niedziela, 14 czerwca 2020

ЎЎЎ 8. Адам Шыманскі. Якуцкія замалёўкі. Сш. 8. Пан Антон. Койданава. "Кальвіна". 2020.




                                                                      PAN ANTONI
    Brzdęc z jednej — hhhuuff!
    — Brzdęc z drugiej — hhhuuff!
    I znowu swoje: papier do zębów, ładunki zaś w lufy, stempelkiem je trzepnę i znowu swoje.
    Brzdęc z jednej i drugiej.
    — I znowu swoje.
    Brzdęc raz i dwa.
    I znowu swoje.
    I z obu znowu!
    I znowu swoje.
    I lakoniczność dalszej opowieści p. Antoniego już dalej jego słowami powtarzaną być nie może, a i to zresztą, com tu wiernie powtórzył, dopełnić należy.
    Mały, okrągły, ale w piersiach szeroki i choć siwy już dobrze, dość krzepki jeszcze, p. Antoni, stojąc z nogą lekko naprzód wysuniętą i kijem w ręku, od pasa, zda się, całkowicie skamieniał, aby tchnąć wszystko swe życie, wysłać wszystką swą krew do góry i puścić tam w ruch gorączkowy, nieuchwytny, wszystkie nerwy i muskuły twarzy, rąk i krtani.
    Ręce te, powiedziałbym, śmigały przed oczyma, jak skrzydła wiatraka, gdyby tylko szybkość ich obrotów określić mi należało, ale one niezmordowanie latały w różne strony i podobne były do tej idealnej maszyny, która kiedyś, może pracę rąk ludzkich zamieni, dowolnie w dowolnym kierunku wydłużając i skracając swe stalowe ramiona.
    A i siłę w te ręce tchnął on teraz niemałą: wątpię czy można byłoby mu wyrwać ten kij, konwulsyjnie ściskany, wątpię czy łatwo dałoby się odgiąć choćby jeden palec, tak kurczowo przyrósł każdy do kija.
    Organy głosowe idą o lepsze z rękami. Samo: „brzdęc“, wyrzucane co chwila, choć krótkie i urywane, wymaga siły nielada, tyle dźwięku i huku wkłada p. Antoni w miłą dlań kombinację sześciu martwych zgłosek, a owo: „hhhuuff nie z trzech nędznych, ale z kilkunastu żywych i pełnych składa się dźwięków. W ślad za trzaskiem spuszczonego półkurcza, zgęszczone „h“ kotłuje się i przewala w lufie; wydęte, jak dwie banie, policzki p. Antoniego, sprawiają, że siedzący pomiędzy niemi mały i zadarty nosek przybiera formę guzika, banie rosną jednak i pęcznieją jeszcze i już, już, mają pęknąć chyba, gdy rozlega się huk gwałtowny, gwiżdże i jęczy kula i z oddali echem słabnącem jeszcze szemrze ci w uszach. Trudno jednak teraz ujrzeć twarz p. Antoniego; wprzód, nim on ją odejmie od prawego ramienia, wykonywa jeszcze jedną błyskawiczną czynność. Przechylona głowa kamienieje, lewe oko zamyka się jeszcze szczelniej, ale prawe zato, omal że nie wyskakuje ze swej orbity; promienie sczerniałej, rozszerzonej źrenicy ślizgają się po grzbiecie kija; jeszcze chwila1; i oczy p. Antoniego, już otwarte, oba błyszczą ogniem jaśniejszym, a ręka, ściskająca pół-kurcze, jak z procy wylata do góry: średni palec razem ze wskazicielem drgają kilkakrotnie i p. Antoni, oznajmiwszy co należało, znowu nab ja, składa się i wali.
    Jakkolwiek nie odrazu zdałem sobie sprawę z owego walenia, nie przerywałem nigdy p. Antoniemu jego lakonicznej opowieści. Nie widziałem również, żeby i inni często to robili, chociaż zdarzało się to niekiedy, celem pośmiania się nad zawstydzoną fizjognomją zapalonego naratora.
    P. Antoni w razie przerwy podobnej zupełnie nie wiedział co robić ze sobą, jak przerwać sobie wątek myśli, tak spoiście i organicznie w umyśle jego sformułowany, mówiąc krótko, głupiał on wtedy i długo, długo wodził wzrokiem rozpalonym po śmiejących się fizjognomjach obecnych, zanim zgasł w oczach jego płomień, wspomnieniami rozniecony i zamglony, posmutniały wzrok jego ujrzał nareszcie przed sobą inną zupełnie rzeczywistość. I rzecz dziwna, człowiek ten z gołębią duszą, ale prędki i popędliwy, człowiek, który gniewał się nieraz o byle pomyłkę w kartach, wprawdzie na chwilę jedną, aleć zawsze gniewał, tu, gdy śmiech homeryczny tłumił huk jego wystrzałów, nie gniewał się wcale. Pomimo wielkiego zakłopotania, z twarzy jego biła jakaś przewaga moralna, która pozwalała mu owe figle pobłażliwie oceniać. P. Antoni tylko smutniał wtedy.
    — Ee, dzieciaki, dzieciaki jesteście, — powtarzał dobrodusznie.
    Jeżeli jednak, co częściej się zdarzało, nikt mu nie przerywał, żywość i rozognienie jego rosły w stopniu niezwykłym. Z chwilą, w której szybkość działania wykluczała wszelkie szersze komentarze, p. Antoni, wiedząc zresztę, że słuchacze, już dostatecznie objaśnieni, rozumieją o co idzie, ograniczał się do jednosylabowych wykrzykników.
    — Hhhuuff! Hhhuuff! — wylata już bez przerwy i wytchnienia, gdy ręce błyskawicznie pędzą do urojonej ładownicy, zęby odgryzają, stempelek przybija oba ładunki i p. Antoni składa się i „wali“, nieodmiennie obwieszczając rezultat każdego wystrzału wyrzuceniem palców do góry. Pot kroplisty zrasza mu natenczas czoło, wystrzały rzednieją, p. Antoni jednak pracuje jeszcze wytrwałej i dość rzucić okiem na niego, aby zrozumieć stan rzeczy. To rozpalona dwururka nie pozwala na częstsze strzelanie i mistrzowsko prowadzone opowiadanie zmusza p. Antoniego do zwolnienia akcji. Nie próżnuje on jednak, tylko dwururka częściej przelata z ręki do ręki, p. Antoni przedmuchuje ją, chłodzi i dzięki temu zyskuje jednocześnie możność rozpoczęcia finału opowiadania; pierwsze słowo, które p. Antoni wymawia, wskazuje, że zbliżamy się do końca. — I tak — zaczyna on, a głos mu drży wyraźnie — hhhuuff! hhhuuff! i tak — powtarza, jeszcze staranniej przykładając głowę do ramienia, jak gdyby ukryć chciał swą twarz przed światem, — waląc i waląc, sięgam ręką do ładownicy. Jezusie Nazareński?... pusta!... przerzucam dwururkę w lewą, przeginam się w bok i podając w tył trochę, wyciągam prawą do Franka, który o jaki sążeń stał cokolwiek w tyle koło mnie — wymawia p. Antoni tchem jednym i gwałtownie odrzuciwszy prawą nogę od siebie, zgina ją w kolanie, kładąc na niem tułów, wyciągnięty z lewą nogą w prostą linję. Rozkrzyżowane ręce chronią od upadku tę dziwną figurę, w której środkowa część ciała zupełnie jakoś znika, a wielka głowa,, stercząc bezpośrednio nad kolanem, jeszcze większą się wydaje.
    — Wyciągnąłem, — powtarza tymczasem p. Antonii i czy to wskutek wysiłku wielkiego, czy podniecenia silniejszego, wyraźnie słychać jego ciężki oddech — wyciągnąłem, — powtarza raz jeszcze — i krzyknąłem: „A rzuć mi Franku garstkę! Krzyknąłem i czekam. A prędzej że u djabła, wrzasnąłem i dopiero, jakby mnie co tknęło, odwracam głowę i oglądam się za siebie.
    I głowa maluczkiego człowieka, stercząca nad kolanem, z wysiłkiem nadludzkim utrzymując się w swej niezwykłej pozie, odwracała się ku słuchaczom, a ile uczuć wybijało się na twarzy owej głowy wielkiej — opisać niepodobna.
    Siła i potęga owych uczuć sprawiają, że p. Antoni znika mi z oczu zupełnie, przybierając kształty człowieka nie większego od swej nogi do kolana, tylko głowa jego staje się przerażająco wielką, a twarz, którą teraz widzimy, skupia w sobie, jak w ognisku wszystką moc, wszystkie uczucia tego silnego człowieka.
    I twarz ta straszna teraz nietylko swą potworną wielkością; oczy, w tył wywrócone, nie ukazują już źrenic i widnieją tylko ciałka, krwią nalane, a każdy muskuł jego oblicza płonie walką, zionie dziką męską energią.
    Cóż to jednak za zmiana raptowna? Czy nie osłabł p. Antoni z wysiłku zbyt wielkiego ? myśli każdy i zbliża się mimowoli do niego. Ale nie, p. Antoni stoi na swej nodze jak z kamienia wykuty, tylko twarz jego pokrywa się w oczach przezroczystą powłoką przerażenia wobec ciosu jakiegoś niespodzianego, który nawet i we wspomnie niach, nawet dotychczas tak widocznie razi go swem strasznem ostrzem.
    Jak jadem gadu dotknięty, drga on i zrywa się z miejsca, a powiódłszy wokół dzikim wzrokiem, z jękiem zakrywa twarz rękami.
    I stoi on jedno mgnienie, jak gromem porażony, zbyt silny, aby miał upaść pod ciężarem, który na niego spada i gniecie go swym ogromem, p. Antoni jednak kurczy się, nogi gną się pod nim i prawie przysiada przed słuchaczami.
    Trwa to jednak również mgnienie tylko, p. Antoni zrywa się znowu i chwytając najbliżej stojącego za ramiona, wpija się weń nietylko rękami, które chwytają jak kleszcze, ale i wzrokiem swym obłąkanym.
    I upływa kilka sekund długich, w ciągu których twarz jego łagodnieje wyrazem boleści rzewnej i głębokiej, nietylko usta, ale i zmarszczki na starej twarzy drżeć zaczynają wyraźnie i ustami otwierającemi się kilka-kroć bezdźwięcznie, p. Antoni szepcze wreszcie jedno jedyne słowo:
    — U... ciekli.
    P. Antoni przerywa swą opowieść. Z wierną dwururką na ramieniu, głową zwisłą na piersi, maszeruje on z kąta do kąta. Człowiek nie maszyna przecie, uczuć wezbranych nie ujmie hamulcem, więc i p. Antoni maszerować musi dość długo, zanim głos odzyskać zdoła.
    Jak tego Boga wielkiego kocham — wymawia on wreszcie, przystając i podnosząc dwa palce do góry, — uciekli. Uciekli wszyscy — dodaje jeszcze dobitnie i powoli i wyrusza w marsz nowy. — Żeby ojciec rodzony, to, rozumie się, nie, bo ani ja sędzią ojca byćbym nie mógł, ani ojczysko poczciwy nicby podobnego nigdy nie przypuścił, ale żeby tak brat rodzony był i powiedział, iż tak będzie, iż tak być może, a toż w łebbym mu, Boże odpuść, jak psu palnął, — ciągnął znowu p. Antoni, trzęsąc groźnie dwururką i maszerując bez przerwy.
    Rosnące oburzenie znakomicie spółdziała odrodzeniu jego żywości i energji. P. Antoni zdwojonym krokiem przebiega pokój kilka razy i: „więc, z którem zatrzymuje się znowu, już po dawnemu dzwoni w uszach.
    Więc, cóż się okazuje? — ciągnie on już żywo, wystawiając lewą pięść z wielkim palcem, podniesionym do góry. — Więc... okazuje się, że ja nie słyszałem, kiedy oni uciekli i to jest raz. — I?... — i p. Antoni, szeroko rozstawiając nogi, uderza dwururką po palcu, — co jest ciekawsze i jest właśnie dwa: ja, sam jeden, w ciągu jakich piętnastu, a może i całych dwudziestu minut, utrzymałem jakich stu, a może, bo djabli ich wiedzą, ilu ich było, może i dwustu ludzi.
    P. Antoni wyprostował się jak struna, podnosił głowę, kładł dwururkę na ramię i jeszcze przechadzał się parę razy.
    Ale nie tu koniec przecie, — rozlega się znowu głos jego, — bo żeby był koniec, nie gadałbym teraz z wami, ale byłoby ot, — i ręka p. Antoniego oznajmiała, co należało, — stało się jednak inaczej.
    ...Kiedym się obejrzał, zobaczył i zrozumiał, jak kulą w serce rażony, oślepłem, ogłuchłem, oniemiałem. Nic nie widzę, nic nie słyszę, język mi zdrętwiał, ręcem tylko jak niemowlę wyciągnął, sam nie wiem do kogo.
    Pierwsze oczy mi przejrzały. Smugą szeroką światło niebieskie uderzyło w nie z góry, ale już boję się spojrzeć wokoło i jak stałem, stoję i podnoszę wzrok do światła. Niebo jasne świeci nade mną, wielkie drzewa kiwają głowami, ale jakże cicho strasznie, cicho, jak w grobie, a duszno, gorąco, jak w ogniu...
    I patrząc do góry, widzę, że spadają gałęzie i od drzewa, pod którem stałem, oddziela się gałązka malutka i powoli, powoli spada na dół za krzak, blisko rosnący. Jak zaczarowany ja za nią, a tam dolisko stare, ogromne, a w dole — chróstu po brzegi.
    W jednem mgnieniu już stałem tam, całą górę chróstu, któregobym kiedy indziej i połowy nie dźwignął, podniosłem ponad siebie; dwururkę do boku, kordelas zaś w zęby, podsunąłem się, jak na brytwannie i razem z chróstem, że aż mi w piersiach jękło, brzdęc plecami w tę jamę!
    Ledwiem zdążył się zwalić, ledwiem kordelas z zębów na piersi wypuścił i ręką go ujął — jakbym na inny świat się narodził, słyszę wszystko : Hhhuuff! hhhuuff! jak piorun, grom jeden, wichrem burzy szarpany, grzmi bez .przerwy po lesie.
    Leżałem noc, leżałem noc i dzień jeszcze, kiedym podniósł się z jamy.
    Lusterka nie miałem, żeby zobaczyć, co się ze mną zrobiło, ale nie wypiękniałem chyba, a jeść? bracie kochany, djabła zjadłbym z rogami!
    Wylazłem tedy, podziękowałem Bogu i ochędożywszy się trochę, dwururkę na plecy, kordelas do pasa, wyruszyłem ku światu.
    Szedłem dobrych mil parę, a może i trzy nawet; wściekł/ byłem na ludzi, szedłem jak z łańcucha spuszczony.
    I kiedy idę tak i podnoszę głowę: chłopiec wyrostek przedemną.
    — Chodź ino tu, chodź, — krzyknąłem, — chwytając go za kołnierz i jak nie puszczę go wkoło. Pręcikiem., com go wyrżnął był przed chwilą, wsypałem mu z piętnaście, zanim chłopczysko przerażony dobył głosu z siebie. Oprzytomniałem i ja wtedy, puściłem biedaka i powiadam: — „Jeżeliś nie podły, zbóju, jeść mi przynieś, bom nie jadł trzy dni, a jeżeli nie przyniesiesz, to żebyś mi pod ziemię się schował, znajdę cię i bić będę, jak biłem“.
    Chłopiec skoczył, jak oparzony; pomyślałem nawet, żem głupstwo zrobił, ale i pół godziny nie przeszło, jak leci poczciwiec z kobiałką, a w kobiałce dla dwóehby starczyło.
    Eet, ludzie ? — śmiał się gorzko p. Antoni, — a chłopczysko zacności się okazał, żywił mnie dni kilka i kiedy żegnać się wypadło, popłakaliśmy się oba.
                                                                             II
    Tak p. Antoni zwykł był kończyć opowiadanie o wypadku, który za „najciekawszy w życiu swem uważał.
    Dość jednak było posłuchać p. Antoniego, choćby kilka wieczorów, aby zauważyć, że określenie to dokładnem nie było. P. Antoni lubił pogadać, o niczem jednak nie mówił z taką miłością, tak żywo i gorączkowo, jak o owem zdarzeniu fatalnem i poniekąd szczęśliwem dlań zarazem.
    O niczem innem, tylko o tem jedynie gotów on był mówić w każdej porze dnia i nocy i jakkolwiek nie robiłem próby, nie wątpię, że rozbudzony i zapytany: „A jak to tam było? — p. Antoni przetarłszy oczy, zerwałby się, skoczył po dwururkę i wiódł rzecz do końca. A jaką prawdą tchnęło każde jego słowo, rozumiał to nawet i najbardziej sceptyczny słuchacz, patrząc na tę twarz zafrasowaną, zziajaną, płonącą ogniem walki lub zasnutą kirem wstydu i pohańbienia. Nikomu też i do głowy nie przychodziło wątpić o szczerości jego opowiadania, a jeżeli i był kiedy niedowiarek taki, nigdy nie odważył się wystąpić głośno ze swem wątpieniem, wobec tej wiary naturalnej i żywej.
    Eks-wojskowy, syn urzędnika leśnego i sam kiedyś obowiązki podobne sprawujący, p. Antoni skończył klas kilka i takim, jakim był, mógł być dzięki wielu innym czynnikom, które nań od dzieciństwa działały, lub z któremi go życie późniejsze zetknęło. Miał on rodziców zacnych, miał ogólny wpływ epoki żywej, wyrabiającej charaktery, ale i inni to mieli, a jednak i przy wielu dodatkowych jeszcze, bardziej sprzyjających warunkach, takimi, jak p. Antoni, nie byli. P. Antoni był człowiekiem w szerszem, szlachetniejszem znaczeniu tego słowa. Ze sfery, do której należał urodzeniem;, wykształceniem i stanowiskiem, wyróżniał się on, nie jak koń rasowy wyróżnia się z pomiędzy swych prostych, przygnębionych życiem i pracą, braci, ale owem czemś, co jest najdroższym dobytkiem wiekowej pracy ducha ludzkiego, zadatkiem i nadzieją jego lepszej doli. Niedość bowiem, że myślał on szlachetnie — szlachetne myśli przychodzą do głowy i złym ludziom, — p. Antoni, co ważniejsza, wtedy właśnie, w chwilach, w których interesy ciała biorą górę nad duchem i istoty, tytułujące się ludźmi, okazują się-samozwańcami istot rozumnych, życie swe wedle swego myślenia szlachetnego regulował.
    Zasadniczą cechą, głównym rysem jego charakteru, była niezwykła miękkość, czułość niewieścia ku wszelakiemu prawie stworzeniu, wyjątkowo upośledzonemu; powtarzam „wszelakiemu", gdyż sfera jego sympatji wychodziła daleko poza koło istot ludzkich, obejmując liczny świat zwierzęcy; podkreślam jednak prawie, gdyż p. Antoni, jako leśnik urodzony, był zapalonym myśliwym i wszystko, co na polowaniu zabitem być mogło, zabijanem przezeń było bez litości. Gdyby nie owa dziedziczność żyłki myśliwskiej, nie wątpię, że p. Antoni wobec najtłuściejszych zajęcy i najgłuchszych głuszców stałby z tą bezbronnością, z jaką stawał wobec dzieci i ludzi praktycznych, jednakowo zdolnych do najnielitościwszego eksploatowania osobników podobnych.
    Znakomici obserwatorzy drobiazgów życiowych, a więc i najbardziej przez nas ukrywanych eech naszego charakteru — dzieci — pierwsze okazały mi ową najwydatniejszą cechę p. Antoniego. W domu, w którym mieszkał, był on zupełnie zawojowany przez dzieci, które robiły z nim wszystko, co zechciały. Nie zwracałem na to uwagi, dopókim nie zobaczył p. Antoniego w roli „prawdziwego konia”, narzuconej mu przez czteroletniego malca. Z długim sznurem w ustach, w starych butach na rękach, biegał on wokoło pokoju, stukając „wszystkiemi czterema” nogami, wierzgając i rżąc „prawdziwie”, popędzany również i biczem „prawdziwym”. P. Antoni, czerwony jak rak, tłumaczył się zupełnie serjo:
    — Sprytny urwis, zażył mnie z mańki: „Wszystkich proszę — powiada z płaczem — i nikt mi nie chce tego zrobić”, więc na takie dictum, kiedy i szałapucie się nie odmawia, jakże oto takiemu odmówić?
    Biegli w sztuce życia ludzie praktyczni, doprowadzający zdolności obserwacyjne dziecka do artyzmu prawdziwego, jeszcze prędzej poznali się na p. Antonim.
    W czasie, kiedy poznaliśmy się, tracił on, a raczej grabiono mu po raz trzeci niewielkie mienie, rezultat ciężkiej kilkoletniej pracy w kopalniach złota. Cała ta operacja nie trwała zwykle i roku i odbywała się w sposób bardzo prosty. Przyjęty do domu państwa X. jako „towarzysz zacny”, dopóki nie wykluje się dlań co „odpowiedniego”, p. Antoni, otaczany pieczołowitością nie braterską, ale synowską, otwierał naoścież swą kieszeń i dopiero gdy ręka, gospodarująca w owej kieszeni miarkowała, że gospodarka podobna długo już nie potrwa, przyjaźń, okazywana starcowi, raptownie, jak pod powiewem mrozu, stygnąć zaczynała, „Drogi, kochany" stawał się „niedołęgą, do niczego, samochwalcą, łgarzem”, — wreszcie z zimną krwią wyrządzano mu obelgę za obelgą w sposób taki, że poczuć nie mógłby jej tylko głupiec, przyznać się jednak do wyrządzanej mu krzywdy mógłby chyba warjat. Rozumiał to dobrze p. Antoni, znosił wszystko czas jakiś w milczeniu, jak gdyby przeświadczając się, czy się nie myli i przeświadczywszy się, zbierał manatki, dziękował za gościnność i wyjeżdżał do tajgi, aby zacząć tam na nowo swą Syzyfową pracę. Spokój, który przytem zachowywał, był wszystkiem, czem karcił brzydką chciwość ludzką.
    Dopiero wiedząc o tem, można było zrozumieć odpowiedź, udzieloną przezeń z powodu jego pobłażliwości zachciankom dziecinnym. W odpowiedzi tej zawarł on kwintesencję swego prostego, ale szlachetnego myślenia, ujawnił, że bezbronność jego wobec drapieżnych instynktów świata nie jest zwyczajną ślamazarnością człowieka bez charakteru, ale w znacznej mierze wynikiem dość określonych i konsekwentnie przezeń w życie przeprowadzanych zasad i pojęć.
    Otóż jeżeli ziarna owych pojęć otrzymał on od rodziny i społeczeństwa, ostateczne sformowanie takowych odbyło się pod wpływam wstrząsającego wypadku. Wtedy w ogniu bólu i hańby pojęcia owe skrystalizowały się w metal szlachetny, wyrzucając precz brudy w żużle spalone.
    Kto, wysłuchawszy opowiadania p. Antoniego, nie zrozumiał odrazu wielkiego nań wpływu owego zdarzenia, ten łatwo mógł się przekonać o tem, przysłuchując się jego zachowaniu się w czasie rozmów i sporów gorętszych.
    W rozmowach takich nigdy nie brał on udziału czynnego, ale nigdy też — w ważniejszych przynajmniej nie był i stroną zupełnie bierną. Wysłuchiwał w milczeniu zdań różnych i pod koniec zdobywał się na jedyny, stereotypowo przezeń powtarzany frazes:
    — Racja, racja, dobrodzieju! Najzupełniej z tobą się zgadzam, bo i ja tak właśnie o tem myślałem, leżąc sobie w jamie.
    I rzecz dziwna. Okazywało się, że mało było kwestyj ważniejszych, o któryehby nie mógł sobie przypomnieć, że myślał o nich i myślał tylko wtedy właśnie.
    Mylił się więc p. Antoni, tytułując ów wypadek „najciekawszym”; był on w życiu jego najważniejszym, zasadniczym, zwrotnym, był wypadkiem, który raz na zawsze naznaczył go tern piętnem szerszego człowieczeństwa, co raz nałożone, nie ulega działaniom najbardziej rozkładowych pierwiastków szarego życia powszedniego.
    W jaki jednak sposób to wszystko w nim się odbyło, inolna było domyślać się tylko. P. Antoni, tak szczodry w opisywaniu całego zdarzenia przed wyjściem i po wyjściu ze swego ukrycia, zupełnie tracił język, gdy rzecz dochodziła do samego leżenia. Na wszystkie najostrożniejsze pytania: o czem i jak to on tam myślał? p. Antoni odpowiadał krótko:
    — A myślało się, myślało się i o tern, i o owem.
    Rozprawiać z p. Antonim o jakichkolwiek bądź kwestjach teoretycznie było dość trudno; wykształcenie jego było niedostatecznem, a i te wiadomości, jakie kiedyś w szkole posiadł, tylko bardzo nieczęsto odświeżane jakąś ciekawą powiastką historyczną, dawno mu już z głowy wywietrzały.
    Zmusić go więc do mówienia, do zainteresowania się jakiemiś rozprawami było niełatwo, a fakt, że p. Antoni w żadne dociekania się nie wdawał, cały bowiem świat jego pojęć zjawiał się w nim jako wytwór całkowicie i harmonijnie zakończony, zupełnie przymus podobny uniemożebniał.
    Wyjątkowo czemś zaniteresowany, p. Antoni sięgał pamięcią do owego leżenia, jak my sięgamy po różne księgi informacyjne, odnajdował, co wówczas w głowie jego zapisanem zostało i wygłaszał bez pretensji na nieomylność krótko, i węzłowato. Myśleć nad czemś na nowo p. Antoni nie chciał, a właściwie nie mógł, gdyż musiałby przerabiać i burzyć w swej głowie to, co już odeń zależnem nie było.
    Że jednak p. Antoni o swem myśleniu przymuso-wem dotychczas pamiętał, że w formie krótkich maksym i przykazań wyniki owego myślenia dotychczas zachował; mówiło to wiele. Udowadniało to wyraźnie, że umysł p. Antoniego był wówczas zmuszonym do tak szerokiej i samodzielnej pracy, jakiej ani przedtem, ani potem nigdy już nie przedsiębrał.
    Wszytkie wrażenia, wszystkie ślady jakichkolwiek pojęć, w głowie młodej istniejących, musiały wystąpić na widownię wtedy, gdy silny, rozogniony walką, rwący się do czynu organizm, leżał obezwładniony, a wielkie moralne wstrząśnienie i zagadkowość sytuacji zmuszały do stawiania pytań i ich rozwiązywania.
    Młody i wrażliwy człowiek musiał skierować wszystkie swe siły na jedyne dostępne dlań pole myśli i dociekań oderwanych i skierowawszy, dojść do skojarzeń arcyza-wiłych, które istniały w jego umyśle nieokreślenie, bezwiednie, jako materjał surowy, co nie odświeżony, nie pogłębiony tą pracą wielką, byłby wywietrzał, jak wietrzeje z tylu głów i dłużej i lepiej do myślenia przygotowanych, niż to było z głową p. Antoniego.
    Pojęcia w takim stanie ostatecznie uświadomione wrzynały się w mózg młody, jak wrzyna się spiż gorący w najdrobniejsze zakręty formy glinianej, paląc i pogłębiając ledwie widzialne ślady z taką siłą, że pozostać już one miały na długo, do końca żywota p. Antoniego.
    Że praca, podjęta wówczas przez niego była niemałą, potwierdzał to i on sam niedwuznacznie, gdy na uwagę: „że napróżno powołuje się na to, co kiedyś myślał, gdy mowa o tem, co się teraz myśli”, odparł dobrodusznie:
    — Eee, mój dobrodzieju! A to widzę, dobrze mi życzysz? — i zastanowiwszy się chwilę, dodał powoli — gdyby mi tak i teraz jeszcze myśleć nad tern wypadło, nad czert: się wtedy dumało, bzika dostałbym święcie.
                                                                               III.
    Uprzywilejowane stanowisko p. Antoniego w domu: państwa X. wkrótce uległo niespodziewanemu przeobrażeniu i przyjętym obyczajem, już dawno byłby on wyjechał do tajgi, gdyby nie jakieś okoliczności, które zatrzymywały go na miejscu. Obdarzony czuciem delikatnem p. Antoni zwykle w czasie właściwym rwał słabnące węzły i zwłoka niespodziana teraz podziałała na jego stosunek do swych niedawnych przyjaciół.
    Niezdolny do prowadzenia drobnej wojny domowej, p. Antoni zgóry kwitował ze wszelkiego oporu, zdając się na łaskę i niełaskę nieprzyjaciela.
    Nieprzyjaciel jednak był zbyt niewspaniałomyślnym, — tak niewspaniałomyślnym, że jakkolwiek przelotnie, chwilowo, ale nieraz, boleść prawdziwa wybijała się na twarzy p. Antoniego. Nawet tak niewłaściwe, z całem jego usposobieniem sprzeczne błyski goryczy zjawiały się w oczach, tak jasno i pogodnie patrzących na cały świat Boży.
    W chwilach tak przykrych uciekał on ze swą wiarą i nadzieją, nigdy nie słabnącą do swego serca młodego i kładł pasjanse arcyzłożone, których umiał moc wielką i zapomocą których odgadywał jedną jedyną, ciekawą dlań zagadkę: czy zobaczy on kiedy swe lasy mazowieckie?
    Pasjanse, niemiłosiernie malwersowane, zawsze wychodziły i p. Antoni, zapominając o troskach codziennych, weselej spoglądał na świat i ludzi. Zastawszy go raz przy jednym z najtrudniejszych i zwykle tylko zaposnocą kunsztownych nadużyć szczęśliwie do końca doprowadzonych pasjansów, czekałem cierpliwie końca, gdyż witać się wówczas z nim można było, ale bez skutku. Zagłębiony w badaniu ciemnej przyszłości, p. Antoni podawał wprawdzie rękę, spoglądał nawet na wchodzącego, nawet i odpowiadał czasami, ale wykonywał to automatycznie, gdyż w rzeczywistości nic nie widział i nie słyszał koło siebie. Pasjans ów, kładziony w chwilach największego rozgoryczenia i, jak to rzekłem, nigdy w mojej przynajmniej obecności bez forsownych nadużyć nie wychodzący, dziwnym zbiegiem okoliczności wyszedł jakoś szczęśliwie i najuczciwiej — i błogość prawdziwa rozlała się na twarzy p. Antoniego. Długo wpatrywał się on w szeregi i kupki kunsztownie porozkładane i im dłużej trwało oglądanie kabalistycznej wyroczni, tem bardziej potęgowało się wrażenie pierwotnie otrzymane. Pykanie z lulki krótkiej, zwykle w ustach podczas rozkładania pasjansa trzymanej i często wówczas gasnącej, szło teraz tempem przyśpieszonemu Z lulki waliły kłęby iskier i dymu i wyglądająca z poza owych kłębów twarz p. Antoniego świeciła już nie radością dziecinną, ale rozrzewmieniem uczucia głębokiego, zwykle dobrze trzymanego na wodzy. Nie przewidując wcale poważnych, jak się okazało, następstw swego kroku, udawałem, że patrzę na to wszystko obojętnie i nie bez ironji zaproponowałem p. Antoniemu położenie drugiego pasjansu.
    A to naco ? — zapytał tak szczerze, że o matom nie cofnął swej propozycji.
    — Dowiedzieć się, skąd pieniądze na ową podróż nadejdą.
    Ku wielkiemu memu zdziwieniu odpowiedź ta nie zrobiła żadnego wrażenia. Przeciwnie, z poza kłębów dymu nietylko po dawnemu wyglądała twarz promieniejąca rozrzewnieniem, ale w oczach tej twarzy, w poruszeniach wąsów dość okazałych, zaczęło przebijać coś w rodzaju owej figlarności, błyszczącej w oku dziecka, gdy z zakrytą do połowy głową szczebiocze bez przerwy: „tiu — tiu dziecię!” Tak, wątpić trudno. Im dłużej wpatruję się w p. Antoniego, tern wyraźniej i oczy i wąsy jego powtarzają mi: „tiu — tiu dziecię!“ Żywość jednak i ruchliwość jego nie pozwalają mu pozostawiać mnie zbyt długo w niepewności; jak z procy wyskakuje on z za stołu, pędzi do drzwi jednych i drugich, wygląda — i zadowolony z oględzin, biegnie ku mnie, zdaleka obydwoma rękami nakazując mi nieruchomość i milczenie. Milczę naturalnie i stoję jak wryty.
    Podbiegłszy ku mnie, wspina się on na palcach, chwyta za szyję, przyciąga mą głowę ku sobie i zapytuje cichutko:
    Słuchaj, człowieku, przysięgniesz, że mnie, nie wydasz ?
    Przysięgam.
    Ale ba! „przysięgam, jak orzech zgryzł! Słuchajże, bracie, to nie żarty przecie, przysięgasz szczerze, uroczyście?
    Przekonany wreszcie, że w należytem skupieniu ducha wymawiam słowa uroczyste, p. Antoni jeszcze raz obejrzawszy się wokół i zakrywając najstaranniej garścią usta ode drzwi, wyszeptał mi urywkami w samo ucho:
    Mam braciszku!... mam pieniążki... tylko szaaa!... jeżeli Boga kochasz... bo wyciągną ze mnie... mam kilkaset rubli — i odskoczywszy jak oparzony, znowu oboje drzwi obejrzał i prawił dalej, nie podnosząc głosu: — Nie uwierzyłbym nie doświadczywszy, że takie głupie komedje potrzebne są między ludźmi. Z początku też przykro mi było, że i oczu podnieść nie śmiałem. Chodziłem ze swemi pieniądzmi, jakbym cudze ukradł. Ale teraz? Eech, ludziska! Widzę, żem dobrze zrobił. Rzeczywiście sił mi ubywa. X. ma słuszność, śmiejąc się ze mnie, żem głuchy i ślepy, ma słuszność. To też zastanowiwszy się, odłożyłem trochę na wypadek drogi. Teraz to już nie moje pieniądze. Święte wymówił p. Antoni, rozstawiając każdą literę i stuknął pięścią po stole.
    Od rozmowy powyższej upłynęło kilka miesięcy, w ciągu których p. Antoni wytrwale stał przy powziętem postanowieniu. Nadzieje wyjazdu jakoś stosownie do przepowiedni pasjansu również świtać zaczynały i p. Antoni być może podtrzymywany owemi nadziejami, mężnie stawił czoło najkunsztowniejszym zakusom, majacym jego kieszeń na celu. Jakkolwiek tedy długa oracja, na którą się zdobył, uzasadniając mi powzięte postanowienie, dość wymownie świadczyła, że sam on czuł chwiejność swej decyzji, zaczynałem już wierzyć, że wytrwa przy niej szczęśliwie. — Dopuszczony nawet przezeń kilkakrotnie do narad, czy nie dałoby się tak lub owak zrobić wyjątku dla jakiejś sumki niewielkiej, jak mogłem i umiałem podtrzymywałem jego chwalebną energję, głosując przeciwko wszelkim wyjątkom. Powoli p. Antoni tak przyzwyczaił się do mojej interwencji, że omal nie zdawał mi rachunku z każdego wydanego grosza. Nie widząc się dłużej, nawet w obecności postronnych porozumiewaliśmy się o stanie rzeczy. Na nieme moje pytanie jedno wąsów poruszenie odpowiadało mi, że święte kapitały w należytym porządku.
    Zrozumie tedy każdy, z jakiem uczuciem, wszedłszy raz doń wieczorem, zamiast zwykłego obrazka, z tła niezmiennego pasjansu występującego, ujrzałem tuż przed nosem swoim rękę p. Antoniego, ku wielkiemu dość odartemu'chłopiskowi wyciągniętą, chłopiskowi, wobec którego malusi p. Antoni jeszcze mniejszym się wydawał.
    W wyciągniętej ręce szeleściały dwa papierki, chłopu podawane, papierki dwudziestopięcio-rublowe.
    Złodziej, trochę sumienniejszy, na uczynku gorącym złapany, wyglądałby zapewne mniej żałośnie, niż p. Antoni, gdy podniósłszy oczy, mnie przed sobą zobaczył.
    — Weź, weź! powtarzał on prędko, zachęcając chłopa do szybkiego załatwienia wszystkiego.
    Chłop pieniądze wziął, o schowaniu ich jednak ani myślał. Obejrzał on powoli oba papierki, obejrzał ze stron obu, wypuścił z głębi piersi sążniste westchnienie i wpatrzony w papierki, trzymane przed oczami, brzdęknął na kolana. Na p. Antoniego nie zwracał on najmniejszej uwagi, nie widział i nie słyszał go zresztą. Wzdychał długo, ji coraz głębiej i żałośniej, nim przemówił nareszcie:
    — O, Jezusie kochany! tyła pieniędzy odrazu wywalić, na takiego, jakem ja, chudeusa — to je wielga rzec przecie! Z pokłonem, panisku ty drogi, podyjść do cię na podziękę nie mogę, boś jest tero jako święty, dla mnie. Klęknąwsy, przysięgam, ze póki zyć, modlić się za ciebie będziewa, dobrodzieju nas wielgi. Bo oto je cłek drugi i niech wie naród wszyćki, kto jesteś. Kiedy mi przysed papir z powrotem, myślałem w mig się zbierzewa. Gdzie zaś?! Ja i baba, to dwoje, dzieciakówtyz cworo, to seścioro, jak obsuł. Seść gębów do każdego kawałka, a ręce jedne. No i z rąk walić mi się zacęeo. Siekiera nie siekiera, piła nie piła, jak mnie te myśli jak muchy oblepią, wsyćko mi z rąk leci. Przy najwięksej robocie ręce zwisną mi nikiej śnury i tyło. Ocy wytrzescę i stoję, nijak urzecony. — „Andrej znowu wrony scyta“ [* Zamiast rosyjskiego: sczytajet, liczy.], — śmieją się robotnicy. Oj scytam, bo scytam, to prawda, tyło nie wrony, a te kopiejki marne, bo miedziakami tyło składać mogę. Źle. Wtedy ja do swoich. Bez te ćtery miesiące kraj świata obleciałem i wsędy nic, wsędy niema i niema, choć z kamieniem i do wody. Siebie mi nie zal, dzieciaków najgorzy, pocełdonieją. A ty, dobrodzieju, sam niebogaty, tak scodrze darzys nędzę nasą? Ot! to tero do samego Tomska nam starcy, a tam, powiadają, na statku i za robotą jechać można. Zara u Achmetki-Tatara konia kupię; mierzyna galantego dawno juz wypatrzułem i targowałem nawet, ale kiedy upar się i dwadzieścia pięć i dwadzieścia pięć i gadać nie chce. Dam mu tero, mierzyn je chwacki, do Tomska dojdzie na pewniaka i tam jesce kiepsko „cerwony” papierek mi przyniesie. A jak niema przynieść, kiedy i ciężaru będzie niewiela, kiedy baba siędzie tez, starse chłopaki podlatać mogą, osobliwie, kiedy wdrożą się trocha. A ja juz jakem przysed, tak i pójdę piechty kole nich. Eee! gdzie zaś piechty? na ćterakach dawnobym polaz, zęby nie dzieciaki! A tera wszyscy pódziewa i bez ciebie tylko, bez ciebie, opiekunie ty Sierocki, prawdziwy. Konać będę, to dzieciakom jedno tyło, jako święte przykazanie, nakazo-wać będę: „Hycle, módlta się za niego!”
    Chłopisko zaszlochał.
    — Niechże cię Bóg ukrzyżowany nagrodzi... — wyszeptał wreszcie, przypadając głową ku nogom p. Antoniego.
    Chłop wyszedł, upłynęło już jednak czasu niemało, a p. Antoni ani myśli zaprzestać swego chodzenia. Jak ptak w klatce trzepocze się on w swoim pokoju, w którym ciasno i duszno mu teraz. Jak wolnego mieszkańca przestworów niebieskich, gniotą go cztery ściany i jak ów pierzasty, wysuwający głowę zziajaną poza pręty ciasnej klatki, tak i on wybiega i do sieni i na podwórze po owo powietrze inne.
    Hej, ptaku, próżne wysiłki! Jak niemasz pożądanego powietrza poza prętami klatki, tak niemasz go dla p. Antoniego w sieni, niemasz w podwórzu, niemasz nigdzie, okrom jak gdzieś daleko za chmurami i górami podnieb-nemi, do których dotrzeć niełatwo.
    I gdy siada on wreszcie, wygląda teraz, jak ów ptak z klatki wypuszczony, co po nieudanych próbach wzlecenia ku wyżynom odległym wchodzi sam pomiędzy ściany, które siły jego wyssały. I w oczach jego, zda mi się, łowię coś, jakby odblaskiem złowieszczym jego przyszłej doli będące...
    Wypowiadam mu tedy wszystko, co mi do głowy przychodzi. Żal mi go. Wypowiadam więc bez ogródek. Barwami czarnemi rysuję mu przyszłość ponurą. P. Antoni nietylko mi nie przeczy, ale: „Tak, tak, prawda, święta prawda” — przyświadcza mi co chwila. Rozdrażniony, zapytuję go wtedy, do kogóż on, jak ów chłop, rękę wyciągnie, przed kim płakać będzie. Kto wreszcie zrozumie ból jego i kto niewzywany podejdzie doń wtedy, gdy mu z bólu tego może konać wypadnie ? Ale p. Antoni, poruszony jeszcze głębiej mnie już pocieszać zaczyna:
    — Nie dopuszczajże sobie do głowy, bracie kochany, wielki Bóg miłosierny uchroni nas od końca takiego.
    Rozwijam wtedy p. Antoniemu w całej nagości teorję samopomocy.
    Słuchał mnie p. Antoni dość długo i słuchał cierpliwie. Gdym skończył, chodził jeszcze dłużej, myślał jeszcze cierpliwiej, ważąc widać dobrze to, co miał mi powiedzieć i gdy wreszcie zatrzymał się przede mną, twarz jego, zwykle tak dobrodusznie uśmiechnięta, tak zda się, zgóry potakująca myślom współtowarzysza, a w gruncie rzeczy świadomie czy bezwiednie dostrajająca każdego do pogodnego wyrazu na niej rozlanego — wyglądała teraz inaczej, nie podobna zupełnie nietylko do zwykłej, codziennej, ale i do tej ożywionej, tysiącami uczuć grającej fizjognomji opowiadacza „najciekawszego” w życiu jego wypadku. Ruchliwe muskuły i zmarszczki zastygły w spokoju, a oczy, te oczy serdeczne i żywe, patrzyły surowo.
    Dopiero teraz zaczynałem pojmować, że p. Antoni mógł być człowiekiem, którego poza powłoką codzienną nietylko poznać, ale i domyśleć się było niełatwo.
                                                                             IV
    ... Przeżyłem w życiu — zaczął p. Antoni — trzy chwile, które nie wiem jak nazwać, ale których nie życzyłbym dziś największemu wrogowi. „Najciekawszą”, rozumie się, jest ta, od której się zaczęło i o której mówię tak często. Dlaczego jednak mówię o niej jednej, a milczę o drugich, również sam nie wiem dobrze. Chyba dlatego, że tam jest mówić o czem, a tu o niczem, tylko o myślach swoich. Tam odrazu dostałem jak kulą w łeb; świeczki w oczach mi stanęły, ale też i zgasły odrazu, więc też kwita z myta, panie dobrodzieju! Niema o czem i gadać dalej! Tu co innego, nie mówię już o trzeciej chwili, która o mało mnie rozumu nie pozbawiła, bo to dziś do rzeczy nie należy, ale o tem, co ze mną było, kiedym leżał w onej jamie, w którą wlazłem, jak kura do wody. Tu już byłem sam jeden z myślami swemi i pocóż mam ludziom pokazywać to, co niejeden może i wyśmiewać zacznie i co gorsza, wyśmiewać dlatego, że ja źle opowiem to, co w każdym razie śmiesznem nie jest. Ale jeżeli dziś, mój bracie, kochając mnie, mówisz mi, że powinienem inaczej postępować, że to mój obowiązek, to nie mogę odpowiedzieć ci krótko, iż ja nie znam takiego obowiązku, ale muszę powiedzieć, dlaczego nie uznam go nigdy.
    — — — I długo znowu siedzi p. Antoni pogrążony w głęboką zadumę. I lulka sumiennie nałożona i wypalona zgasła już dawno i usta już mu się kilkakrotnie otwierały, wydając jakieś nieokreślone dźwięki, ale p. Antoni jeszcze milczy. I słusznie. Świadomie czy bezwiednie czuje on, że mówić ma o narodzinach tych pojęć swoich, które dziś są istotą jego człowieczeństwa, o tem, co choćby i źle opowiedziane, „śmiesznem jednak nie jest”.
    Chwała Bogu, podnosi się nareszcie. Znak to niechybny u ludzi podobnych, że myśl już żywiej w nich zagrała. Żywsze poruszenia ciała popchną znowu i‘myśl samą do szybszego ruchu i aparat skomplikowany snuć zacznie złotą swą przędzę.
    Rzeczywiście nie obszedł p. Antoni swego pokoju i dziesięciu razy, gdy ujrzałem przed sobą twarz jego z wyrazem tak żywego zapytania, iż gotów już byłem przypuścić, żem prawdziwie pytanie owo przesłyszał, gdy zaczął on wreszcie:
    ...I co to z człowieka — zapytywał powoli i z westchnieniem głębokiem — ludzie zrobić mogą?... Niech ich kule biją, powtarzam teraz z przyzwyczajenia, ale jak i co ja wtedy powtarzałem, dziś już tego nie powtórzę.
    Kiedym się zwalił i usłyszał, co się dzieje, wróciła mi przytomność i pierwsza myśl, która ini przyszła do głowy, była, żem i ja uciekł także...
    Ee hola, podli! Tak nie będzie, hańby nie zniosę! Z kordelasem, jak wściekły, rzucę się w kupę i oddam życie marne — i kordelas w ręku ścisnąwszy, dźwignąłem się do góry.
    Tu jednak zaczęło się to, czegom i w bajkach nie słychiwał wcale.
    Głowa mi gore, ale nogi, ręce, czuję, zlewać mi zaczyna pot zimny.
    Jezus, Marja czyż ja nie wstanę?
    Zebrałem jeszcze raz siły, wykręciłem się z wysiłkiem, dźwignąłem się trochę i jak snop upadłem twarzą w jamę.
    Ee, żarty, panie bracie, panie losie głupi! Uparłeś się ty, ale uprę się i ja! Czy to ludzi mi wciąż zabijać, czy poto wstaję, czy to mało ich dziś nazabijałem? Dwururki w rękach utrzymać nie można było, a oko nie chybiało, ręka nie drżała mi przecie? Dosyć więc tego. Niechże i mnie zabiją.
    Powietrza nabrałem pełne płuca, wykręciłem głowę, jak mogłem i: „bywaj, ktoś żyw!“ wrzasnąłem z całej mocy.
    Wrzasnąłem, powiedziałem, alem źle ci powiedział, jam chciał wrzasnąć, a zaledwie wyszeptałem słowa swoje.
    Razem z siłą i głos straciłem.
    Pot zimny oblał mnie całego i jak skiba ziemi, pługiem poderżnięta, leżałem rozciągniony na dnie jamy.
    Błysła mi wtedy ostatnia nadzieja, rozpaczą już podsunięta.
    Zabiję się, kordelas ostry wsadzę w siebie, żyły poprzerzynam. Kordelas jednak upadł mi gdzieś; był pode mną, czy z boku może, a ja?... I co to ludzie z człowieka zrobić mogą! Ja już nietylko całym sobą, ale i ręką ruszyć nie mogę...
    Łzy strumieniem popłynęły mi wtedy z oczu na ziemię surową...
    — — — P. Antoni przestał mówić.
    ...Jeszcze z początku, — zaczął on po chwili — dopókim słyszał lataninę, krzyki, głosy ludzkie, ot, ot łada chwila, myślałem, wyciągną mnie, ale gdy ucichło wszystka i cisza zapanowała koło mnie, poznałem, że jestem bezpowrotnie zgubiony i wtedy to, jak młotu uderzenie bić mi w uszach zaczęło: hańba, hańba!
    W jednej chwili zrozumiałem, że to, czegom w zaślepieniu sam pragnął przed chwilą, żeby mnie stąd na śmierć wyciągnięto, spotka mnie teraz i spotka niechybnie.
    A pohańbiony ja jeden będę.
    I nikt ze mnie tej hańby nie zdejmie, ze mnie, com sam jeden, jak dudek na kościele, stał do końca, nic nie widząc i nie słysząc koło siebie.
    Jak oszalały rwać się wtedy jeszcze raz ze swego grobu zacząłem.
    Zziajany, mokry cały, leżałem znowu po chwili jak kłoda. Zimno trząść mnie zaczęło, a głowa jak w ogniu prawdziwym zapałała...
    — — — P. Antoni przerwał znowu.
    ... Eech, mój bracie, — zaczął on wkrótce, — nie byłeś ty w wojsku, to nie wiesz, co to znaczy, gdy chłop przy chłopie, ramię przy ramieniu, staną w zwartym szeregu!
    Toć to z jedną duszą, jedno ciało wielkie!
    Nie wierz w te baśnie, że i najodważniejszy w boju strach poczuje. Jako żywo, kłamstwo to szczere. Jakżeż strach ci poczuć, jak pomyśleć o tem, kiedy. myślisz nie o sobie, kiedy widzisz, słyszysz i czujesz, że piersi twoje — to piersi tysiące, że głowa twoja — to głów szeregi, a w piersiach tych serce jedno, a w głowach nie oczy — ale ognie gorejące?
    Tak myślałem, tak czułem, tak wierzyłem w to wszystko, jak w Boga ukrzyżowanego.
    I kiedym stanął na swem miejscu, złożył się i wyr palił, tom czuł tylko, że lecę, jak na huśtawce, jakby w głębinę jakąś, że siłą jakaś wielka mnie trąciła i ogarnęła całego.
    Nie czułem już swej marności.
    Po pierwszym strzale powiodłem okiem wokoło. Chłopy, jak dębczaki, oczy — węgle żarzące, a ręce jak śmigownice latają. Serce mi drgnęło; drgnęło, bracie, jak tej matce, gdy życie nowe w sobie poczuje.
    — Ależ, Antku, chłopcze, — pomyślałem też zaraz, — bójże się Boga, gdzież rozglądać się teraz ? pilnuj się, nie pokpij sprawy i nadążaj jak trzeba.
    Co więc było dalej koło mnie, już nie wiem.
    Wpiłem się oczami przed siebie.
    Bałem się, że zginę wprzód, nim wszystkie naboje wystrzelę.
    Boć trzydzieści ładunków — to nie ziarnko grochu z ust wypluć.
    Ręceć, co prawda, inne i oko nie dzisiejsze były. Bywało, sarenka mignie tylko między drzewami, to kiedy dziś i na pięcie nie zdążyłbym się wykręcie, a wtedy: brzdęc! i fajt, panieneczko!
    A zwijać się jednak musiałem, jak się i piskorz na patelni nie zwija!

    Co nie plunę z dwururki, i do głowy mi nie przychodzi, że ja wyjdę stąd żywy. Ja już Panu Bogu za śmierć swoją dziękuję, abym chwilkę, abym sekundę miał wolną: „Przyjmij mnie, Panie, bom niegodzien oglądania chwały Twojej”, powtarzam, jak modlitwę przedśmiertną i raptem ta chwila okropna... chwila, co, jak piorun Boga zagniewanego, spaliła mi wszystko, jedno to życie pozostawiając...
    — — — P. Antoni umilkł. Umilkł; dość jednak przelotnie rzucić nań okiem, aby się przekonać, że wraz z ostatniem słowem o owej chwili strasznej zanika w nim i stan, wspomnieniem jej wywołany. Zmora hańby i poniżenia nie gniecie go więcej. Wąsy jego poruszają się, oczy wpiły się przed siebie i błyszczą natchnieniem, jak w ów dzień, gdy drgające w nim serce układało mu usta zapiekłe w szept modlitwy samoofiarnej.
    Czy widzi on przed sobą owe serca, owe głowy ogniem gorejące? Gdzież one? Tu ich niema i wyobraźnia jego tak chorobliwie nie marzy.
    Cóż tedy porusza go? Jaka siła wielka trąca go teraz swem skrzydłem tajemniczem i ogarnia całego?
    P. Antoni długo milczeć nie może. — — —
    ...Ja nie chcę być zbrodniarzem! — woła on głosem podniesionym, a w głosie tym brzmią cudne dźwięki tej siły, co tchnieniem swem czarownem zarówno starca zgrzybiałego, jak i młodzieńca pełnego sił na piedestał wysoki podnosi.
    Ja nie chcę być zbrodniarzem! — woła on głosem wielkim, a w głosie tym brzmi czysty, jak łza, wspaniały, jak świat, potężny akord tego hymnu Boskiego, co miłością bliźniego się zowie.
    Nie chcę być, — powtarza — bo zbrodnią jest wielką zostawić człowieka, jak mnie zostawiono; bo leżąc tam ziemią zasypany, przysięgałem Bogu, że nigdy nikogo tak nie opuszczę, jak mnie opuszczono; że nikt, choćby wróg, gdy to w mocy mojej, tak przeklinać nie będzie, jak ja przeklinałem; że nikt, choćby wróg, gdy to w mocy mojej, nie zajęczy tym jękiem wielkim, jakim ja wtedy jęczałem...
    — — — Głos p. Antoniego upada raptownie — siły widocznie opuszczają go. Nie zejdzie on jednak ze stanowiska... I rzeczywiście p. Antoni upiera się, odpycha mnie prawie, gdy sadzać go zaczynam i wsparty o stół, kończy urywkami, głosem cichym, ledwie słyszalnym nieraz:
    ...To też dziś, choćbym wroga, choćbym bydlę nieme zobaczył w opuszczenia, patrzeć na to nie mogę.
    Widzę bowiem przed sobą oną chwilę, gdym się obejrzał i zamiast ludzi żywych, pnie drewniane zobaczył...
    I oną jamę grobową i w jamie tej siebie pogrzebionego i ciszę okropną koło siebie...
    Ta cisza straszna otacza każdą niedolę,
    Bo to życie, te zabiegi i kłopoty ludzkie nie dla oczu i nie dla uszu opuszczonego.
    On nie słyszy nic, jak nie słyszałem i ja, gdy mi kule koło uszu świstały.
    /Adam Szymański. Szkice. Lwów. Warszawa. Kraków. 1921. S. 300-327./
                                                                             ********
                                                                             ********



 

                                                                      ПАН АНТОН.

                                                      (Перев. из Адама Шиманьского).

                                           Страница из воспоминаний бывшего военного.

                                                                     (С польского).

                                                                                I.

    — Бац! из одного — ххууфф!

    — Бац! из другого — ххууфф!

    — И опять за свое: бумагу в зубы, заряды — в дула, поколочу их шомполом и опять за свое.

    — Бац! из одного и другого!

    — И опять за свое!

    — Бац раз и два.

    — И снова из обоих!

    — И опять за свое.

    Но лаконичность дальнейшего рассказа пана Антона не может быть более передана его словами, да и то, что я повторил дословно, необходимо дополнить.

    Небольшой, кругленький, с широкой грудью и довольно еще крепкий, несмотря на свою хорошую седину, пан Антон, стоя с палкой в руке и слегка выдвинутой вперед ногой, казалось, совершенно окаменел, пустив всю свою кровь вверх, приведя в лихорадочное и безостановочное движение все нервы и мышцы лица, рук и гортани. Его руки мелькали перед глазами, как крылья мельницы; они устали, летая в разные стороны, они походили на ту идеальную машину, которая, произвольно удлиняя и сокращая в любом направлении свои стальные плечи, когда-нибудь, быть может, заменит работу человеческих рук. Но и сила, которою обладали руки пана Антона, была не мала: сомневаюсь, можно ли было вырвать у него палку, конвульсивно сжатую им; сомневаюсь, легко ли было бы отогнуть хоть один палец, судорожно приросший к палке. Голосовые органы также ни в чем не отстают от рук. Самое «бац» ежеминутно произносимое, несмотря на свою краткость и отрывистость, требует значительных сил, столько выразительности вкладывает пан Антон в милую для него комбинацию мертвых букв, а это «ххууфф» складывается не из трех необходимых, а чуть не из десятка живых и полных звуков.

    Вслед за треском спущенного курка, сгущенное х гудит и перекатывается в дуле, надувшиеся, как тыквы, щеки пана Антона делают то, что сидящий между ними маленький и вздернутый носик, принимает форму пуговицы, а тыквы все растут, надуваются и уж готовы совсем лопнуть, как раздается сильный гул, свистит и стонет пуля и слабеющее в дали эхо все еще жужжит в ушах. Трудно теперь видеть лицо пана Антона; прежде чем отнять его от правого плеча, он исполняет еще одно блестящее действие. Склоненная голова его застывает, левый глаз закрывается еще плотней, но за то правый чуть не выскакивает из своей орбиты; лучи темного, расширенного зрачка скользят вдоль палки, изображающей ружье; еще минута — и глаза пана Антона, уже открытые, горят светлым пресветлым огнем, а рука, стиснувшая курок, моментально взлетает вверх; средний палец вместе съ указательным вздрагивают и пан Антон, сказав, что следовало, снова заряжает, целится и «бьет».

    Хотя я не сразу уяснял себе значение этой «битвы», тем не менее я никогда не прерывал лаконического рассказа пана Антона, не видел также, чтобы и другие часто позволяли себе это; но иногда пана Антона все-таки прерывали, чтобы посмеяться над сконфуженной физиономией разгоряченного рассказчика. В таких случаях пан Антон не знал, что делать с собой, как оборвать нить мысли, так неразрывно и органически сотканную его умом: он столбенел тогда и долго водил горячим взглядом по смеющимся лицам присутствующих, пока в глазах его не погасало пламя, зажженное воспоминаниями, и, наконец, грустный и затуманенный взгляд его не открывал пред собой иной действительности. И удивительно, этот человек с голубиной душой, но горячий и вспыльчивый, сердившийся за ничтожную ошибку в картах хотя и на одну минуту, — здесь, когда гомерический смех заглушал гул его выстрелов, напротив, совсем не гневался. Несмотря на всю озабоченность, на лице его отражалась какая-то моральная сила, позволявшая ему снисходительно оценивать эти шутки. В таком случае пан Антон только грустил.

    — Ээ, детишки, — вы еще — дети, — добродушно повторил он. Если же, никто его не прерывал, то живость и горячность его чрезвычайно возрастали. В момент, когда быстрота действия исключала все более откровенные комментарии, пан Антон, зная впрочем, что слушатели уж достаточно осведомленные, понимают, в чем дело, ограничивался односложными восклицаниями.

    — Ххуфф! ххуфф! вылетает уж безостановочно, а руки молниеносно устремляются за патронами к воображаемой сумке, зубы обгрызают, шомпол забивает оба заряда и пан Антон целится и «бьет», неизменно оповещая о результате каждого выстрела выбрасываньем пальцев вверх. Крупный пот выступает у него на лбу, выстрелы редеют, но пан Антон работает еще неутомимей и достаточно взглянуть на него, чтобы понять положение вещей. Накаленная двустволка не позволяет более частых выстрелов, а мастерски проводимый рассказ вынуждает пана Антона казаться мөнее оживленным. Но он не остается праздным, двустволка чаще перелетает из руки в руку, пан Антон продувает ее, охлаждает, благодаря чему находит возможным тотчас же перейти к финалу рассказа; первое слово, произносимое им, показывает, что конец близок:

    — И так — начинает он заметно дрожащим голосом — ххуфф! ххуфф! и так — повторяет он еще тщательней прикладывая голову к плечу и как бы желая спрятать свое лицо от людей, — стреляя и стреляя, касаясь рукой дула. Иисус Назарейский?... пустое!.. перекидываю двустволку в левую, сгибаюсь на бок и, подавшись несколько на зад, протягиваю правую к Франку, стоявшему приблизительно на сажень позади меня — произносит пан Антон, не переводя духа. Затем быстро откинув правую ногу от себя, сгибает ее в колене, на которое налегает всем туловищем и вытягивается с левой ноги в прямую линию. Распростертые руки охраняют от падения эту странную фигуру, в которой вся средняя часть как-то совсем исчезает, а большая голова, торчащая непосредственно над коленом, кажется еще большей.

    — Протянул я — повторяет тем временем пан Антон, тяжелое дыхание которого было слышно на расстоянии, — протянул я — повторяет он еще раз — и крикнул: «брось-ка мне, Франек, гореточку!»

        Крикнул и жду.

    — Да поскорей же, чертенок! уж заорал я и словно почувствовал толчок, повертываю голову и оглядываюсь.

    И голова небольшого человека, торчащая над коленом и удерживающаяся с нечеловеческим напряжением в своей необычайной позе, повернулась к слушателям и сколько чувств отражалось на этом лице — невозможно описать.

    Сила и власть этих чувств — действуют так, что пан Антон совсем исчезает из моих глаз, преображаясь в совершенно крошечную фигуру, не более, чем его нога до колена, тогда как голова продолжает казаться поразительно большой, а лицо, которое теперь мы видим, сосредоточивает в себе, как в фокусе, всю силу, все чувства этого сильного человека.

    И это лицо страшно сию минуту не одной своей уродливой величиной: в глазах, обращенных назад, не видно уж зрачков, а только белки, налитые кровью, и каждый мускул его лица горит воинственным огнем, дикой мужеской энергией. Но что за внезапная перемена? Не ослабело ли оно от чрезмерного напряжения? думает всякий и приближается невольно к нему. Но нет, пан Антон стоит на своей ноге, как высеченный из камня, и только в глазах его отражается ужас при виде какого-то неожиданного удара, который до сих пор вонзает свое страшное острие даже в воспоминания. Как ужаленный, он дрожит и порывается с места и, осмотревшись кругом, диким взглядом, со стоном закрывает лицо руками.

    И стоит он одно мгновение, как пораженный громом, слишком сильный, чтобы мог свалиться под гнетущей его тяжестью, но все же он корчится, сгибает ноги и почти приседает перед слушателями. Через минуту пан Антон вновь порывается и, ухватив ближе стоявшего за плечи, впивается в него не только руками, цепкими, как клещи, но и своим обезумевшим взглядом. И проходит несколько длинных секунд, в течение которых его лицо смягчается выражением глубокой и сильной боли; не одни уста, но и морщины на старом лице заметно дрожат и пан Антон наконец шепчет устами, беззвучно открывавшимися несколько раз, одно единственное слово:

    — У...бежали.

    Пан Антон прерывает свой рассказ. Он марширует из угла в угол с неизменной двустволкой на плече, свесив голову на грудь Человек не машина, поднявшихся чувств не обуздаешь, — вот и он должен долго маршировать, пока не удастся восстановить ему голос.

    Как Бог свят — говорит он наконец, привставая и поднимая два пальца вверх, — убежали.

    — Убежали все, — ясно добавил он и медленно принимается за новый марш.

    — Чтобы отец родной, нет, не он, ведь я не могу быть судьей ему, отец никогда не позволил бы ничего подобного, но чтобы родной брат мне так сказал: будет так, что может быть так, я б по лбу его — прости Боже, как собаку хватил бы, — продолжал снова пан Антон, грозно потрясая двустволкой и беспрестанно маршируя.

    Возрастающее возбуждение заметно содействовало возрождению его живости и энергии. Он проходил несколько раз удвоенным шагом по комнате и «так», с которым он останавливается опять, по-прежнему звучит уже в ушах.

    —И так, что же оказывается? продолжает он уже быстро, выставляя левый кулак с большим пальцем, поднятым вверх.

    — И так... оказывается, что я не слыхал, когда они убежали и это во первых.

    — И?.. пан Антон, расставив широко ноги, ударяет двустволкой по пальцу, — что всего любопытнее и во вторых: я, исключительно один, в течении каких-нибудь пятнадцати минут, а то и двадцати, сдерживал до сотни, а может быть черт знает, сколько их было — и до двух сотен.

    Пан Антон выпрямился, как струна, поднял голову, положил двустволку на плечо и прошелся еще два раза.

    — Но все же не тут конец — раздается его голос, — ведь если б был конец, не разговаривал бы я сейчас с Вами, а было бы вот что — и рука его показала, что следовало — на самом же деле вышло иначе.

    — Оглянувшись, я увидал и понял, как пораженный в сердце пулей, ослеп, оглох и стал немым. Не вижу не слышу, ничего, язык у меня одеревенел, я протянул только руки, как младенец не зная к кому.

    — Прежде всего прозрели мои глаза. Небесное светило ударило в них сверху широкой полосой, но я боюсь уж смотреть кругом, и как стоял, стою и поднимаю глаза к солнцу. Ясное небо сияет надо мной, большие деревья кивают головами, но что за ужасная тишина, как в могиле, и душно, горячо как в огне.

    И смотря вверх, я вижу, что ветви пригибаются и от дерева, под которым я стоял, отделяется маленькая ветка и тихо-тихо падает вниз, за куст, рядом растущий. Как заколдованный, я за ней, а там ямина, старая, громадная и в ней — хворосту по самые края. В один миг я очутился там, подняв над собой целую охапку хворосту, которого и половины не сдвинуть бы мне в другое время; ружье к боку, кинжал в зубы, поджался, как на сковороде и вместе с хворостом так хлопнулся спиной в эту яму, что у меня даже затрещало в груди. Едва свалило, едва выпустил из зубов кинжал и взял его, как слышу — точно я в другом мире родился — слышу: ээууфф, ээууфф! с громовыми раскатами и завываниями бури.

    — Лежал я ночь, лежал еще день и ночь и затем я поднялся из ямы. Зеркальца не было посмотреть, что сталось со мной, да не похорошел же я, а есть? дружище, съел бы черта с рогами. Вылез я наконец, и поблагодарив Бога и по очистившись, двинулся далее с двустволкой на плече и кинжалом в поясе. Шел добрых две — три мили, озлобленный на людей, поднимаю голову: крестьянский подросток предо мной.

    — Иди-ка сюда, иди! крикнул я, хватая его за воротник, и не отпуская от себя. Всыпал ему раз пятнадцать хлыстиком, вырезанным мной за минуту до этого, пока он, озадаченный этим, не закричал. И я, наконец, опомнился и отпустив беднягу, говорю ему: если есть у тебя честь, разбойник, так принесешь мне есть: я не ел уж три дня; если не принесешь, то провались ты в землю, найду тебя там и выпорю, как здесь.

    — Парень вскочил как, ошпаренный, а я раздумывал про себя, что за глупость я сделал, но и получаса не прошло, как он явился с кузовом, а в нем — хватило бы на двух.

    — Ээ, люди! смеялся не без горечи пан Антон, подросток-то оказался благородным, кормил меня несколько дней и когда пришла пора прощаться, наплакались мы оба.

                                                                                II.

    Так всегда оканчивал рассказ пан Антон о случае, который считал «интереснейшим» в своей жизни. Но стоило послушать пана Антона даже несколько вечеров, чтобы сказать, что это описание не было подробным. Он любил рассказывать, но ни о чем не говорил с такой любовью, так живо и горячо, как об этом фатальном и отчасти также счастливом для него случае. Ни о чем другом, только единственно об этом он готов был говорить во всякую пору дня и ночи и сколько я не делал опытов — не сомневаюсь, что пробужденный и спрошенный: «а как же там было?», — пан Антон протерши глаза, рванется, вскочит за двустволкой и заведет речь до конца. А какой истиной дышало каждое его слово, это понимал даже самый скептический слушатель, глядя на его восторженное, задыхающееся лицо, горящее воинственным огнем или подернутое флером стыда и позора. Никому не приходило в голову сомневаться в искренности этого рассказа, а если и было у кого-либо сомнение, тот никогда не посмел бы выступить громко с ним при виде такой естественной и живой веры.

    Сын лесничего, обязанность которого он и сам иногда исправлял, пан Антон, окончил несколько классов и мог оставаться таким, каким он был, благодаря многим факторам, действовавшим на него с детства или с которыми его столкнула позднейшая жизнь. Родители его были люди почтенные, эпоха влиявшая на него, была богатой, вырабатывавшей характеры, но все это было и даже в большом избытке у других, но такими, как пан Антон, они не вышли. Поэтому, пан Антон был человек в более широком и благороднейшем значении этого слова.

    От сферы, к которой он принадлежал по рождению, образованию и положению, он отличался не тем, чем отличается породистая лошадь от своих простых, угнетенных жизнью и работой братьев, но тем, кто составляет самое дорогое достояние вековой работы человеческого духа, залог и надежду его лучшей участи. Не достаточно того, что он благородно мыслил — благородные мысли приходят в голову и дурных людей, нет, пан Антон, что всего важнее в моменты, когда шкурные интересы берут верх над духом и когда существа имеющиеся людьми, оказываются самозванцами разумных существ, в такие именно моменты он согласовал свою жизнь, сообразно с своими благородными идеями.

    Основной чертой его характера была необычайная мягкость, женская чувствительность почти ко всякой твари, в особенности к презираемой, я повторяю ко «всякой», так как сфера его симпатий выходила далеко за пределы сочувствия к человеку, захватывая многочисленный мир зверей, но подчеркиваю почти, так как пан Антон, как лесник по рождению, был специальный охотник и все, что он ни убивал на охоте, убивалось им без сожаления.

    Если бы не эта наследственность охотничьей жилки, я не сомневаюсь, что пан Антон, при виде самых жирных зайцев и самых глухих глухарей, стоял бы с той безоружностью, с какой он стоял в обществе детей и практичных людей, одинаково способных к безжалостной эксплуатации подобных людей.

    Дети, — превосходные наблюдатели мелочей жизни — и между прочим скрываемых нами черт нашего характера, — первые указали мне на эту характерную черту пана Антона: в доме, где он жил, они совсем завоевали его, делая с ним все, что хотели. Я не обращал на это внимания до тех пор, пока не увидал его в роли «настоящей лошади», навязанной ему 4-х летним мальчиком. С длинным шнурком в зубах, в старых опорках на руках он бегал кругом по комнате, стуча «всеми четырьмя», понукаемый также «настоящим» бичом. Пан Антон, красный, как рак, с серьезным видом объяснял: Хитрый плутишка, надул же ты меня: «всех прошу — говорил он с плачем — и никто мне не хочет это сделать», ну, вот в такой просьбе, когда и сорванцы не отговорятся, как было такому отказать.

    [С. 2-3.]

    /Панъ Антонъ. (Перев. изъ Адама Шиманьскаго). Страница изъ воспоминаній бывшаго военнаго. (Съ польскаго). // Сибирь. Политическо-литературная и общественная газета, посвященная интересамъ всей Сибири и сопредѣльныхъ съ нею мѣстностей. С.-Петербургъ. № 79. 9-го Іюля 1897. С. 2-3 (141-142./

 

    Адам Иванович (Янович) Шиманский род. 16 июля 1852 г. в Грушнево (около Семятич) Бельского уезда Седлецкой губернии Царства Польского Российской империи. В 1872 г. поступил на юридический факультет Варшавского университета, который окончил в 1877 г. со степенью кандидата права. В годы учебы вступил в ряды молодежной патриотической организации. 18 марта 1878 г. арестован в Варшаве, откуда 18 апреля 1879 г. по Высочайшему повелению выслан в административном порядке на 4 года в Восточную Сибирь. Предписанием генерал-губернатора от 28 февраля 1879 г. назначен на жительство в г. Якутск, куда был доставлен 24 июня 1879 г. В годы ссылки Шиманский занимался сбором материалов о Якутской области и ее жителях. С 9 сентября 1885 г. подчинен негласному надзору полиции, с воспрещением въезда в пределы Царства Польского. Переехал на жительство в г. Харьков, где занимался литературным трудом и адвокатурой. В 1887 г. получил разрешение проживать в Санкт-Петербурге. В январе 1895 г. получил разрешение въезда в пределы Царства Польского. С началом Первой мировой войны переехал на жительство в Москву, где после короткой болезни умер 25 марта 1916 г. и был похоронен на Лефортовском кладбище.
    Дэса Сядлец,
    Койданава







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz