UROCZYSTA WIGILJA
Na kilka dni przed wigilją, w czwartym
roku mego pobytu w stolicy mrozów syberyjskich, przyszedł do nas kolega nasz,
Małorus, eks-student kijowskiego uniwersytetu, aby podzielić się z nami
wielce dla nas ciekawą nowiną: kolega jego bliższy, również student jakiegoś
rosyjskiego uniwersytetu, a nasz — wspólnej niedoli, w powrocie z dalekiego
jakuckiego ułusu, w którym przemieszkał trzy lata, w sam dzień wigilijny miał
przyjechać do naszego grodu.
Ludzi, obznajomionych z życiem ułusów
bliżej leżących, widywaliśmy często, widywaliśmy również mieszkańców czasowych
i stałych, t. zw. miast jakuckich: Wierchojańska, Wilujska i Kałymska; jednakże
i ułusy bliższe i owe nibyto miasta były to środowiska ludzkie zbyt dobrze
zaludnione, aby w porównaniu z pustynnością ułusów odległych, o życiu tych
pustyń północy mogły dać jakie takie pojęcie. Fakt, że najwięksi zbrodniarze,
niekiedy w ułusach dalszych osiedlani, jednomyślnie przenosili powrót na
katorgę nad pozostawanie tam na wolnej stopie, ilustrując powaby owego życia,
nie dawał jednak o niem żadnych pozytywnych danych. Było tam źle, było bardzo
źle; ale, jak źle, w jakiej mierze? o tem z tego nawet, cośmy już wiedzieli o
życiu w miejscowościach mniej odległych, ogromnie trudno było cokolwiek bądź
wnioskować.
Któż np. z tego, co nam wiadomem było,
mógłby ośmielić się uprzytomnić sobie, odtworzyć, zrozumieć i odczuć całkowicie
te tysiące powszednich, codziennych szczegółów, z których szare monotonne życie
się składa, a które dopiero samo życie, sama praktyka z przerażającą nagością
odsłania i uwydatnia. Ze wszystkiego jasnem i pewnem dla nas było jedno tylko,
że życie ludzkie, w miarę rzednienia ludności i posuwania się w kierunku
odśrodkowym od naszego grodu, stawało się coraz cięższem, coraz smutniejszem.
Na południu, na dzikich płaskowzgórzach
Ałdanu, na wschodzie, na stokach gór Stanowych, gdzie jedna rodzina tunguska
dostatecznie zaludnia cały zlew rzeki, 300 wiorst długiej, na zachodzie — w
dzikich wierzchowiskach Wiluja, około wielkiego jeziora Zerseja, na północy w
tajemniczych zlewach Anabary, pustynnych obszarach Olenioka, Indygirki i
Kołymy, stawało się ono jakiemś piekłem dantejskiem, żakietem w śniegi, lody i
zamiecie, krwawemi światłami zorzy północnej groźnie oświetlone.
Poprawiam się jednak: owe ziemie pustynne,
wielkością przeszło pół Europy obejmujące, to jeszcze — nie samo piekło Sybiru
— to przedpiekle dopiero, tam są jeszcze lasy; rzadkie, ubogie, karłowate, aleć
zawsze lasy, a gdzie one „rodzime”, jak je pieszczotliwie zowie posieleniec
ruski, tam jest ogień, jest — życie.
Piekło niedoli człowieczej — poza lasów
granicą.
Tam już tylko — lody i śniegi — lody, nawet
latem na równinach nie wszędzie znikające i wśród tej strasznej pustyni — gdzie
niegdzie ludzie ubodzy, siłą wroga zagnani.
***
Dopóki żyć będę, nigdy nie zapomnę
wrażenia, jakiego nieraz doznawałem, gdy mi o rysach znamiennych, o tych
napozór drobnych, a przerażających szczegółach owego życia dowiadywać się
wypadało. Nawet bardzo określone pojęcia, terminy ścisłe, Jakżeż inaczej się
przedstawiają we właściwem oświetleniu niezwykłych warunków miejscowych.
Do dziś dźwięczy mi w uszach opowiadanie
jakiegoś eks-urzędnika o tem, jak w czasie sprawowania przezeń obowiązków
isprawnika [* Isprawnik, to samo, co dawniej w
Królestwie naczelnik powiatu.]
przysłano doń „jakiegoś jegomościa” z rozkazem osiedlenia go w Zaszywersku.
...Miasto Zaszywersk, braciszku mój, —
mówił eks-isprawnik — istnieje. Nawet na bardzo małych mapach Syberji, na
wielkiej, białej szmacie z prawej strony każdy z łatwością odnajdzie
Zaszywersk, a jeżeli pamięta geografję szkolną, to przypomni sobie, że zowie
się ono „zasztatnyj gorod Zaszywersk”. Zostać za sztatem znaczy: spaść z etatu,
dostać dymisję; względem miast jednak oznacza, że jest to miasto niepowiatowe,
pobytem władz administracyjnych niezaszczycane, jednem słowem, jak gdyby w
pełnieniu swych funkcyj należytego miasta częściowo zawieszone. W danym właśnie
razie nazwa ta była odpowiednią, gdyż miasto Zaszywersk istnieje, ale tylko w fantazji
kartografów i podręczników, w rzeczywistości zaś nie istnieje ono wcale, nie
istnieje tak dalece, że na miejscu, gdzie na mapie oznaczają Zaszywersk, niema
ani jednego domu, ani jednej jurty, ani jednego mieszkańca.
Kiedym przeczytał rozkaz, oczom wierzyć nie
chciałem i chociaż byłem na czczo, myślałem, że mi się w oczach mieni.
Zawołałem drugiego urzędnika i owo dziwne
rozporządzenie dałem mu do przeczytania. Stary to był wyga kancelaryjny, ale
gdy przeczytał, papier wypadł mu z ręki.
— Dokąd? — pytałem go tedy.
— Do Zaszywerska.
Spojrzeliśmy po sobie. Przeskrobał, widać,
paniczyk niemało! A on stoi, patrzy i słucha i naturalnie nic nie rozumie.
Chłop ładny, ale ponury i hardy widać.
Pytam się go o to i owo, czy mu czego nie
potrzeba i jeszcze tam o coś, ale on tylko „tak — nie, tak — nie” wkółko mi
powtarza. Ehe, bratku, poczekajże trochę, wkrótce zaśpiewasz mi inaczej!
Żywo kazałem podać trzy trójki. Na jednej
on z kozakami, na drugiej ja ze starym kozakiem, pamiętającym, gdzie to miał
być ów Zaszywersk, na trzeciej prowizja i w drogę! Pierwszego dnia jechaliśmy,
nie nocując, dobę całą, bo były jeszcze stacje i zmieniając konie, ujechaliśmy
wiorst przeszło 200. Na drugi i trzeci dzień jechaliśmy, mając z sobą dwie trójki
zapasowe, z noclegami w pustych powarniach [* Powarnie — budynki w rodzaju stodoły bez okien i komina, tylko z
paleniskiem wewnątrz do rozkładania ognia.] i przez dwie doby ujechaliśmy też wiorst więcej niż półtorasta, ale już
nigdzie duszy ludzkiej nie spotykając.
Ckliwo mu się widać zrobiło, bo i zagadywać
mnie zaczął potrochu, na ostatnim noclegu zaczął nawet wypytywać o życie w
Zaszywersku: ile tam mieszkańców, jak miasto wygląda, czy znajdzie tam jakie
zajęcie, może lekcje u kogo, ale teraz ja na jego nutę śpiewać musiałem: „tak?
— tak; nie? — nie" — odpowiadając.
Na czwarty dzień nad rankiem wjechaliśmy na
polelodowe, a właściwie na lodowiec na rozległej równinie, gdyż i latem lód tu
nigdy całkowicie nie ginie. Ujechaliśmy wiorst z dziesięć po owym lodzie i
stary kozak wskazał mi wreszcie miejsce, gdzie kiedyś, przed laty
sześćdziesięciu, znajdowało się pięć jurt, które zasztatnem miastem
Zaszywerskiem komuś nazwać się spodobało.
— Stój! — zawołałem. — Zdejmujcie rzeczy, a
pan niech wysiada. Przyjechaliśmy na miejsce... Tu jest miasto Zaszywersk...
Naturalnie nie odrazu zrozumiał;
wytrzeszczył oczy: myślał, że to żarty, albo, żem zwarjował wreszcie; musiałem
tłumaczyć, objaśniać... zrozumiał... eks-isprawnik zaśmiał się sucho. — — —
...Dasz mi wiarę, czy nie, — ciągnął on
znowu dalej — ale, ot: krzyż święty ci kładę, — i żegnał się sążniście, chyląc
się ku obrazom — oczy słupem mu stanęły... a szczęki załatały, jak ci w febrze
nie załatają... historja!...
I tu dopiero ja, stary służaka, uderzyłem
się w czoło: i dureńże ja, dureń! Wtedy dopiero zrozumiałem wszystko. Z hardego
panicza i śladu nie zostało; zmiękł mi jak wosk, a spokorniał ?.. Jedwabny!
— Na rany Chrystusa! — woła, ręca do mnie
wyciągając — jeżeli Boga masz w sercu... przecieżem nie na śmierć skazany, boć
i wina moja niewielka; tylko stawiłem się hardo...
— Aaa — powiadam — hardość jest grzechem
wielkim.
I uwierzysz, czy nie uwierzysz, — ciągnął
dalej eks-isprawnik — ale krzyż ci święty po raz drugi kładę, zapłakał, jak
dziecko, gdym mu powiedział, że go do najbliższej jurty jakuckiej, 30 wiorst od
zasztatnego miasta Zaszy werska odległej, odwiozę i klnę ci się po raz trzeci —
płakał z radości... Chociaż i w tej jurcie nie o wiele lepiej było... I nie
upłynęło pół roku, gdym odebrał wiadomość o jego śmierci...
***
Zrozumiecie teraz łatwo, szanowni
czytelnicy, jak gorączkowo uchwyciliśmy wiadomość o przyjeździe człowieka,
który gdzieś, na skraju świata, ale w warunkach zupełnie go od tego świata
odcinających, całe trzy długie lata musiał wyżyć i jak wieść niosła, zdrów na
ciele i duszy, znowu do świata tego powracał. My wszyscy, mieszkańcy w X.,
częściowo w warunkach podobnych znajdowaliśmy się, wszyscy jednak wiedzieliśmy,
że warunki naszego życia były o całe niebo lepsze od tych, w których mogliśmy
się znaleźć.
Poznać więc, poznać to życie, w całej jego
niczem nieokraszonej nagocie, w całej jego grozie — stało się niejako żądzą
naszą. Podtrzymywały zaś ją nietylko ciasny instynkt samozachowawczy, ale i
szersze zasady.
Możność wytrwania tam, daleko, dobrze
świadczyłaby o mocy i sile ducha ludzkiego wogóle; hart i energia jednego
krzepiła i dwoiła wszystkich siły.
Posiadane przez nas dotychczasowe
wiadomości o losach ludzi, borykających się na krańcach świata ze swą dolą,
zbyt pocieszającemi nie były. Ponieważ i nauka i dotychczasowa praktyka ludzi
prostych, zdaje się, zgodnie wskazywały, że życie na tych krańcach siedzib
ludzkich jest niemożebnem, gdyż zahartowany, do życia arcytwardego
przyzwyczajony chłop russki, idąc z katorgi na osiedlenie do ułusów jakuckich,
z trudnością znosił życie tylko w ułusach najbliższych, najgęściej
zaludnionych, najbogatszych, to zrozumie każdy, jak ważnem, pałacem stawało się
dla nas rozwiązanie pytania, czy ostatecznie można tam wyżyć, czy można
wytrwać.
I oto raptem otrzymaliśmy wieść, że
człowiek, pokrewny nam rozwojem umysłowym i całą sumą przyzwyczajeń i nałogów
życiowych, wyżył i wytrwał całe trzy lata gdzieś w jurcie, położonej nie
lepiej, niż owa jurta samotna, znajdująca się pod nieistniejącem miastem. Ten
młodzieniec, którego nie znaliśmy, student obcego nam uniwersytetu, stał się
dla nas wszystkich bliskim i drogim. My wszyscy, wspólną niedolą złączeni,
Polacy i Rosjanie, postanowiliśmy uczcić jego powrót, a ponieważ przyjeżdżał on
w samą wigilję, więc uczcić przedewszystkiem wigilją — wigilją uroczystą.
Jako w sprawach kulinarnych najbieglejszy,
z pomocą studenta i przy współudziale całej naszej kolonji, miałem zająć się
przygotowaniem owej wigilji. Zapewne, nigdy w życiu, ani ja, ani mój miły
kuchta, nie przepracowaliśmy tak sumiennie bitych dwóch dni w kuchni, jak
wówczas.
Student był jednym z najgorliwszych
zbieraczy wszystkiego, co nietylko z naszem życiem związek miało, ale był i
głębszym znawcą życia jakuckiego wogóle. Smażąc więc i gotując, opowiadaliśmy
sobie nawzajem rzeczy ciekawsze i tak podniecaliśmy się wzajemnie, że uczta
nasza, pierwotnie dość skromnie zakreślona, przybierać zaczęła lukullusowe
rozmiary.
Obaj dokładnie wiedzieliśmy, jak nędznem
jest życie w bliższych, zasobnych jurtach jakuckich; wiedzieliśmy, że brak
najprostszych potraw kuchni, nie mówię europejskiej, ale ludu rolniczego
wogóle, szczególniej zaś brak chleba zwykłego, powszedniego, najsilniej
odczuwać się dawał nawet prostym, ubogim ludziom. Nic więc dziwnego, że
przejęci swą rolą, rozgorączkowani wznawianemi w pamięci, coraz to bardziej
ponuremi obrazami, któreśmy przed sobą roztaczali, obaj wpadliśmy w jakiś szał
kucharski. Jak matka, przypominająca sobie potrawy dziecięcia dawno
niewidzianego, którego powrotu w dzień zapowiedziany oczekuje, tak i my
przemyśliwaliśmy, czemby mu najlepiej dogodzić. Co chwila jeden z nas
zapytywał:
— A jak myślicie, kolego, czy nie zjadłby
on tego?
— Ee? naturalnie, zjadłby i ze smakiem, boć
pewno, licząc ze wszystkiem i z podróżą, z pięć lat strawy ludzkiej nie
oglądał...
— Więc zróbmy mu ? — Zrobimy! — I biegł
jeden na rynek i do sklepów po zapasy, drugi po naczynia niezbędne i wkrótce
nowa potrawa zwiększała naszą ucztę obfitą. I tylko brak naczyń, czasu i
zupełne wyczerpanie fizyczne położyły kres naszym zabiegom. Zapał nasz, ze
względu na grunt podatny, udzielał się wszystkim, mającym uczestniczyć w
wigłlji i wszyscy szczerze byli zachwyceni naszą pomysłowością i energją. My
zaś obaj ze studentem wprost byliśmy dumni ze swego dzieła.
Szczególniej chełpiliśmy się szczytem swej
sztuki i pracy, olbrzymim 20- sto funtowym łajmeniem [* Tajmeń — ryba poławiana w Lenie, duża i smaczna.], którego z wielkim wysiłkiem udało się nam
ugotować w całości. Przypuszczaliśmy, że ten tajmeń wspaniały, jakimś haniebnie
ostrj'm i słonym sosem musztardowym przyprawiony, czule przemówi do serc
najtwardszych. Nie zapomnieliśmy i o małej choince, którą też dla gościa,
najpiękniej jak się dało, ubraliśmy i przystroili.
***
Nadszedł nareszcie dzień oczekiwany. Student
skoro świt wyjechał na stację najbliższą, aby tam oczekiwać powracającego i
przywieźć go wprost do nas. Przed 2-gą, gdy się ściemniać zaczęło, zebrali się
wszyscy i wkrótce po 2-ej odległy jęk dzwonków, zdała słyszalnych na mrozie
wielkim, zawiadomił nas o przyjeździe studentów. Ubrawszy się co prędzej,
wyszliśmy. Sanie i podróżni, zupełaie śniegiem zasypani, konie z długiemi
soplami lodu u nozdrzy, całe szronem zlodowaciałym okryte, wpadały na podwórze;
chwila — i już są przed domem. Cała gromadka nasza, w której znajdowali się
ludzie w niedoli osiwiali, obnażyła głowy.
***
Nie opisuję i choćbym chciał, nie byłbym w
stanie opisać pierwszego przywitania naszego! Nie znaliśmy się i jakżeż bliscy
byliśmy zarazem. Wątpię, czy gdziekolwiek i kiedykolwiek uda mi się być wśród
gromadki ludzi, tak obcych pochodzeniem i tak zespolonych ze sobą, jak wówczas,
gdyśmy gościa swojego witali !..
Mały on był i chudy, bardzo chudy...
żółtszy i czarniejszy, niż my, cerą ziemistą, jak pręgierzem, na zawsze
naznaczony i tylko oczy jego zapadłe, wyraziste i rozumne blaskiem fosforycznym
gorzały.
Już było zupełnie ciemno, gdyśmy go
ogrzanego i przebranego do uczty przygotowanej zasadzili; gwarno i szumno było
w naszej chacie i radosny nastrój, jak fala wezbrana, zmywał wszelkie przejawy
smutku i goryczy.
— Weselmy się ! — coraz częściej rozlega
się to stąd, to zowąd, a gdy gość nasz podchwycił ten okrzyk, uczucie radości
rozjaśniło i najchmurniejsze oblicza. Dzielimy się opłatkiem. Wychylamy
pierwsze kielichy. Mói kuchcik gorliwy, wielce rozczulony cudną pieśnią
ukraińską, przenikającą do głębi uczuć, poetyczną bogactwem i prostotą swych
przenośni, wita gościa ukochanego i zachęcony jego łzą radości, opanowywa go
niepodzielnie. Opowiada mu, jak to my obaj dwie dobybez odpoczynku pracowaliśmy
w pocie czoła, aby po tylu dniach głodu i postu godnie go teraz nakarmić ;
wylicza mu tradycyjne potrawy, swoją kutję ukochaną wysuwając na czoło, tuli
się doń, obejmując go za szyję, śmiejąc się radośnie; i gość nasz śmieje się z
nim razem, aż do łez radości, jak sądzimy.
I rośnie i wzrasta nasz nastrój weselny.
Burza oklasków wita pierwszą potrawę. Student napełnia talerz gościa po brzegi.
Śmiech i hałas ustępują wreszcie zgodnemu brzękowi łyżek, wybuchając na chwilę
po pierwszej próbie w ogólnym wy krzyku: — Wyśmienite!
Oczarowany kuchcik szumnie wyraża swą
radość, milknie wreszcie i on — zajadamy!
Ale cóż to u Boga? Jedzą wszyscy, tylko
nasz gość, chociaż trzyma łyżkę i obraca ją w ręku, przelewa pokarm w talerzu,
nie je wcale i śmiechem wprawdzie tłumionym, śmieje się dotąd?..
— Co u Boga? Czemuż nie jecie, kolego? —
odzywa się odrazu głosów kilka.
— To kuchta go rozstroił, precz ze
studentem. Niech siądą obok ludzie poważni!
Student przesiada się potulnie ; próbujemy
jeść, ale gość nasz nie je znowu.
Co u Boga? Wszyscy jeść przestajemy i oczy
wszystkie pytająco zwracają się ku niemu. Nasz niemy niepokój jest zbyt
wyraz'nym, widzi on to, czuje i tak mówi:
— Ja... darujcie... ja... z radości... ale
jest mi bardzo przykro... ja nie chciałem przerywać... boję się popsuć ucztę
waszą... i bardzo... bardzo proszę, bracia kochani, nie zwracajcie na mnie
uwagi... to nic... to przejdzie — i wybucha śmiechem i płaczem jakimś.
— Jezus, Marja! — wykrzykujemy zgodnie.
Widzimy teraz wszyscy, że śmiech jego nie
jest naturalny; nikt z nas nie myśli o jedzeniu i on, widząc niepokój ogólny,
krzepi się, aby zapanować nad sobą, wstaje i wśród ciszy zupełnej mówi
gorączkowo:
— Myślałem, że znacie życie, którem mi żyć
trzy lata wypadło; widzę, że tak nie jest. Kiedym to spostrzegł, próbowałem,
kiedyście pili i jeść zaczęli... próbowałem... przełknąć chleba kawałek...
ale... teraz nie mogę... Nie mogę, bo widzicie... trzy lata... trzy lata nie
widziałem soli... trzy lata jadłem bez soli... a ten chleb jest... bardzo
słony, jest nadzwyczaj słony, wprost pali mnie i piecze i zapewne wszystkie
potrawy są solone?
— Tak, solone, a niektóre i przesolone w
gorączce i pośpiechu — odpowiadamy obaj z kuchtą moim.
— Więc jedzcież, bracia drodzy, ale ja nic
jeść nie mogę, ja przecież z radością patrzeć będę, jedzcie, proszę was bardzo
— i upadł na krzesełko, śmiejąc się i płacząc zarazem.
I teraz dopiero zrozumieliśmy, że to śmiech
spazmatyczny, kurczowy...
I nie było nikogo między nami, ktoby po
tych słowach, pokarm już w ustach trzymany, przełknąć zdołał.
Nędza istnienia, którą tak gorąco poznać
pragnęliśmy, uchylała nam jedną ze swych osłon tajemniczych...
Wszyscy położyli łyżki, ponuro zwieszając
głowy.
Jakże marnemi i uędznemi wydały się nam
teraz nasze zabiegi niedawne około potraw wymyślnych !..
Jakże dzikiem — nasze wesele dziecinne!...
I patrząc na tę twarz znędzniałą brata
swego, śmiechem i płaczem spazmatycznym targaną, straszno nam się stało...
I zdało się nam, że z jurty samotnej,
gdzieś pod zatraconem miastem Zaszywerskiem znajdującej się, widmo śmierci
patrzy na nas swem okiem szklannem, lodowem...
Cisza grobowa zapanowała w gromadzie
przerażonej.
Zakopane.
/Adam Szymański. Szkice. Lwów. Warszawa. Kraków. 1921. S. 330-341./
НЕУДАВШИЙСЯ ПИР
Рассказ Адама Шиманского
Это было за три дня до сочельника; шел уже четвертый год моего
пребывания на берегах Лены, куда наш товарищ X., бывший студент киевского
университета, которого почему-то в колонии звали хохлом, сообщил нам волнующее
известие, что как раз в сочельник приедет в наш город, возвращаясь из далекого
якутского улуса, где он проживал три года, его близкий приятель и наш собрат по
общей подневольной жизни. Товарищей, знавших по горькому опыту жизни в
ближайших улусах, мы видали часто. Часто посещали нас временные и постоянные
жители так называемых якутских «городов»: Верхоянска, Вилюйска и Колымска. Но
ближайшие улусы и эти якобы «города» сравнительно с безлюдьем отдаленных улусов
казались еще местами слишком населенными, чтобы по ним можно было составить
хоть приблизительное понятие о жизни в этих пустынях Севера. Уже самый факт,
что тяжкие преступники, поселенные в этих улусах, единодушно предпочитали лучше
возвращение на каторгу со всеми ее ужасами, чем подобную свободу, говорил о
прелести этой жизни, хотя все-таки еще не давал о ней верных сведений. Плохо
жилось там, очень плохо, но насколько и в какой мере, чрезвычайно трудно было
придти к каким-либо заключениям, даже на основании того, что было известно нам
о жизни в местах, менее отдаленных от нас. Кто из нас, даже принимая во
внимание все то, что было нам известно, был бы в состоянии воссоздать, уяснить
вполне и перечувствовать те тысячи ежедневных, обыденных мелочей, из которых
слагается собственно обычная серая жизнь и которая с. такой ужасающей наготой
обнаруживает и выдвигает только та же жизнь и ее практика.
Мы нисколько не сомневались только в одном,
что по мере, скудости населения и отдаленности в направления центробежном от
нашего города жизнь становилась все печальнее и невыносимее.
На юге — на диких плоскогорьях Алдана, на востоке — на отрогах Станового
хребта, где одна Тунгусская семья составляет часто «все население речной
долины, на триста верст вокруг на западе - в недоступных верховьях Вилюя,
великого озера Жесля; на севере в неизведанном бассейне Анабары, неизмеримых пустынях
Оленска, Индигирки и Колымы, - каждому европейцу эта жизнь представлялась
каким-то подобием Дантова ада, полным льдов, снегов и метелей, озаренных
кровавым блеском северного сияния.
Но я допустил неточность. Эти пустыни по пространству больше половины
Европы, это еще не самый ад Сибири, это лишь чистилище ее. Там есть леса, хотя
редкие, низкорослые, жалкие, но все-таки леса, там еще русский поселенец
любовно называет их «родимыми», там есть еще жизнь.
Истинный ад - за пределами лесов. Там только льды и снега, даже летом на
равнинах не всегда оттаивающие, и среди этой пустыни — кое-где убогие люди...
***
Никогда я не забуду тех тягостных впечатлений, которые производили на
меня знакомство с характерными чертами, мелкими по виду, но ужасающими
подробностями тамошней жизни. Лишь познакомившись поближе с этими
подробностями, можно понять, почему такой серьезный исследователь жизни
дальнего севера, как Мидендорф, категорически утверждал, что для европейца
полярный пояс не менее, если даже не более вреден, чем самый жгучий
тропический, Все условия жизни здесь поразительно отрицательны. Даже очень
определенные понятия, очень точные термины в своеобразном освещении удивительных
местных условий являются чем-то совершенно непонятными и неподдающимся никакому
объяснению.
Я до сих пор живо помню рассказ одного чиновника о том, как во время его
службы исправником в В. был прислан туда один молодой человек для водворения в
город Зашиверск.
— Город Зашиверск, батюшка мой, — рассказывал бывший исправник, —
существует. Его не трудно отыскать даже на неособенно подробных картах Сибири:
на большом чистом месте, сверху с правой стороны, и каждый, у кого еще не
выветрилась из головы школьная премудрость, вспомнит, что город этот именуется
„заштатным городом Зашиверском". Название «заштатный» как нельзя более
уместно, ибо город Зашиверск существует лишь в воображении картографов да в
учебниках географии, а в действительности его вовсе нет, до такой степени нет,
что на том месте, где на карте обозначается город Зашиверск, нет ни единого
домишка, ни единой юрты, ни единого жителя. Прочитал я предписание и глазам
своим не верю. Хотя дело было ранним утром, далеко еще до обеда, подумал я, что
у меня в глазах двоится. Позвал я другого чиновника, показал ему бумагу. Это
был старый канцелярский служака, но как прочитал бумагу, так и у него она
вывалилась из рук.
— Куда? — спрашиваю.
— В Зашиверск — отвечает.
Мы переглянулись.
—
Чудно! Надо полагать, набедокурил молодчик порядком.
А он стоит, глядит на нас, слушает и конечно, ничего не понимает.
Стал я выспрашивать его: то да се, не надо ли ему чего-нибудь, да еще
кое о чем спросил, а он знай одно отвечает: — «Да нет, да нет».
— «Эге, братец», подумал я, «погоди немножко, скоро ты у меня запоешь по
другому».
Вышел я, да распорядился живо подать три тройки. На одной — он с
казаками, на другой — я со старым казаком, который еще помнил, где должен
находиться этот самый Зашиверск, На третьей — провизия, и поехали мы в путь
добрый.
Первые сутки ехали не останавливаясь и нигде не ночуя, потому что по
пути были еще станции. И так, меняя лошадей, проехали мы верст двести слишком.
На вторые и на третьи сутки ехали мы
значительно тише. Хотя и ночевали в пустых «поварнях» [* «Поварнями» называют в Сибири строения вроде сараев, без
окон и печи, с очагом посредине, построенные для ночлега проезжих; иногда в них
бывают запасены котелок и топор.], но все же благодаря двум запасным тройкам проехали еще верст двести, но
уже нигде живой души не встретили.
Молодчик мой что-то иной стал, уж и заговаривать со мной стал, а
на последней ночевке давай расспрашивать, что за жизнь там, в Зашиверске?
Сколько там жителей, да город каков, может ли он там рассчитывать на
какую-нибудь работу, найти уроки? Ну, теперь я запел его песню: «Да» да «нет».
На четвертые сутки рано утром выехали мы на ледяную равнину, вернее на
обширный ледник, потому что там и летом то лед никогда не оттаивает. Проехали
мы по льду верст десяток, и старик казак, наконец, указал нам место, где лет
шестьдесят тому назад сходилось пять
юрт, именуемых «заштатным городом Зашиверском».
— Стой, закричал я. — Снимать вещи, а вы, батюшка мой, слушайте. Приехали.
Здесь вот и находится этот самый город Зашиверск.
Он, конечно, сразу не понял, что я ему говорю. Вытаращил на меня глаза;
решил, что я шучу с ним, с ума сошел. Стал это я ему разъяснять подробно, в чем
дело. Понял.
Бывший исправник желчно рассмеялся:
— Вот, хотите верьте, хотите нет, — продолжал он, — но вот вам крест
святой и Бог свидетель, — он повернулся к образам и перекрестился, — он
остолбенел, а зубы застучали, как и в лихорадке не стучат... Да, история была.
И теперь только я, старый служака, понял и увидал многое. От прежнего гордеца и
следа не осталось; мягкий стал, как воск, шелковый стал. Совсем смирился.
— Ради Бога, — говорит, протягивая ко мне руки, — ведь я же не к смерти
приговорен, да и вина моя не Бог весть какая. Правда я был по отношению к вам
слишком горд...
— То-то, — говорю я, — гордость — великий грех.
И поверите ли, клянусь вам Богом, заплакал, как ребенок, когда я сказал,
что свезу его в ближайшую якутскую юрту, верстах в тридцати от Зашиверска... А
плакал от радости...
***
Теперь понятно, почему мы так горячо отнеслись к известию о приезде
человека, сумевшего прожить три года где-то на краю света, в условиях
совершенно изолировавших его от цивилизованной жизни; к тому же, по слухам, он
возвращался бодрый телом и духом. Все мы подневольные обитатели города X.,
частью находились в подобных же условиях, но все мы отлично знали, что наша
жизнь все-таки была неизмеримо лучше условий жизни в отдаленных улусах, в
которых мы могли очутиться во всякое время. Поэтому нам страшно хотелось узнать
эту жизнь во всей ее неприглядной наготе, во всем ее ужасе. Это стремление
зародилось у нас не только благодаря чувству самосохранения, но и по более
чистым широким побуждениям. Наличность и возможность жизни там, далеко, была бы
прекрасным доказательством крепости и силы человеческого духа вообще.
Раньше все доходившие до нас сведения о
судьбе людей, боровшихся на краю света со своей долей, были далеко не
утешительны. И наука, и практика обе единогласно утверждали, что жизнь на этих
крайних рубежах человеческой оседлости для европейца положительно невозможна.
Если даже закаленный суровой жизнью русский крестьянин, попадая из каторги на
поселение, с трудом мог жить лишь в ближайших улусах, сравнительно густо
населенных, то станет вполне понятно, насколько жгучим являлся для нас вопрос,
возможно ли существовать там вообще.
И вдруг получается весть, что человек,
столь близкий нам и по духу, и по умственному развитию, и по всей совокупности
житейских привычек, смог прожить целых три года где-то в юрте, также
заброшенной, как та одинокая юрта около не существующего города Зашиверска. И
этот юноша, которого мы совсем не знали, студент одного из русских
университетов, стал нам бесконечно дорог и близок. Вся наша колония,
объединенная общей участью, решила отпраздновать его возвращение, а так как он
должен был приехать накануне Рождества, то устроить в честь его торжественный
сочельник.
На мою долю, как наиболее опытного в
кулинарном искусстве, выпало заняться приготовлением пиршества, при
непосредственном содействии товарища-хохла и косвенном — всей нашей колонии.
Пир наш, задуманный сначала в очень
скромных размерах, постепенно стал превращаться в лукулловский. Мы все отлично
знали, с какими лишениями живут люди даже в ближайших зажиточных юртах, мы
знали, что отсутствие пищи, — не скажу европейской, но вообще сколько-нибудь
культурной, — а в особенности обыкновенного кислого хлеба тяжело отзывается
даже на простолюдинах-поселенцах. Неудивительно поэтому, что, войдя в свою роль
и постепенно возбуждая друг друга картинами одна другой мрачнее, мы дошли,
наконец, до какого-то «поварского исступления». Придумывая, чем бы получше
угостить нашего гостя, мы были похожи на мать, которая, ожидая возвращения
давно невиданного сына, припоминает его любимые блюда. Поминутно то я, то хохол
задавали вопрос: не приготовить ли еще вот этого.
— Конечно, приготовить! Он поест с
удовольствием. Ведь он наверно лет пять не видел человеческой пищи.
— Так соорудим?
— Соорудим!
Один бежал на рынок за провизией, другой к
соседям за посудой, и новое блюдо обогащало нашу трапезу. Наконец, недостаток
посуды, времени и полная физическая усталость прекратили наши хлопоты. Усердие
наше заразительно действовало на всех будущих участников торжества; все были в
восторге от нашей изобретательности и энергии. Мы оба чувствовали глубокое
удовлетворение, но особенно, гордились каким то полупудовым тайменем, Которого
с чрезвычайными усилиями нам удалось сварить целиком. Это был шедевр нашего
искусства. Мы полагали, что этот таймень, с каким-то особенным солено горчичным
соусом, заставит забыть о всех изъянах нашего труда. Не забыли мы также и о
маленькой елке, которую постарались украсить как можно наряднее.
Наконец, настал желанный день.
Хохол наш чем свет выехал навстречу гостю
на ближайшую станцию, и к двум часам все мы были уже в сборе. Вскоре далекий
звон почтовых колокольчиков, при большом морозе слышный издалека, известил нас
о приближении гостя. Мы вышли на крыльцо. Сани, занесенные снегом, подъезжали к
дому, и все мы, — среди нас были и седые старики, — обнажили головы.
Не описываю, да и не в состоянии описать
нашу первую встречу. Мы были совершенно не знакомы, но в то же время бесконечно
близки друг другу.
Сомневаюсь, чтобы когда-либо и где-либо в жизни мне пришлось быть среди
людей, столь чуждых по происхождению и столь тесно сплоченных между собой, как
в то время, когда мы встречали своего гостя.
Он был небольшого роста, худой, очень худой... лицо желтое, с землистым
оттенком. И лишь ввалившиеся глаза, умные, выразительные, блестели странным
фосфорическим светом.
***
Было уже совсем темно, когда мы, наконец, обогрели, переодели его и
посадили за стол.
Шумно стало в нашей избушке, и возраставшая волна веселья быстро уносила
малейшие проявления горечи и печали.
— Будем веселиться! — все чаще и громче раздавались восклицания, а
когда, наконец, наш гость присоединился к этому призыву, то светлое чувство
радости прояснило и самые хмурые лица. Выпиваем первую рюмку. Мой усердный
поваренок приветствует дорогого гостя чудной украинской песнью, задушевной, поэтичной
по красоте своих сравнений и, поощренный его волнением, овладевает им
нераздельно.
Он весело и с юмором рассказывает ему, как усердно трудились мы с ним
целых два дня, чтобы накормить его по-людски после стольких дней поста и
голодовки. Перечисляет ему традиционные рождественские кушанья, польские,
русские, малорусские, выдвигая, конечно, на первое место спою любимую «кутью».
Гость наш тронут, смеется почти до слез, — слез радости, как думается нам.
Растет волна нашего веселья, и громкие возгласы приветствуют первое
поданное блюдо. Хохол до краев наполняет тарелку гостя. Шум и говор смолкают,
сменяясь дружным позвякиванием ложек и не менее дружным одобрением «хорошо!»,
«здорово!»
Хохол восторженнее всех, но, наконец, смолкает и он, — все увлечены
едой.
Но что же это? Все едят, только наш гость, хоть и держит в руке ложку и
шевелит ею в кушаньи, но не ест ничего и продолжает смеяться тихим, сдавленным
смехом.
— В чем дело, почему вы не едите, товарищ? — спрашивают его сразу
несколько человек.
— Это поваренок расстроил его, пусть уходит. Пусть сядут возле гостя
люди более положительные.
Хохол безропотно пересаживается, но гость все-таки не ест.
Что же это такое? Все перестают есть и вопросительно смотрят на гостя.
Наше беспокойство слишком очевидно и настойчиво. Гость наш видит, чувствует это
и говорит:
— Я... простите... Я... от радости... есть я не могу... Я не хотел
мешать вам... не хотел испортить ваш пир... и очень... очень... прошу вас,
товарищи дорогие... не обращать на меня внимания... Это ничего... это
пройдет...— и он не то смеется, не то плачет. Мы все видим, что смех его
вынужденный, мы уже забыли об еде, и он, видя общее беспокойство, делает
усилие, чтобы овладеть собою, встает и среди воцарившейся тишины говорит
лихорадочно:
— Я думал, что вы знаете, как пришлось мне жить эти три года, но теперь
вижу, что вам эта жизнь совершенно неизвестна. Когда я наметим это, я пытался
пересилить себя. Когда мы пили и вы стали есть, я пытался... проглотить кусочек
хлеба (проговорил он скороговоркой, словно стыдясь этого), но... теперь... еще
не могу, потому, видите... три года... три года я не видел соли... три года
пришлось есть все без соли... а этот хлеб ужасно соленый... чрезвычайно
соленый... прямо жжет во рту, и все остальные кушанья, как хлеб и суп, тоже
соленые.
— Конечно, соленые, а некоторые, вероятно, даже пересолены от усердия!
— Ну, и кушайте, товарищи дорогие, но я ничего есть не могу. Я с
радостью посижу с вами. Кушайте, пожалуйста... прошу вас...
Он
почти без сил упал на стул, плача и смеясь в одно и то же время. И тут только
поняли мы, что смех его был нервный, спазматический.
Пред нами открылся уголок той ужасной жизни, всколыхнулась завеса,
скрывающая нечеловеческую трагедию, такую, казалось бы, мелкую, ничтожную,
обыденную, но жестокую, мучительную для ее участников, про которую мы все так
горячо желали узнать что-нибудь.
Мы все положили ложки и угрюмо повесили, головы. Какими жалкими и
ничтожными показались нам наши недавние хлопоты и старания над приготовлением
изысканных блюд, каким преступным ребячеством — наше веселье... И когда мы
взглянули на изможденное лицо нашего товарища, нам стало страшно.
И мы увидели, как из одинокой юрты, где-то близ несуществующего города
Зашиверска призрак смерти глядит на нас неподвижными, мертвыми глазами.
И гробовое молчание воцарилось в обществе, еще за минуту пред тем, таком
веселом и оживленном.
Перевод с польского С. Михайловой-Штерн.
/Всемирная Иллюстрация. Вып. 6. Москва. 1922. С. 4-6./
/Семейные Вечера. № 2. Февраль. Москва. 1917. С. 99-109./
Адам Иванович (Янович) Шиманский род. 16
июля 1852 г. в Грушнево (около Семятич)
Бельского уезда Седлецкой губернии Царства Польского Российской империи.
В 1872 г. поступил на юридический факультет Варшавского университета, который
окончил в 1877 г. со степенью кандидата права. В годы учебы вступил в ряды
молодежной патриотической организации. 18 марта 1878 г. арестован в Варшаве,
откуда 18 апреля 1879 г. по Высочайшему повелению выслан в административном
порядке на 4 года в Восточную Сибирь. Предписанием генерал-губернатора от 28
февраля 1879 г. назначен на жительство в г. Якутск, куда был доставлен 24 июня
1879 г. В годы ссылки Шиманский занимался сбором материалов о Якутской области
и ее жителях. С 9 сентября 1885 г. подчинен негласному надзору полиции, с
воспрещением въезда в пределы Царства Польского. Переехал на жительство в г.
Харьков, где занимался литературным трудом и адвокатурой. В 1887 г. получил
разрешение проживать в Санкт-Петербурге. В январе 1895 г. получил разрешение
въезда в пределы Царства Польского. С началом Первой мировой войны переехал на
жительство в Москву, где после короткой болезни умер 25 марта 1916 г. и был
похоронен на Лефортовском
кладбище.
Дэса Сядлец,
Койданава
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz