милосердный — такой великой молитвы из этого зачумленного вертепа! Господу небесному нужно молиться на просторе! закричал он и, встав, вышел из комнаты.
    Но силы наши уже истощаются, даже Б-ский перестает петь временами, и только открытый рот и рука, выбивающая такт, показывают, что в душе своей он продолжает петь, а за дверью раздается сильный голос, электризующий нас снова:
                                                                «Христос рождается»!
    Это Бартломей, приведенный Евдоксией «с простора», среди которого он наверное бы замерз, христославит своим сильным басом.
    Новый источник, еще незатронутый сегодня нами, открывается нам. И мы о нем забыли?! И хотя наши уста едва шевелятся, мы пьем жадно из нового источника, и согласный хор начинает новую песнь. Радостная песнь Рождества Господня уносить нас снова далеко, далеко за якутскую землю, зажигая сердца наши новым огнем, огнем веры, упования и надежды.
    И молимся мы долго и горячо; Даже Евдоксия, одушевленная молитвой нашей, вышла к нам со святым образком; била нам поклоны и умоляюще повторяла: «Тангара! Ай Тангара! Ай Тангара, уруй» [* Боже великий Боже, помилуй.]
     В. С-въ.

    /Сибирскій Сборникъ. Приложеніе къ «Восточному Обозрѣнію». 1893 год. Вып. ІІ. Иркутскъ. 1893. С. 25-42./


    Адам Иванович (Янович) Шиманский род. 16 июля 1852 г. в Грушнево (около Семятич) Бельского уезда Седлецкой губернии Царства Польского Российской империи. В 1872 г. поступил на юридический факультет Варшавского университета, который окончил в 1877 г. со степенью кандидата права. В годы учебы вступил в ряды молодежной патриотической организации. 18 марта 1878 г. арестован в Варшаве, откуда 18 апреля 1879 г. по Высочайшему повелению выслан в административном порядке на 4 года в Восточную Сибирь. Предписанием генерал-губернатора от 28 февраля 1879 г. назначен на жительство в г. Якутск, куда был доставлен 24 июня 1879 г. В годы ссылки Шиманский занимался сбором материалов о Якутской области и ее жителях. С 9 сентября 1885 г. подчинен негласному надзору полиции, с воспрещением въезда в пределы Царства Польского. Переехал на жительство в г. Харьков, где занимался литературным трудом и адвокатурой. В 1887 г. получил разрешение проживать в Санкт-Петербурге. В январе 1895 г. получил разрешение въезда в пределы Царства Польского. С началом Первой мировой войны переехал на жительство в Москву, где после короткой болезни умер 25 марта 1916 г. и был похоронен на Лефортовском кладбище.
    Дэса Сядлец,
    Койданава







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz